darmowa publikacja
Transkrypt
darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. Gail Carriger BEZGRZESZNA Przełożyła Magdalena Moltzan-Małkowska Wydawnictwo Prószyński i S-ka ROZDZIAŁ PIERWSZY w którym panny Loontwill mierzą się z rodzinnym skandalem Jak długo jeszcze mamy znosić to upokorzenie, ma musiu? Lady Alexia Maccon zamarła przed wejściem do jadal ni. W swojski brzęk filiżanek i chrupanie tostów wdarł się piskliwy głos Felicity. W myśl 4/120 panującej tradycji śnia daniowych utyskiwań Evylin nie kazała na siebie długo czekać. – Właśnie, mamuniu, taki skandal pod naszym da chem. To doprawdy szczyt wszystkiego! – Taki cios dla naszej reputacji! – zawtórowała jej Fe licity. – To niedopuszczalne… – (chrup, chrup…) – nie dopuszczalne, powtarzam. Alexia z rozmysłem przejrzała się w lustrze w nadziei na ciąg dalszy, ku jej konsternacji jednak Swilkins, nowy lo kaj Loontwillów, napatoczył się z półmiskiem śledzi. Spoj rzenie Swilkinsa 5/120 dobitnie wyrażało jego zdanie o młodych damach przyłapanych na podsłuchiwaniu, stanowiącym wyłączny przywilej przedstawicieli jego profesji. – Dzień dobry, lady Maccon – powiedział głośno, za głuszając rozmowę i brzęk sztućców o porcelanę. – Otrzy mała pani wczoraj dwie wiadomości. – Podał Alexii zapieczętowane listy i czekał znacząco, żeby minęła go w drzwiach. – Wczoraj? Wczoraj? I dopiero teraz mi mówisz? Swilkins nie zniżył się do odpowiedzi. 6/120 Diabli nadali lokaja! Alexia odkrywała, iż trudno o większy dopust boży aniżeli konflikt ze służbą. Wpadła do jadalni, przenosząc irytację na towarzystwo przy stole. – Dzień rodzinko. dobry, kochana Cztery pary niebieskich oczu z naganą odprowadziły ją na miejsce. A dokładnie trzy, pan domu bowiem bez reszty pochłonięty był gilotynowaniem jajka na miękko przy użyciu specjalnie przeznaczonego do tego celu po mysłowego narzędzia, które gładko ścinało czubek, nie 7/120 naruszając przy tym reszty skorupki. Duszą oddany temu zajęciu, nie zaszczycił pasierbicy nawet spojrzeniem. Alexia nalała sobie szklankę wody jęczmiennej i sięg nęła po grzankę, usilnie ignorując zapachy bijące z pół misków. Śniadanie stanowiło niegdyś jej ulubiony posiłek, teraz na samą myśl skręcało ją w żołądku. Dzieciofeler – jak nazywała go w myślach – okazał się nadspodziewanie uciążliwy, zwłaszcza iż wiele czasu minie, nim zalezie jej za skórę w prawdziwym tego słowa znaczeniu. 8/120 Pani Loontwill spojrzała z aprobatą na skromną zawar tość talerza najstarszej córki. – Biedaczka więdnie nam tu z tęsknoty za mężem – zwróciła się do pozostałych. – Jakie to romantyczne. – Śniadaniowa wstrzemięźliwość Alexii najwyraźniej sta nowiła w jej oczach przejaw spektakularnego nurzania się w rozpaczy. Alexia łypnęła ze złością na matkę i natarła na grzan kę nożem do masła. Ponieważ dzieciofeler zaokrąglił ją tu i ówdzie, „zwiędnięcie" raczej nie wchodziło w rachubę. Nurzać się w rozpaczy 9/120 też nie miała w zwyczaju, a myśl o rzekomym wpływie lorda Maccona na brak jej apetytu – prócz oczywistego, o którym rodzina jeszcze nie miała pojęcia – doprowadzała Alexię do białej gorączki. Otworzyła usta, by wyprowadzić matkę z błędu, ale Felicity nie dała jej dojść do słowa. – Ależ, mamo, Alexia nie z tych, które umierają od zła manego serca. – Ani z tych, które zwykły odmawiać sobie jedzenia – odparowała pani Loontwill. – Za to ja mogę jedno i drugie, jak Boga kocham – wtrą ciła ze 10/120 swadą Evylin, hojnie nakładając sobie śledzie. – Evy, kochanie! – Pani Loontwill z wrażenia złamała grzankę na pół. Najmłodsza panna Loontwill utkwiła wzrok w Ale xii, oskarżycielsko celując w nią widelcem z nabitym jajkiem. – Kapitan Featherstonehaugh nie chce mnie znać! I co na to powiesz? liścik. Dziś rano dostałam – Kapitan Feartherstonehaugh? – mruknęła pod nosem Alexia. – Myślałam, że jest 11/120 zaręczony z Ivy Hisselpenny, a ty z kimś innym. Przedziwne. – Nie, nie, jest teraz narzeczonym Evy – stwierdziła pani Loontwill kategorycznie. – A raczej był. Jak długo z nami mieszkasz? Prawie dwa tygodnie? Obudź się, Ale xio, kochanie. Evylin dramatycznie. westchnęła – Suknia kupiona i w ogóle. Teraz będę musiała oddać ją do przeróbki. – Miał ładne brwi – rzuciła na pocieszenie pani Loont will. – Właśnie! – zapiała Evylin. – Gdzie znajdę drugie takie brwi? 12/120 Jestem zdruzgotana, Alexio! Zdruzgotana! I to wszystko twoja wina. Należy zaznaczyć, że Evylin bynajmniej nie sprawiała wrażenia tak zgnębionej, jak należałoby się spodziewać po utracie narzeczonego, który na dodatek bił na głowę pozostałych dżentelmenów w dziedzinie tak istotnej jak brwi. Wepchnęła jajko do ust i przeżuła je metodycznie. Ostatnio wbiła sobie do głowy, że przeżuwanie każdego kęsa po dwadzieścia razy zapewni jej smukłą sylwetkę, w rezultacie 13/120 czego bawiła przy stole znacznie dłużej niż pozostali domownicy. – Powołał się na różnice filozoficzne, ale wszyscy wiemy, dlaczego zerwał zaręczyny. – Felicity pomachała liścikiem o złoconych brzegach, który zawierał najpew niej wyrazy najszczerszego ubolewania i, wnosząc z roz licznych plam, zdążył zaskarbić sobie uwagę wszystkich zebranych, z uwzględnieniem śledzi. – Nie wątpię. – Alexia z niezmąconym spokojem upiła łyk ze szklanki. – Różnice filozoficzne? Wykluczone. Przecież ty 14/120 nie wyznajesz żadnej filozofii, prawda, kochana Evylin? – Zatem przyznajesz, że to twoja sprawka? – Evylin zmuszona była przedwcześnie przełknąć jajko, by móc ponowić atak. Potrząsnęła jasnymi lokami, zaledwie od cień lub dwa różnymi od barwy żółtka. – Bynajmniej. W życiu nie widziałam człowieka. – Co nie zmienia faktu, że to twoja wina. Widział to kto, porzucić męża i zwalić się rodzinie na głowę! Istny skan dal. Ludzie gadają. – Evylin bezlitośnie rozpruła nożem serdelek. 15/120 – Jak to ludzie. Zdaje się, że to jeden z lepszych spo sobów wymiany poglądów. – Och, jesteś niemożliwa! Mamusiu, zrób coś z nią. – Evylin porzuciła serdelek na rzecz drugiego jajka. – Nie wydajesz się szczególnie zmartwiona. – Alexia spojrzała na pałaszującą śniadanie siostrę. – O, zapewniam cię, że biedna Evy jest niepocieszna. Wprost nie może się pozbierać – odrzekła pani Loont will. – Chcesz powiedzieć niepocieszona? – Alexia nie da rowała sobie uszczypliwości. 16/120 Na drugim końcu stołu pan Loontwill zachichotał w ta lerz. On jedyny docenił żarcik. – Herbercie! – ofuknęła go natychmiast żona. – Nie zachęcaj jej do impertynencji. To nie przystoi mężatce. – Ponownie zwróciła się do Alexii i jej twarz, twarz ład nej kobiety, która zestarzała się, nie zdając sobie z tego sprawy, przybrała grymas mający wyrażać zapewne mat czyną troskę. W istocie upodobniła się do pekińczyka z niestrawnością. – Czyżby o to poszło, Alexio? Chyba nie wymądrzałaś się zbytnio przy… nim… kochanie? 17/120 Pani Loontwill skrzętnie unikała imienia zięcia, jakby dzięki temu sam fakt zaślubin Alexii – który w oczach wielu do ostatniej chwili zakrawał na niemożliwość – miał odsunąć na dalszy plan tożsamość jej wybranka. Hrabie go, owszem, i jednego z faworytów królowej, bez dwóch zdań, ale przede wszystkim wilkołaka. Lord Maccon jeszcze dolewał oliwy do ognia, bo szczerze nie znosił teściowej i nie ukrywał tego przed nikim, łącznie z nią. Ba, przypomniała sobie Alexia, kiedyś nawet… Wyparła myśl o mężu, bezlitośnie 18/120 odpędzając wspomnienie. I zo rientowała się, że zmaltretowana w ferworze rozmyślań grzanka już nie nadaje się do spożycia. Z westchnieniem sięgnęła po kolejną. – Nie ulega wątpliwości – podjęła Felicity – że przez twoją obecność w tym domu, Alexio, Evy dostała kosza. Nawet ty się nie wykręcisz, najmilsza siostro. Felicity i Evylin były młodszymi siostrami przyrodni mi Alexii i nie łączyło ich nic więcej. Niskie, jasnowłose i szczupłe stanowiły dokładne przeciwieństwo starszej siostry. Alexia słynęła w Londynie z bystrości umysłu, 19/120 poparcia dla nauki i ciętego języka. Felicity i Evylin sły nęły z bufek. Innymi słowy, gdy we trzy nie przebywały pod jednym dachem, świat był na ogół spokojniejszym miejscem. – Wszyscy doceniamy twoją szczerą troskę, Felicity – odparła niewzruszenie Alexia. Felicity powróciła do lektury kroniki plotkarskiej „Lali Codziennej", manifestując wzgardę dla dalszej wymiany zdań. Tymczasem pani perorowała dalej: Loontwill – Chyba najwyższy czas, żebyś wróciła do Woolsey, kochana 20/120 Alexio, nieprawdaż? Minęły prawie dwa tygo dnie. Miło cię gościć, naturalnie, ale on podobno wrócił ze Szkocji. – Pies go drapał. – Alexio! Kto to widział, tak się wyrażać! – Jeszcze nikt go nie widział – wtrąciła Evylin – ale mówią, że wczoraj wrócił do Woolsey. – Kto mówi? Felicity zaszeleściła wymownie gazetą. – No, oni. – To musi być dla ciebie naprawdę straszne, kochanie. – Pani Loontwill podjęła atak. – Tak 21/120 usychać z tęsknoty za swoim… – Umilkła. – Moim kim, mamo? – Fascynującym rozmówcą. Alexia prychnęła – przy stole! Możliwe, że Conall doceniał czasem jej bezpośredniość, lecz jeśli czegoś mu brakowało, intelekt małżonki raczej nie plasował się na pierwszym miejscu. Oględnie rzecz ujmując, lord Maccon miał wilczy apetyt, a to, za czym ewentualnie tęsknił najbardziej, znajdowało się poniżej jej języka, i to znacznie. Obraz mężowskiej twarzy na chwilę za chwiał jej niezłomnym postanowieniem. 22/120 Wyraz jego oczu, gdy widzieli się po raz ostatni… Conall czuł się zdradzony i oszukany. Ale to, w co wolał uwierzyć i jak w nią zwąt pił, było niewybaczalne. Jeszcze ma się nad nim użalać? Niedoczekanie! Ponownie zabrzmiały jej w uszach tamte słowa. Nigdy nie wróci do tego… tego… niedowiarka! Lady Alexia Maccon należała do kobiet, które napo tkawszy na drodze krzak głogu, z miejsca robią z nim po rządek, odłupując kolce. Wydawało się, że przez ostatnie dwa tygodnie i w ciągu koszmarnej podróży koleją ze 23/120 Szko cji do Londynu pogodziła się z tym, jak łatwo przyszło mu odrzucić ją i dziecko. Odkrywała jednak w najmniej spo dziewanych chwilach, że wręcz przeciwnie. Ból odzywał się znienacka pod mostkiem, przyprawiając ją o rozpacz i niekontrolowane wybuchy złości. Przypominało to atak dokuczliwej niestrawności, przy czym w grę wchodziły uczucia natury subtelniejszej. W chwilach oprzytomnienia dochodziła do wniosku, iż główną przyczyną owych do znań jest poczucie dotkliwej niesprawiedliwości. Umiała bronić się w sytuacjach, gdy 24/120 postąpiła niewłaściwie, lecz obrona w obliczu zarzutów tak absurdalnych i wyssanych z palca stanowiła doświadczenie zgoła przykre i nieco dzienne. Nawet najlepszy gatunek darjeeling Boggling tona nie pomagał na skołatane nerwy. A jeśli herbata nie pomagała, cóż było robić? Nie żeby go jeszcze kochała, nic z tych rzeczy; byłoby to sprzeczne z zasadami logiki. Lecz nie ulegało wątpliwości, że stąpa po niepewnym gruncie. Rodzina powinna to uwzględnić. 25/120 Naraz Felicity zatrzasnęła gazetę, a jej twarz przybrała niecodzienny odcień purpury. – Ojej. – Pani Loontwill powachlowała się wykroch maloną serwetką. – Co znowu? Pan Loontwill podniósł głowę, po czym na powrót za topił wzrok w czeluściach jajka na miękko. – Nic takiego. – Felicity usiłowała upchnąć gazetę pod talerzykiem. Ale nie doceniała Evylin, która wyrwała jej dziennik i zaczęła go wertować w poszukiwaniu smakowitych do niesień, które tak zbulwersowały siostrę. 26/120 Felicity ugryzła bułeczkę, rzuciwszy Alexii skruszone spojrzenie. Straszne podejrzenie ścisnęło lady Maccon w żołądku. Z pewnym trudem dopiła wodę jęczmienną i poprawiła się na krześle. – O mamciu! – Evylin znalazła poszukiwany fragment. Odczytała go na głos: – „W zeszłym tygodniu Londynem wstrząsnęła informacja o tym, że lady Maccon, dawniej Alexia Tarabotti, córka pani Loontwill, siostra Felicity i Evylin oraz pasierbica pana Loontwilla, opuściła dom męża po powrocie ze 27/120 Szkocji bez wyżej wspomniane go. Mnożą się spekulacje co do powodów owej decyzji, począwszy od domniemanego romansu z wampirem lordem Akeldamą poprzez rzekomy konflikt małżeński, o którym donoszą panny Loontwill…" słuchaj, Felicity, drugi raz o nas piszą… „oraz znajomi z niższych warstw społecznych. Lady Maccon zaistniała w towarzystwie po ślubie z…" bla, bla, bla… Aha! Posłuchajcie tego: „…lecz ze źródeł blisko związanych z hrabiowską parą wynika, że lady Maccon jest przy nadziei. Zważywszy na wiek lorda Maccona, jego 28/120 nadprzyrodzoną orientację oraz postnekroidalny status, wszystko zdaje się świadczyć o tym, że lady Maccon popełniła niedyskrecję. Czekamy na oficjalne potwierdzenie, lecz wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na skandal stulecia". Członkowie rodziny spojrzeli na Alexię i rozgadali się jednocześnie. Evylin zatrzasnęła gazetę i szelest uciszył rodzinę. – Teraz wszystko rozumiem! Kapitan Featherstone haugh musiał to przeczytać, dlatego zerwał zaręczyny. Felicity miała rację! To 29/120 naprawdę twoja wina! Jak mogłaś być taka bezmyślna, Alexio? – Nic dziwnego, że nie je – wtrącił niepotrzebnie pan Loontwill. Pani Loontwill wysokości zadania. stanęła na – Jak mogłaś zrobić matce coś takiego? Taki cios! Kto to widział, tak się pogrążyć, Alexio? Czy nie wychowa łam cię na porządną, szanującą się panienkę? Och, brak mi słów! – Pani Loontwill zaniemówiła. Na szczęście po wstrzymała się od rękoczynów. Kiedyś ją poniosło, co niko mu nie 30/120 wyszło na dobre, i Alexia wylądowała u ołtarza. Alexia wstała. Gniew znów ją zaślepił. Bez przerwy chodzę wściekła, przyszło jej do głowy. Tylko cztery osoby wiedziały o jej stanie, z czego trzy w życiu nie poleciałyby z językiem do prasy. Pozostawała tylko jedna możliwość, ob leczona w paskudną suknię z błękitnej koronki i podejrzany rumieniec, siedząca przy stole dokładnie naprzeciw niej. – Mogłam się domyślić, że nie zdołasz utrzymać buzi na kłódkę, Felicity! 31/120 – To nie ja! – Felicity z miejsca przeszła do defensy wy. – Dam głowę, że to sprawka madame Lefoux. Dobrze wiesz, jakie są Francuzki! Dla sławy i grosza wyśpiewają wszystko jak na spowiedzi! – Wiedziałaś o wszystkim i nic mi nie powiedziałaś, Felicity? – Pani Loontwill ochłonęła z jednego wstrząsu i wnet czekał ją kolejny. Tajemniczość Alexii była do prze widzenia, ale Felicity miała stać murem za matką. Pomy ślałby kto, że łapówki w postaci niezliczonych par butów zrobią swoje, a tu proszę. 32/120 Lady Alexia Maccon łupnęła ręką w stół, aż załomotały naczynia, i złowieszczo nachyliła się ku siostrze, podświa domie naśladując technikę zastraszenia, zaobserwowaną podczas kilkumiesięcznego pobytu z watahą. Mimo braku stosownego owłosienia poszło jej bezbłędnie. – Madame Lefoux nie zrobiłaby czegoś takiego. Wiem na pewno, że jest uosobieniem dyskrecji. Tylko jedna oso ba mogła wypaplać, i ta osoba nie jest Francuzką. Obie całaś, że nie piśniesz słówka, Felicity. Dałam ci za to 33/120 mój ulubiony naszyjnik. ametystowy – Wiedziałam! – wtrąciła zawistnie Evylin. – A więc kto jest ojcem? – spytał pan Loontwill, wie dziony przekonaniem, iż winien poprowadzić rozmowę w bardziej konstruktywnym kierunku. Zaaferowane panie tradycyjnie nie zwróciły na niego uwagi, co odpowiadało poniekąd wszystkim zainteresowanym. Pan domu wes tchnął z rezygnacją i wrócił do śniadania. Felicity obraziła się na cały świat. 34/120 – Powiedziałam tylko pannie Wibbley i pannie Twitter gaddle. Skąd mogłam wiedzieć, że pobiegną do gazet? – Ojciec panny Twittergaddle jest właścicielem „Lali". O czym ci doskonale wiadomo! – Gniew Alexii osłabł nieco. Sam fakt, że Felicity dochowała tajemnicy przez tydzień, zakrawał na istny cud. Niewątpliwie pragnęła zwrócić na siebie uwagę przyjaciółek, przy czym musiała również zdawać sobie sprawę, że plotka przekreśli matrymonialne plany Evylin i skompromituje Alexię. W którymś momen cie po ślubie 35/120 Alexii frywolność Felicity ustąpiła miejsca czystej złośliwości, co w połączeniu z ptasim móżdżkiem zaowocowało iście plugawym charakterkiem. – Po tym wszystkim, co rodzina dla ciebie zrobiła, Alexio! – Pani Loontwill nie szczędziła córce pretensji. – Po tym, jak Herbert wspaniałomyślnie przygarnął cię do swego łona! – Pan Loontwill podniósł głowę, po czym niedowierzaniem ogarnął wzrokiem własną przysadzistą postać. – A tak się starałam, żebyś wyszła na ludzi i za mąż! I tak mi odpłacasz, 36/120 zachowując się jak zwykła ulicznica? To niedopuszczalne. – A nie mówiłam? – wtrąciła triumfalnie Felicity. Doprowadzona do ostateczności Alexia sięgnęła po pół misek ze śledziami i po chwili namysłu opróżniła go na głowę siostry. Felicity wrzasnęła wniebogłosy. – Ale – zaoponowała Alexia – to przecież jego dziecko. – Jej głos zginął we wrzawie. – Że co proszę?! – Tym razem to pan Loontwill walnął w stół. – To jego cholerne dziecko! Nie byłam z nikim innym! – 37/120 wrzasnęła, przekrzykując wodzenia Felicity. za- – Daruj sobie szczegóły, Alexio. Przecież wszyscy wie dzą, że to niemożliwe. Twój mąż jest w zasadzie martwy, a raczej w zasadzie umarł i teraz z grubsza nie żyje. – Pa ni Loontwill wszystko się poplątało. Potrząsnęła głową jak mokry pudel i niezrażona podjęła tyradę: – Wilkołak nie może spłodzić dziecka, podobnie jak wampir i duch. To z gruntu niedorzeczne. – Podobnie jak wy, co niestety nie odbiera wam racji bytu. – Co mówiłaś? 38/120 – Że przydałoby zweryfikować „niedorzeczny". – z dzieciakiem, w myślach Alexia. się chyba określenie Do licha uzupełniła – Widzicie, jaka ona jest? – rzuciła Felicity, otrzepując się ze śledzi i tocząc wokół morderczym spojrzeniem. – Bez przerwy tak gada. I za nic w świecie nie przyzna, że źle postąpiła. Wyrzucił ją, słyszycie? Alexia nie wraca do Woolsey, bo nie może. Lord Maccon nie chce jej znać. Dlatego musiałyśmy wyjechać ze Szkocji. – Och, na miłość boską! Herbercie! Herbercie, czy ty słyszałeś? 39/120 – Pani Loontwill znajdowała się o krok od utraty zmysłów. Alexia nie była pewna, czy to udawany wstrząs w obli czu publicznej kompromitacji najstarszej córki, czy może autentyczna zgroza wobec perspektywy przebywania z nią pod jednym dachem przez czas bliżej nieokreślony. – Zrób coś, Herbercie! – zawyła pani Loontwill. – Umarłem i poszedłem do krainy wiecznych roman sów – brzmiała odpowiedź pana Loontwilla. – Nie jestem na to przygotowany. Przekazuję to w twoje fachowe ręce, Letycjo. 40/120 Nie mógł gorzej wybrnąć, gdyż fachowość rąk łaska wej małżonki sprowadzała się do sporadycznych haftów o charakterze wypocin raczej aniżeli dzieła sztuki. Pani Loontwill załamała rzeczone ręce i na wpół zemdlona osunęła się na krzesło. – Ani mi się waż, tato. – Głos Felicity zadźwięczał jak stal. – Wybacz, że się rządzę, ale zrozum, że dalsza obecność Alexii w naszym domu nie wchodzi w rachubę. Taki skandal raz na zawsze przekreśli nasze szanse na za mążpójście, nawet bez jej bezpośredniego udziału. Masz ją 41/120 odesłać i zakazać jakichkolwiek kontaktów z rodziną. Proponuję, byśmy natychmiast opuścili Londyn. Co po wiecie na wycieczkę po Europie? Evylin klasnęła w ręce, Alexia zaś nie mogła wyjść z podziwu nad pomysłowością siostry. Obrzuciła twardym spojrzeniem jej nieoczekiwanie bezlitosną twarz. Mała intrygantka! – pomyślała. Mogłam jej przyłożyć czymś twardszym niż śledzie. Przemowa córki zdziwiła nieco pana domu, a że zwykł chadzać po linii najmniejszego oporu, widok bezwładnej żony i kategorycznej 42/120 córki nie pozostawił mu innego wyj ścia, jak zadzwonić po lokaja. – Swilkins, idź na górę i spakuj rzeczy lady Maccon. Swilkins ze zdumienia wrósł w podłogę. – No rusz się, człowieku! – warknęła Felicity. Lokaj wyszedł posłusznie. Alexia westchnęła z irytacją. Niech tylko powie Conal lowi o kolejnej rodzinnej awanturze. Ale będzie miał uży… No tak, mniejsza z tym. Gniew znów z niej wyparował, ustępując pola ziejącej pustce w sercu. Pragnąc ją czymś zapełnić, Alexia nabrała 43/120 marmoladę z salaterki i nie mając już nic do stracenia, oblizała łyżeczkę. Pani Loontwill nie pozostawało nic innego, jak na prawdę stracić przytomność. Pan Loontwill odnotował to kątem oka i wyszedł za palić. Alexia przypomniała sobie o listach i chcąc uniknąć dalszej rozmowy z siostrami oraz zająć czymś myśli, zła mała pierwszą pieczęć. Aż dotąd uważała, że gorzej być nie może. Pieczęć nie budziła wątpliwości – lew i jednorożec z koroną pośrodku. Treść wiadomości 44/120 również nie pozo stawiała miejsca na domysły. Obecność lady Maccon nie jest mile widziana w pałacu Buckingham, królowa nie bę dzie udzielać jej audiencji. Członkostwo w gabinecie cieni zostaje zawieszone do odwołania, a stanowisko muhjah jest znowu wolne. Podziękowano jej za dotychczasowe usługi i życzono miłego dnia. Alexia Maccon poderwała się z krzesła i opuściwszy jadalnię, ruszyła prosto do kuchni, ignorując zaskoczoną służbę. Niemal bez namysłu podeszła do wielkiego pieca i wrzuciła doń 45/120 urzędowe pismo, które w mgnieniu oka strawił ogień. Następnie, spragniona samotności, udała się do salonu. Miała najszczerszą ochotę umknąć w zacisze własnej sypialni i zwinąć się pod kołdrą w mały – no, nie taki mały – kłębuszek. Ale była już ubrana, a nawet w kryzysie nie przystoi łamać zasad. W sumie nie powinna się dziwić. Na przekór postępo wej polityce królowa Wiktoria reprezentowała na wskroś konserwatywny światopogląd moralny. Wciąż nosiła ża łobę po mężu, który nie żył od dziesięciu lat. 46/120 I komu jak komu, ale królowej nie było do twarzy w czerni. Wykluczo ne, by pozwoliła lady Maccon dalej pełnić funkcję swego doradcy i agenta, nawet w ścisłej tajemnicy. Z chwilą gdy Alexia znalazła się na towarzyskim indeksie, jakikolwiek związek z królową nie wchodził w grę. Rewelacje z po rannego dziennika musiały już obiec całą stolicę. Alexia westchnęła. Potentat i dewan, jej współpracow nicy z gabinetu cieni, ani chybi będą zacierać ręce; bądź co bądź, raczej nie ułatwiała im życia, co też wchodziło w zakres jej 47/120 obowiązków. Poczuła ukłucie lęku. Bez Conal la i jego watahy jest zagrożona – niewątpliwie znajdzie się paru śmiałków, którzy z chęcią ujrzeliby ją na cmentarzu. Zadzwoniła na pokojówkę i wysłała ją po parasolkę vel broń, zanim lokaj zdąży spakować ją z resztą rzeczy. Po kojówka niebawem wróciła i bliskość ulubionego dodatku przywróciła Alexii nieco otuchy. Jej myśli raz jeszcze powędrowały do męża, który obdarował ją zmyślnym narzędziem. A niech go diabli! Dlaczego jej nie uwierzył? I co z tego, jeśli jej wersja prze czyła świadectwu 48/120 historycznemu? Historia niekoniecznie bywa zgodna z faktycznym stanem rzeczy. Ani nie obfituje w nadludzkie płci żeńskiej. Z naukowego punktu widze nia, nawet w świetle obecnej zaawansowanej technologii, nie bardzo wiedziano, kim jest i na jakich zasadach funk cjonuje. I co z tego, że hrabia był z grubsza martwy? Jej dotyk przywracał mu człowieczeństwo, tak? Może na tyle, że był w stanie spłodzić potomka. Czy to faktycznie takie nieprawdopodobne? Łajdak! Cały wilkołak, tak zatracić się w gniewie. 49/120 Na samą myśl zapiekło ją pod powiekami. Rozzłosz czona własną słabością otarła oczy i spojrzała na drugi liścik w oczekiwaniu na kolejną porcję złych wieści. Jed nakże widok zamaszystego i nazbyt dekoracyjnego pisma na kopercie przywołał na jej twarz blady uśmiech. Pisała do nadawcy tuż po swym powrocie do Londynu; nie miała odwagi pisać wprost, lecz napomknęła o swej niezręcznej sytuacji, a kto jak kto, ale on musiał wiedzieć, co zaszło. On zawsze wiedział, co w trawie piszczy. Wiadomość brzmiała: 50/120 Najdroższy Kwiatuszku! Otrzymałem Twój liścik i w świetle ostatnich wydarzeń przyszło mi do głowy, iż zapewne potrzebujesz dachu nad głową, a uprzejmość nie pozwala Ci prosić otwarcie. Pozwól zatem, że zaoferuję moje skromne progi jedynej osobie w całej Anglii, która uchodzi obecnie za bardziej skandaliczną niż ja sam. Czym chata bogata, tym rada. Twój, et cetera, lord Akeldama. Alexia uśmiechnęła się pod nosem. Skrycie liczyła na to, że przyjaciel nie da się zwieść jej 51/120 rzekomej po wściągliwości i odczyta prośbę zawartą między wierszami. I choć pisał te słowa, zanim jej sytuacja trafiła na łamy gazet, nie miała wątpliwości, że z góry przewidział wy buch skandalu i zaproszenie nadal jest aktualne. Lord Akeldama tak dalece szokował opinię publiczną strojem i zachowaniem, iż dalsza zażyłość ze skompromitowaną lady Maccon nie mogła bynajmniej zaszkodzić jego reputa cji. Poza tym, mając ją do swej wyłącznej dyspozycji, mógł wyciągnąć od niej całą prawdę. Naturalnie miała zamiar skorzystać z zaproszenia, o 52/120 ile – niechże tego Swilkinsa drzwi ścisną! – jeszcze nie jest za późno. Cieszyła się na samą myśl; jego „progom" daleko było do skromności, a do tego otaczał się tak uroczymi drobiazgami, iż gościna w jego domu niezmiennie oznaczała istną ucztę dla oka. Pełna ulgi, że ma gdzie mieszkać, niezwłocznie posłała mu odpowiedź. Zadbała przy tym, by otrzymał ją z rąk najprzystojniejszego lokaja Loontwillów. Może lord Akeldama wiedział o czymś, co tłumaczyłoby obecność małego pasożyta pod jej sercem. Był bardzo starym wampirem, 53/120 może zdoła dowieść przed Conallem jej cnoty. Niedorzeczność tego założenia – lord Akeldama i cnota w jednym zdaniu – ponownie zmusiła ją do uśmiechu. Spakowana i ubrana do wyjścia, gotowa opuścić ro dzinny dom zapewne po raz ostatni w życiu, otrzymała ko lejną wiadomość, która nadeszła pod postacią opatrzonej bilecikiem paczki o cokolwiek podejrzanym wyglądzie. Alexia odebrała ją, tym razem ubiegając Swilkinsa. Paczka zawierała kapelusz tak szpetny, że Alexia nie miała wątpliwości co do jego pochodzenia. 54/120 Był to jaskra wożółty filcowy toczek udekorowany sztuczną czarną porzeczką, aksamitką oraz zielonymi piórami, do złu dzenia przypominającymi macki wstrętnego morskiego stworzenia. W dołączonym liściku wprost roiło się od wy krzykników, a kwiecisty styl mógł śmiało stanąć w szranki z manierą lorda Akeldamy. Trzeba przyznać, że był nieco męczący w lekturze. Alexio Tarabotti Maccon, jak mogłaś postąpić tak nie roztropnie! Właśnie przeczytałam poranną gazetę. Mało trupem nie 55/120 padłam, jak pragnę zdrowia! Oczywiście nie uwierzę w to, póki żyję! Nigdy! Nie daję wiary w ani jedno słowo. Na pewno rozumiesz, że my – Tunny i ja – z roz koszą wzięlibyśmy Cię do siebie, lecz z uwagi na – jak to mówią – bezmiar (a może rozmiar?) sytuacji i nasze usmarkane warunki nie możemy Ci tego zaproponować. Rozumiesz? Na pewno rozumiesz. Powiedz, że tak. Ale pomyślałam, że przyda ci się coś na pociechę, i pamię tam, jak ten prześliczny kapelusz wpadł ci w oko, kiedy ostatnio byłyśmy razem na zakupach – ach, kiedy 56/120 to by ło, w czasach młodości jurnej, a może durnej? Dlatego kupiłam go dla Ciebie w Chapeau de Poupe. To miał być prezent na Boże Narodzenie, ale trudno o lepszą okazję aniżeli kryzys emocjonalny, nieprawdaż? Ściskam, ści skam, ściskam, Ivy. O dziwo, Alexia dokładnie rozumiała w czym rzecz. Ivy i jej świeżo upieczony małżonek oddali się bez reszty scenicznej karierze, która w świetle bliskiej zażyłości ze skandalistką ani chybi zawisłaby na włosku. Alexia odetchnęła, że nie musi im odmawiać. 57/120 Mieszkali w li chym mieszkanku na West Endzie, mając do dyspozycji, o zgrozo, tylko jedną bawialnię. Lady Maccon leciutko zadrżała. Z paskudnym kapeluszem pod pachą i z parasolką w dłoni skierowała się do oczekującego powozu. Na po żegnanie siąknęła Swilkinsowi nosem i kazała zawieźć się do rezydencji lorda Akeldamy. ROZDZIAŁ DRUGI w którym lord Maccon zostaje porównany do małego ogórka Lord Akeldama mieszkał w jednej z najmodniejszych dzielnic Londynu, zawdzięczającej swą opinię for tunnemu zrządzeniu losu, które kazało mu się tu wpro wadzić. Lord Akeldama wszystko robił modnie, czasem z wykluczeniem 59/120 pozostałych czynników, w tym zdrowego rozsądku. Gdyby, dajmy na to, wymyślił zapasy w ka mizelkach z peklowanych węgorzy, stolica oszalałaby na ich punkcie w ciągu dwóch tygodni. Niedawno kazał przemalować fasadę w myśl najświeższych nowinek kolo rystycznych, ku nabożnej aprobacie ogółu. Wybrał odcień bladej lawendy, ze złotymi zawijasami wokół wszystkich wykuszów i okien. Przy domu posadzono do kompletu bujne krzaki bzu oraz słoneczniki i bratki, których trzy kondygnacje cieszyły oczy gości pomimo 60/120 zimowej aury. Krótko mówiąc, rezydencja lorda Akeldamy stanowiła samotny, pstry bastion otuchy na tle londyńskiego nieba, które tradycyjnie utknęło w pół drogi między apatyczną szarością a niemrawym kapuśniaczkiem. Nikt nie odpowiedział na pukanie lady Maccon ani na dźwięk dzwonka, lecz złocone drzwi frontowe nie były zamknięte na klucz. Dała znak woźnicy, aby na nią zaczekał, po czym ostrożnie weszła do środka, z parasolką uniesioną na wszelki wypadek. Pokoje trwały w stanie niezmąconego przepychu, a puszyste 61/120 kobierce, przedsta wiające usposobionych romantycznie pasterzy, stanowiły zgrany duet z sufitem goszczącym równie roznamiętnione cherubiny malowane w stylu à la Roma. – Halo! Czy jest ktoś w domu? Wnętrze rezydencji lorda Akeldamy świeciło pustką, jakby opuszczono je w wielkim pośpiechu. Brakowało nie tylko samego gospodarza, ale i Biffy'ego oraz pozostałych trutni. Zwykle panował tu rozkoszny nieład: wszędzie leżały rozrzucone cylindry i piętrzyły się sterty bilecików, w powietrzu unosił się 62/120 aromat cygar i francuskiej wody kolońskiej, w tle zaś rozbrzmiewały wybuchy śmiechu oraz bezustanny szmer rozmów. Cisza i bezruch panujące tu obecnie stanowiły zatem tym większy kontrast. Alexia z wolna przemierzała kolejne pokoje, niczym archeolog z wizytą w opuszczonym mauzoleum, ale ze wsząd biła tylko pustka, a brak istotnych przedmiotów zdjętych z honorowych miejsc przykuwał wzrok. Brako wało na przykład złoconej rury nad kominkiem, przypo minającej element instalacji kanalizacyjnej, 63/120 która jednak – o czym Alexia wiedziała z doświadczenia – skrywała dwa wygięte ostrza. Fakt, że lord Akeldama uznał za sto sowne zabrać tenże konkretny eksponat, nie napawał op tymizmem co do przyczyn jego nieobecności. Jedyną żywą istotą na terenie domostwa oprócz Alexii zdawał się kot, łaciaty tłuścioch zwykle pogrążony w letargu, z którego budził się z rzadka, tylko w celu brutalnego wyży cia się na najbliższej poduszce z chwostami. Obecnie leżał rozwalony na miękkim podnóżku, ze szczątkami trzech po konanych chwostów 64/120 w okolicach podbródka. Koty stanowiły na ogół jedyne istoty tolerujące wampiry. Większość pozo stałych zwierząt reprezentowała typ zachowania określany przez naukowców syndromem przyszłej ofiary. Najwyraźniej koty w swym mniemaniu nie zaliczały się do ich grona, ów konkretny zaś przejawiał tak doskonałą obojętność wobec wszelkich zjawisk bez związku z chwostem, iż najpewniej zadomowiłby się również wśród wilkołaków. 65/120 – Gdzie się podział twój pan, grubasku? – zapytała pieszczotliwie Alexia. Kot nie znalazł na to odpowiedzi, lecz łaskawie dał się podrapać pod bródką. Miał na szyi osobliwą metalową obróżkę i lady Maccon już miała się pochylić, by ją pod dać dokładniejszym oględzinom, gdy z korytarza dobiegł odgłos stłumionych kroków. Lord Conall Maccon był pijany. Nie tam na pół gwizdka wzorem większości istot nad przyrodzonych, którym dopiero szósty litr 66/120 piwa lekko mą cił wzrok. O nie, lord Maccon był napruty w sztok, schlany do nieprzytomności i zamarynowany jak korniszon. Aby doprowadzić wilkołaka do takiego stanu, trzeba niewyobrażalnych ilości trunku. Którego zdobycie – ciąg nął w myślach profesor Lyall, holując alfę dookoła drewut ni – graniczyło z cudem niemalże na równi z jego wypi ciem. Jak hrabia zdołał tego dokonać? Ba, jak dokonywał tego przez ostatnie trzy dni, bez odwiedzania Londynu ani doskonale zaopatrzonej zamkowej piwniczki? Doprawdy, pomyślał 67/120 z irytacją beta, takie opilstwo zakrawa prawie na miano nadprzyrodzonego. Lord Maccon zatoczył się ciężko na drewutnię, napiera jąc lewym barkiem i przedramieniem na dębową ściankę. Cały budynek zatrząsł się od podstaw. – Pardon – przeprosił hrabia z lekką czkawką. – Nie zauważyłempana. – Na Jowisza, Conallu! – rzucił beta tonem nieopisanej irytacji. – Jakim cudem tak się skułeś? – I odciągnął alfę od sponiewieranej drewutni. 68/120 – Alesznispodobnego – wyparł się hrabia, obejmując zastępcę słusznym ramieniem i wisząc na nim całym ciężarem. – Kielonka strzeliłem. – Szkocki akcent jego lordowskiej mości nasilał się w chwilach stresu, silnych emocji oraz najwyraźniej procentów. Opuścili bezpieczną osłonę drewutni. Hrabia potknął się i byłby runął jak kłoda, gdyby nie ramię oplecione wokół bety. – Ha! Miejże oko na glebę. Cwana bestia, chwila nie uwagi i skacze człowiekowi do gardła. – Skąd wziąłeś alkohol? – ponowił pytanie profesor, usiłując 69/120 zawlec hrabiego przez rozległy trawnik do zamku. Przypominało to holowanie parowca w wannie pełnej wzburzonej melasy. Zwykły śmiertelnik nie dałby rady, ale profesor miał nadprzyrodzoną krzepę, do której ucie kał się w awaryjnych sytuacjach. Lord Maccon nie był po prostu wielki, był także masywny niczym chodząca i gadająca rzymska fortyfikacja. – I jak się tu znalazłeś? Pamiętam, że sam kładłem cię wczoraj do łóżka. – Profe sor Lyall mówił głośno i wyraźnie, nie do końca pewien, 70/120 na ile jego wypowiedź dociera do wnętrza grubej czaszki hrabiego. Głowa lorda Maccona zakołysała się z lekka, gdy pró bował nadążyć za słowami zastępcy. – Poszedłem się wybiegać. Potrzebowałem ciszy i spokoju. Chciałem poczuć wiatr w sierści. I ziemię pod łapami. Chciałem, och… – Czknął. – …Sam nie wiem. Pogadać z jeżem. – I co, znalazłeś? – Co? Się schował. Głupi jeż. – Lord Maccon potknął się o wilcze łyko, jedno z wielu rosnących wzdłuż ścieżki prowadzącej do 71/120 bocznego wejścia do domu. – Co za baran to tu posadził? – Spokój, czy znalazłeś spokój? Lord Maccon przystanął i wyprężył się jak struna, pro stując kręgosłup i ściągając ramiona w tył. Zostało mu z wojska. Przez chwilę górował nad betą, kołysząc się na boki jak parowiec w oku cyklonu. – A jak ci się zdaje? – spytał, dobitnie cedząc słowa. Profesor Lyall dyplomatycznie powstrzymał się od od powiedzi. – No widzisz! – Lord Maccon wykonał zamaszysty gest. – Wryła się… – przystawił dwa paluchy do 72/120 skroni niczym re wolwer – …tutaj. – Następnie huknął się w pierś. – I tutaj. I ani drgnie. Przywarło toto jak… – Zabrakło mu metafory. – …Jak wystygła owsianka do miski – uzupełnił triumfalnie. Profesor Lyall nie był pewien, jak lady Alexia Maccon zareagowałaby na porównanie z tak plebejską strawą. Za pewne porównałaby męża do czegoś jeszcze gorszego, jak haggis na przykład. Lord Maccon obrzucił betę ckliwym spojrzeniem oczu, których kolor zmieniał się wraz z nastrojem. Obecnie miały odcień 73/120 rozwodnionego karmelu i rozjeżdżały się na boki. – Dlaczego to zrobiła? – Nie wydaje mi się. – Profesor Lyall od dłuższego czasu chciał to z siebie wyrzucić. Miał tylko nadzieję, że do rozmowy dojdzie, gdy hrabia wytrzeźwieje, co sta nowiło obecnie nad wyraz rzadkie zjawisko. – To dlaczego kłamała? – Chciałem powiedzieć, że nie wydaje mi się, by kłama ła. – Wyraził swoje zdanie. Główne zadanie bety polegało na wspieraniu alfy we wszystkim publicznie 74/120 i kwestio nowaniu jego posunięć na osobności. Lord Maccon odchrząknął i rzucił zastępcy przymglone spojrzenie spod zjeżonych brwi. – Pewnie to dla ciebie szok, Randolphie, ale jestem wilkołakiem. – Tak, milordzie. – Liczącym sobie dwieście jeden lat. – Tak, milordzie. – Toteż zrozum, że w takich warunkach nie sposób zajść w ciążę. – Boże uchowaj. 75/120 – Dziękuję, Randolphie, co za ulga. Profesor Lyall uznał to za paradne, ale nie lubił dow cipkować. – Przy czym mało wiemy o nadludzkich, sir. A wam piry od początku nie były zachwycone waszym małżeń stwem. Może one coś wiedzą? – Wampiry zawsze coś wiedzą. – O tym, co się stało. I jak mogło dojść do ciąży. – Bredzisz! Wiedziałbym o tym od wyjców. – Pamięć wyjców bywa zawodna, nieprawdaż? Nie 76/120 pamiętają choćby tego, co zaszło w Egipcie. – Masz na myśli plagę zmierzchu bogów? Chcesz po wiedzieć, że ciąża Alexii jest wynikiem tego samego? Lyall nie raczył odpowiedzieć. Plaga zmierzchu bo gów stanowiła wilkołaczą próbę uzasadnienia pradawnej bezzmienności w Egipcie. Jakikolwiek związek z poczę ciem nie wchodził w grę. Wreszcie dobrnęli do zamku i hrabia umilkł na chwilę, zaabsorbowany herkulesowym wysiłkiem wdrapania się na schody. 77/120 – Płaszczyłem się przed tą kobietą. Ja! – Zgromił pro fesora spojrzeniem. – A ty mi kazałeś! Beta z irytacją nadął policzki. Gadaj tu, człowieku, z rozmokłą bułą: gdzie naciśniesz, tam kruszy się lub prze cieka. Gdyby hrabia w końcu wytrzeźwiał, może dałby przemówić sobie do rozumu. Uczuciowy i porywczy wprawdzie często tracił głowę, ale koniec końców za czynał łapać. Aż taki tępy nie był. Profesor Lyall znał lady Maccon – może byłaby zdolna do zdrady, lecz w takim wypadku przyznałaby się do niej otwarcie, 78/120 więc logika podpowiadała, że mówi prawdę. Z na ukowego punktu widzenia dopuszczał możliwość, że obo wiązująca powszechnie teoria o niemożności prokreacji mię dzy istotami nadprzyrodzonymi płci męskiej a śmiertelnymi kobietami posiada jednak pewne luki. Nawet lord Maccon, uparty jak osioł i zraniony do żywego, pewnie dałby się w końcu przekonać. Bądź co bądź, nie chciał wierzyć w nie wierność małżonki. Na razie jednak wolał się poużalać. – Nie sądzisz, wytrzeźwieć? że pora 79/120 – Czekaj, niech pomyślę. – Lord Maccon udał, że głę boko się zastanawia. – Nie. Weszli do zamku Woolsey, który w zasadzie był nie tyle zamkiem, ile posiadłością z pretensjami do wielko ści. Na temat poprzedniego właściciela krążyły pogłoski, którym nikt do końca nie dawał wiary, ale jedno było pewne: przejawiał on niezdrowe upodobanie do łuków przyporowych. Lyall z ulgą znalazł się w cieniu. Zaawansowany wiek i siła pozwalały mu bez szwanku funkcjonować za dnia, nie 80/120 przepadał jednak za słońcem, które wywoływało na skórze wielce nieprzyjemne mrowienie. Naturalnie lord Maccon nic sobie z niego nie robił, nawet gdy był trzeźwy. Alfa! – Wróćmy zatem do alkoholu, milordzie. Skąd go bie rzesz? – Nie piłem alkoholu. – Lord Maccon czknął, a na stępnie mrugnął do bety i czule poklepał go po ramieniu, jakby łączył ich wspólny sekret. Lyall nie uwierzył. – Innego wyjścia nie widzę, milordzie. – I tu się mylisz. 81/120 Zza węgła wyłonił się wysoki przystojny blondyn z chronicznie wydętą górą wargą i włosami splecionymi w służbowy warkocz. Na ich widok stanął jak wryty. – Znowu się złoił? – Jeśli pytasz, czy wciąż jest pijany, odpowiedź brzmi „tak". – Skąd on, u licha, bierze gorzałę? – Sam chciałbym wiedzieć. Co tak sterczysz? Rusz się i pomóż mi. Major Channing Channing z Channingów chesterfieldz kich z ociąganiem podparł dowódcę z drugiej strony i wspól nymi 82/120 siłami powlekli go korytarzem w stronę schodów i oddalonej o kilka pięter sypialni. Odbyło się to kosztem zaledwie trzech ofiar: godności hrabiego (która nie miała da leko do dna), łokcia majora (który doznał starcia z mahonio wym kwiatonem) i Bogu ducha winnej wazy etruskiej (która poległa w wyniku spektakularnego potknięcia hrabiego). Lord Maccon skrócił sobie wędrówkę, intonując pieśń. Była to jakaś zapomniana szkocka ballada, a może nowszy kawałek o zdychających kotach – wersja nastręczała pew nych trudności 83/120 w rozpoznaniu. Przed metamorfozą hrabia był wziętym śpiewakiem operowym, tak przynajmniej niosła wieść, lecz oktawy szlag trafił wraz z duszą, na za wsze przekreślając dalszą karierę i skazując przyszłych słuchaczy na niewysłowione męczarnie. Metamorfoza z niektórymi obchodzi się łaskawiej niż z resztą, dumał profesor, wzdrygając się z lekka. – Nie chcę! – Hrabia zaparł się we framudze. – Za dużo wspomnień. W sypialni nie było ani śladu niedawnej bytności Ale xii, która 84/120 zabrała swoje rzeczy tuż po powrocie ze Szkocji. Jednakże trzej mężczyźni w drzwiach byli wilkołakami: starczyło lekko pociągnąć nosem i zapach dawał o sobie znać, waniliowy z domieszką cynamonu. – Zapowiada się długi tydzień – oznajmił z rezygnacją Channing. – Pomóż mi zapakować go do łóżka. Siłą i pochlebstwem zawlekli hrabiego do wielkiego łoża. Padł twarzą w dół i prawie natychmiast zachrapał. – Trzeba coś z nim zrobić. – Channing mówił ak centem 85/120 z wyższych sfer. Profesora wkurzało, że gam ma przez dziesięciolecia nie zadał sobie trudu, aby go zmodyfikować; była to przypadłość cechująca głównie podstarzałych nadprzyrodzonych z nadwyżką uzębienia. – Może mały pojedynek albo metamorfoza? Po ostatniej powinien mieć pełne ręce roboty, wieść o lady Kingair w końcu się rozejdzie. – W głosie Channinga pobrzmie wała duma z domieszką irytacji. – Clavigerzy prześcigają się w petycjach. Nasz alfa musi zacząć działać, zamiast całymi dniami 86/120 nurzać się w opilstwie. Jego zachowanie podkopuje morale. – Pojedynki biorę na siebie – odparł profesor Lyall bez cienia wstydu, skromności i przechwałki w głosie. Ran dolph Lyall nie był może tak rosły i przesadnie męski jak większość współbraci, ale nieraz dowiódł, że jest właści wym wilkołakiem na właściwym miejscu. Ba, dowodził tego tak często i na tyle rozmaitych sposobów, iż niewielu kwestionowało dziś jego prawo do stanowiska. – Ale ty nie robisz Anubisa. Nie możesz wiecznie kryć Conalla. 87/120 – Pilnuj swoich obowiązków, Channing, a ja zajmę się resztą. Major Channing obrzucił alfę i profesora wzgardliwym spojrzeniem, po czym z rozkołysanym wściekle warko czem wymaszerował z pokoju. Profesor Lyall miał zamiar uczynić to samo (minus war kocz), lecz od strony łóżka napłynęło wypowiedziane szep tem „Randolphie". Okrążył materac, napotykając mętne spoj rzenie brązowych i na powrót rozwartych oczu hrabiego. – Tak, milordzie? 88/120 – Jeśli… – Hrabia nerwowo przełknął ślinę. – …Jeśli się mylę… nie twierdzę, że tak jest, ale jeśli… znów będę musiał się płaszczyć, tak? Profesor Lyall widział lady Maccon, kiedy wróciła się spakować i na zawsze opuścić zamek Woolsey. Nie zwykła się mazać – była pragmatyczna, twarda i rzeczowa nawet w obliczu kryzysu, jak większość nadludzkich – co nie oznaczało bynajmniej, że reakcja hrabiego nie zraniła jej do głębi. Profesor krył w pamięci wiele rzeczy, których miał nadzieję więcej nie oglądać: 89/120 widok zgaszonego wzro ku Alexii zdecydowanie się do nich zaliczał. – Nie jestem pewien, czy to wystarczy, milordzie. – Nie będzie owijał w bawełnę. – No to w mordę – elokwentnie poddał się hrabia. – To nie wszystko. Jeśli moje podejrzenia okażą się słuszne, grozi jej niebezpieczeństwo. Wielkie niebezpie czeństwo. Ale lord Maccon już spał. Profesor Lyall ruszył na poszukiwanie źródła procentów. I ku swemu utrapieniu je znalazł. Lord Maccon nie kłamał. 90/120 Rzeczywiście nie miały nic wspólnego z alkoholem. Parasolka Alexii Maccon powstała niemałym kosztem, ze znacznym udziałem wyobraźni i dbałością o szcze góły. Mogła razić strzałkami paraliżującymi, wyposażo no ją w kołki na wampiry i srebrne ostrza na wilkołaki, dysruptor magnetyczny, dwa rodzaje toksycznej substancji oraz naturalnie całą masę ukrytych kieszonek. Niedawno przerobiono ją i wyposażono w zapas świeżej amunicji, co niestety nie wpłynęło na poprawę jej wyglądu. Krót ko 91/120 mówiąc, na przekór swej użyteczności straszyła kos micznym kształtem i udziwnionym fasonem. Była szara z kremową falbanką, a neoegipski trzonek upodabniał ją do wydłużonego ananasa. Mimo zastosowania tak licznych nowinek technicz nych metoda lady Maccon sprowadzała się do nieza wodnego walenia parasolką w głowę przeciwnika. Był to z pewnością brutalny i może niezbyt wdzięczny modus operandi, jednak do tego stopnia sprawdzał się w prze szłości, że przedkładała 92/120 go ponad udziwnione właściwości swej nieodłącznej towarzyszki. Dlatego porzuciwszy rozleniwionego kota, schowała się za drzwiami z parasolką uniesioną do boju. W wyniku osobliwego splotu okoliczności salon lorda Akeldamy stawał się areną dziwnych zdarzeń, ilekroć tam gościła. W kontekście bliskiej znajomości z gospodarzem może nie było w tym nic szczególnego. Do pokoju zajrzał cylinder z przytwierdzoną głową, a za nim pojawiła się reszta szykownej postaci w zielo nym surducie z aksamitu i skórzanych portkach. 93/120 Alexia mało nie zrezygnowała z ataku, w pierwszej chwili biorąc ją za Biffy'ego. Biffy był pupilem lorda Akeldamy i gustował w skórzanych portkach. Lecz wówczas młodzieniec zwrócił twarz w stronę jej kryjówki – a była to twarz okrągła, oble czona w bokobrody i zdumiony wyraz. To nie Biffy, Biffy gardził bokobrodami. Parasolka zatoczyła zgrabny łuk. Łup! Młodzieniec osłonił głowę przedramieniem, które zamortyzowało cios, po czym odskoczył na bezpieczną odległość. 94/120 – Na litość boską! – wykrzyknął, wycofując się rakiem i rozcierając obolałą rękę. – Wstrzymaj swe rumaki, waćpa ni! Ładnie to tak, rzucać się na kogoś bez ostrzeżenia? Alexia nie dała sobie zamydlić oczu. – Coś ty za jeden? – zapytała, zmieniając taktykę i kła dąc palec na płatku lotosu, gotowa uruchomić paralizator. Wyglądało to mniej groźnie niż przedtem, jakby postano wiła intruza dźgnąć, miast chlastać. Młodzieniec jednak trzymał się na baczności. Od chrząknął. 95/120 – Boots, lady Maccon. Emmet Wilberforce Bootbottle Fipps, ale wołają mnie Boots. Jak się pani miewa? Cóż, uprzejmość nigdy nie zawadzi. – Miło mi pana poznać, panie BootbottleFipps. – Proszę o wybaczenie, że nie jestem kimś ważniej szym – ciągnął samozwańczy Boots – ale po co zaraz tyle hałasu? – Obrzucił parasolkę podejrzliwym wzrokiem. Alexia opuściła broń. – Z kim mam do czynienia? 96/120 – Och, z nikim ważnym, milady. Jestem częścią… – słowom towarzyszył nieokreślony gest – …narybku. – Młodzieniec w zamyśleniu zmarszczył brwi i pogładził się po bokobrodach. – Lord Akeldama polecił przekazać pani zaszyfrowaną wiadomość. – Mrugnął konspiracyjnie, lecz widok ostrzegawczo wzniesionej parasolki odebrał mu ochotę do flirtu. – Tak mi się wydaje. – Splótł dłonie na plecach i wyprostował się, jakby zamierzał wyrecyto wać długi poemat Byrona. – Jak to szło? Miała pani 97/120 przyjść wcześniej, a moja pamięć bywa… Aha: „Sprawdź kota". – To wszystko? Wzruszył ramionami. zielonymi – Niestety. Chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Wreszcie Boots odchrząknął dyskretnie. – Doskonale, lady Maccon. Jeśli to wszystko, pozwoli pani…? – I nie czekając na odpowiedź, zawrócił w stronę wyjścia. – Muszę lecieć. Jak to mówią, komu w drogę… Do widzenia pani. Alexia ruszyła za nim. 98/120 – Ale podziali? gdzie się wszyscy – Tego, niestety, nie mogę pani zdradzić, lady Maccon. To niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne. Alexia zaniepokoiła się nie na żarty. – Dla kogo? Dla pana, dla mnie czy lorda Akeldamy? – Zauważyła, iż młodzieniec nawet nie sugerował, że zna miejsce pobytu gospodarza. Boots w progu. obejrzał się na nią – Proszę się nie lękać, lady Maccon; wszystko się ułoży. Już 99/120 lorda Akeldamy w tym głowa. Jak zawsze. – Gdzie on jest? – Jak to gdzie? Z pozostałymi, rzecz jasna. Gdzież in dziej mógłby być? Tu i tam, sama pani rozumie. Ruszy li w plener, prawda, i tropią. Szukają… – Urwał. – Ups. Mniejsza z tym, lady Maccon. Niech pani pamięta o kocie. Uszanowanie. – Z tymi słowy złożył jej zabawny półukłon i wybył. Skonsternowana wróciła do salonu, w którym wciąż panoszył się łaciaty kot. Jedyną osobliwością prócz je go chorobliwej nienawiści do chwostów była 100/120 metalowa obróżka. Alexia odpięła ją i zaniosła do okna, by obej rzeć w świetle. Bez trudu dała się rozwinąć i oczom lady Maccon ukazały się rzędy pozornie przypadkowych, tło czonych wgłębień. Nasuwały pewne skojarzenie. Z namy słem przejechała po nich urękawiczonym palcem, usiłując sobie przypomnieć. No przecież! To do złudzenia przypominało wałek umieszczany w pozytywkach i generujący ciąg powtarza jących się dźwięków ku uciesze dzieci i niewysłowionej irytacji dorosłych. Jeśli ta wstążeczka służyła temu same mu, 101/120 należało ją odsłuchać przy użyciu urządzenia spe cjalnie przeznaczonego do tego celu. Alexia postanowiła nie tracić czasu na poszukiwania, zwłaszcza że gospodarz zapewne miał dość oleju w głowie, by nie pozostawiać go na widoku. Przyszła jej do głowy jedyna osoba, do której mogła się zwrócić – madame Lefoux. Z tą myślą udała się do powozu. ROZDZIAŁ TRZECI w którym Alexia para się entomologią Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ CZWARTY Herbata i złośliwości Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ PIĄTY w którym Ivy Hisselpenny i profesor Lyall otrzymują zadania ponad swoje siły Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ SZÓSTY Pod nazwiskiem Tarabotti Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ SIÓDMY Problem z wampirami Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ ÓSMY Próba tabaki i kumkwatu oraz egzorcyzm Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Jak NIE podróżować przez Alpy Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ DZIESIĄTY w którym Alexia zadziera z milczącymi Włochami Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ JEDENASTY w którym Alexia napotyka pesto i słój z tajemniczą zawartością Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ DWUNASTY Wielkie szkockie jajko pod wodą Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ TRZYNASTY Piknik z templariuszami Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ CZTERNASTY w którym dzieciofeler staje się felerem z prawdziwego zdarzenia Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Biedronki na odsiecz Dostępne w wersji pełnej ROZDZIAŁ SZESNASTY Na moście nad Arno i pseudoromantyczne różności Dostępne w wersji pełnej PODZIĘKOWANIA Dostępne w wersji pełnej Tytuł oryginału BLAMELESS Copyright © 2010 by Tofa Borregaard This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA. All rights reserved Projekt okładki Lauren Panepinto Zdjęcia na okładce Tiny Dragon Productions, Mary Evans Picture Library/The Image Works 118/120 Modelka na zdjęciu Donna Ricci www.donnaricci.com Opracowanie graficzne okładki Irina Pozniak Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Agnieszka Rosłan Korekta Katarzyna Szajowska ISBN 978-83-7839-305-4 www.proszynski.pl 119/120 Plik opracował i przygotował Woblink www.woblink.com @Created by PDF to ePub Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.