darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Gail Carriger
BEZGRZESZNA
Przełożyła
Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo
Prószyński i S-ka
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
w którym panny
Loontwill mierzą
się z rodzinnym
skandalem
Jak długo jeszcze mamy znosić to
upokorzenie, ma musiu?
Lady Alexia Maccon zamarła
przed wejściem do jadal ni.
W swojski
brzęk
filiżanek
i chrupanie tostów wdarł się piskliwy
głos
Felicity.
W myśl
4/120
panującej tradycji śnia daniowych
utyskiwań Evylin nie kazała na
siebie długo czekać.
– Właśnie, mamuniu, taki
skandal pod naszym da chem. To
doprawdy szczyt wszystkiego!
– Taki cios dla naszej
reputacji! – zawtórowała jej Fe licity. – To niedopuszczalne… –
(chrup, chrup…) – nie dopuszczalne, powtarzam.
Alexia z rozmysłem przejrzała
się w lustrze w nadziei na ciąg
dalszy, ku jej konsternacji jednak
Swilkins, nowy lo kaj Loontwillów,
napatoczył
się
z półmiskiem
śledzi. Spoj rzenie Swilkinsa
5/120
dobitnie wyrażało jego zdanie o
młodych damach przyłapanych na
podsłuchiwaniu,
stanowiącym
wyłączny przywilej przedstawicieli
jego profesji.
– Dzień dobry, lady Maccon –
powiedział głośno, za głuszając
rozmowę i brzęk sztućców o porcelanę. – Otrzy mała pani wczoraj
dwie wiadomości. – Podał Alexii
zapieczętowane listy i czekał znacząco,
żeby
minęła
go
w drzwiach.
– Wczoraj? Wczoraj? I dopiero
teraz mi mówisz?
Swilkins nie zniżył się do
odpowiedzi.
6/120
Diabli nadali lokaja! Alexia
odkrywała, iż trudno o większy
dopust boży aniżeli konflikt ze
służbą.
Wpadła do jadalni, przenosząc
irytację na towarzystwo przy stole.
– Dzień
rodzinko.
dobry,
kochana
Cztery pary niebieskich oczu
z naganą odprowadziły ją na
miejsce. A dokładnie trzy, pan
domu bowiem bez reszty pochłonięty był gilotynowaniem jajka na
miękko przy użyciu specjalnie
przeznaczonego do tego celu po
mysłowego
narzędzia,
które
gładko
ścinało
czubek,
nie
7/120
naruszając przy tym reszty
skorupki. Duszą oddany temu zajęciu, nie zaszczycił pasierbicy
nawet spojrzeniem.
Alexia nalała sobie szklankę
wody jęczmiennej i sięg nęła po
grzankę, usilnie ignorując zapachy
bijące z pół misków. Śniadanie
stanowiło niegdyś jej ulubiony
posiłek, teraz na samą myśl
skręcało ją w żołądku. Dzieciofeler
– jak nazywała go w myślach –
okazał
się
nadspodziewanie
uciążliwy, zwłaszcza iż wiele czasu
minie, nim zalezie jej za skórę
w prawdziwym
tego
słowa
znaczeniu.
8/120
Pani
Loontwill
spojrzała
z aprobatą na skromną zawar tość
talerza najstarszej córki.
– Biedaczka więdnie nam tu
z tęsknoty za mężem – zwróciła
się do pozostałych. – Jakie to romantyczne.
–
Śniadaniowa
wstrzemięźliwość
Alexii
najwyraźniej sta nowiła w jej oczach
przejaw spektakularnego nurzania
się w rozpaczy.
Alexia łypnęła ze złością na
matkę i natarła na grzan kę nożem
do masła. Ponieważ dzieciofeler
zaokrąglił ją tu i ówdzie, „zwiędnięcie" raczej nie wchodziło
w rachubę. Nurzać się w rozpaczy
9/120
też nie miała w zwyczaju, a myśl o
rzekomym wpływie lorda Maccona na brak jej apetytu – prócz
oczywistego, o którym rodzina
jeszcze nie miała pojęcia –
doprowadzała Alexię do białej
gorączki. Otworzyła usta, by
wyprowadzić matkę z błędu, ale
Felicity nie dała jej dojść do słowa.
– Ależ, mamo, Alexia nie
z tych, które umierają od zła
manego serca.
– Ani z tych, które zwykły
odmawiać sobie jedzenia –
odparowała pani Loontwill.
– Za to ja mogę jedno i drugie,
jak Boga kocham – wtrą ciła ze
10/120
swadą Evylin, hojnie nakładając
sobie śledzie.
– Evy, kochanie! – Pani
Loontwill z wrażenia złamała grzankę na pół.
Najmłodsza panna Loontwill
utkwiła wzrok w Ale xii, oskarżycielsko celując w nią widelcem
z nabitym jajkiem.
– Kapitan Featherstonehaugh
nie chce mnie znać! I co na to
powiesz?
liścik.
Dziś
rano
dostałam
–
Kapitan
Feartherstonehaugh? – mruknęła pod nosem
Alexia. – Myślałam, że jest
11/120
zaręczony z Ivy Hisselpenny, a ty
z kimś innym. Przedziwne.
– Nie, nie, jest teraz narzeczonym Evy – stwierdziła pani
Loontwill kategorycznie. – A
raczej był. Jak długo z nami
mieszkasz? Prawie dwa tygodnie?
Obudź się, Ale xio, kochanie.
Evylin
dramatycznie.
westchnęła
– Suknia kupiona i w ogóle.
Teraz będę musiała oddać ją do
przeróbki.
– Miał ładne brwi – rzuciła na
pocieszenie pani Loont will.
– Właśnie! – zapiała Evylin. –
Gdzie znajdę drugie takie brwi?
12/120
Jestem
zdruzgotana,
Alexio!
Zdruzgotana! I to wszystko twoja
wina.
Należy zaznaczyć, że Evylin
bynajmniej
nie
sprawiała
wrażenia tak zgnębionej, jak
należałoby się spodziewać po utracie narzeczonego, który na dodatek bił na głowę pozostałych
dżentelmenów w dziedzinie tak istotnej jak brwi. Wepchnęła jajko
do ust i przeżuła je metodycznie.
Ostatnio wbiła sobie do głowy, że
przeżuwanie każdego kęsa po
dwadzieścia razy zapewni jej
smukłą sylwetkę, w rezultacie
13/120
czego bawiła przy stole znacznie
dłużej niż pozostali domownicy.
– Powołał się na różnice filozoficzne, ale wszyscy wiemy,
dlaczego zerwał zaręczyny. – Felicity pomachała liścikiem o złoconych brzegach, który zawierał najpew niej wyrazy najszczerszego
ubolewania i, wnosząc z roz licznych plam, zdążył zaskarbić sobie
uwagę wszystkich zebranych,
z uwzględnieniem śledzi.
– Nie wątpię. – Alexia
z niezmąconym spokojem upiła
łyk ze szklanki. – Różnice filozoficzne? Wykluczone. Przecież ty
14/120
nie wyznajesz żadnej filozofii,
prawda, kochana Evylin?
– Zatem przyznajesz, że to
twoja
sprawka?
–
Evylin
zmuszona była przedwcześnie
przełknąć jajko, by móc ponowić
atak. Potrząsnęła jasnymi lokami,
zaledwie od cień lub dwa różnymi
od barwy żółtka.
– Bynajmniej. W życiu nie
widziałam człowieka.
– Co nie zmienia faktu, że to
twoja wina. Widział to kto, porzucić męża i zwalić się rodzinie na
głowę! Istny skan dal. Ludzie
gadają. – Evylin bezlitośnie rozpruła nożem serdelek.
15/120
– Jak to ludzie. Zdaje się, że to
jeden z lepszych spo sobów wymiany poglądów.
– Och, jesteś niemożliwa!
Mamusiu, zrób coś z nią. – Evylin
porzuciła serdelek na rzecz drugiego jajka.
– Nie wydajesz się szczególnie
zmartwiona. – Alexia spojrzała na
pałaszującą śniadanie siostrę.
– O, zapewniam cię, że biedna
Evy jest niepocieszna. Wprost nie
może się pozbierać – odrzekła
pani Loont will.
– Chcesz powiedzieć niepocieszona? – Alexia nie da rowała
sobie uszczypliwości.
16/120
Na drugim końcu stołu pan
Loontwill zachichotał w ta lerz. On
jedyny docenił żarcik.
– Herbercie! – ofuknęła go natychmiast żona. – Nie zachęcaj jej
do impertynencji. To nie przystoi
mężatce. – Ponownie zwróciła się
do Alexii i jej twarz, twarz ład nej
kobiety, która zestarzała się, nie
zdając sobie z tego sprawy, przybrała grymas mający wyrażać zapewne mat czyną troskę. W istocie
upodobniła się do pekińczyka z niestrawnością. – Czyżby o to
poszło,
Alexio?
Chyba
nie
wymądrzałaś się zbytnio przy…
nim… kochanie?
17/120
Pani
Loontwill
skrzętnie
unikała imienia zięcia, jakby dzięki temu sam fakt zaślubin Alexii
– który w oczach wielu do ostatniej chwili zakrawał na niemożliwość – miał odsunąć na dalszy
plan tożsamość jej wybranka. Hrabie go, owszem, i jednego z faworytów królowej, bez dwóch
zdań, ale przede wszystkim
wilkołaka. Lord Maccon jeszcze
dolewał oliwy do ognia, bo
szczerze nie znosił teściowej i nie
ukrywał tego przed nikim, łącznie
z nią. Ba, przypomniała sobie
Alexia, kiedyś nawet… Wyparła
myśl
o
mężu,
bezlitośnie
18/120
odpędzając wspomnienie. I zo rientowała się, że zmaltretowana
w ferworze rozmyślań grzanka już
nie nadaje się do spożycia. Z westchnieniem sięgnęła po kolejną.
– Nie ulega wątpliwości – podjęła Felicity – że przez twoją
obecność w tym domu, Alexio, Evy
dostała kosza. Nawet ty się nie
wykręcisz, najmilsza siostro.
Felicity i Evylin były młodszymi siostrami przyrodni mi
Alexii i nie łączyło ich nic więcej.
Niskie,
jasnowłose
i szczupłe
stanowiły dokładne przeciwieństwo starszej siostry. Alexia słynęła
w Londynie z bystrości umysłu,
19/120
poparcia dla nauki i ciętego
języka. Felicity i Evylin sły nęły
z bufek. Innymi słowy, gdy we trzy
nie przebywały pod jednym dachem, świat był na ogół spokojniejszym miejscem.
– Wszyscy doceniamy twoją
szczerą troskę, Felicity – odparła
niewzruszenie Alexia.
Felicity powróciła do lektury
kroniki plotkarskiej „Lali Codziennej", manifestując wzgardę dla
dalszej wymiany zdań.
Tymczasem pani
perorowała dalej:
Loontwill
– Chyba najwyższy czas, żebyś
wróciła do Woolsey, kochana
20/120
Alexio, nieprawdaż? Minęły prawie dwa tygo dnie. Miło cię gościć,
naturalnie, ale on podobno wrócił
ze Szkocji.
– Pies go drapał.
– Alexio! Kto to widział, tak się
wyrażać!
– Jeszcze nikt go nie widział –
wtrąciła Evylin – ale mówią, że
wczoraj wrócił do Woolsey.
– Kto mówi?
Felicity zaszeleściła wymownie
gazetą.
– No, oni.
– To musi być dla ciebie
naprawdę straszne, kochanie. –
Pani Loontwill podjęła atak. – Tak
21/120
usychać z tęsknoty za swoim… –
Umilkła.
– Moim kim, mamo?
– Fascynującym rozmówcą.
Alexia prychnęła – przy stole!
Możliwe, że Conall doceniał czasem jej bezpośredniość, lecz jeśli
czegoś mu brakowało, intelekt
małżonki raczej nie plasował się
na pierwszym miejscu. Oględnie
rzecz ujmując, lord Maccon miał
wilczy apetyt, a to, za czym ewentualnie tęsknił najbardziej, znajdowało się poniżej jej języka, i to
znacznie. Obraz mężowskiej twarzy na chwilę za chwiał jej
niezłomnym
postanowieniem.
22/120
Wyraz jego oczu, gdy widzieli się
po raz ostatni… Conall czuł się
zdradzony i oszukany. Ale to, w co
wolał uwierzyć i jak w nią zwąt pił,
było niewybaczalne. Jeszcze ma
się
nad
nim
użalać?
Niedoczekanie! Ponownie zabrzmiały jej w uszach tamte słowa.
Nigdy nie wróci do tego… tego…
niedowiarka!
Lady Alexia Maccon należała
do kobiet, które napo tkawszy na
drodze krzak głogu, z miejsca
robią z nim po rządek, odłupując
kolce. Wydawało się, że przez ostatnie dwa tygodnie i w ciągu
koszmarnej podróży koleją ze
23/120
Szko cji do Londynu pogodziła się
z tym, jak łatwo przyszło mu
odrzucić ją i dziecko. Odkrywała
jednak w najmniej spo dziewanych chwilach, że wręcz przeciwnie. Ból odzywał się znienacka
pod mostkiem, przyprawiając ją o
rozpacz
i niekontrolowane
wybuchy złości. Przypominało to
atak dokuczliwej niestrawności,
przy czym w grę wchodziły uczucia
natury subtelniejszej. W chwilach
oprzytomnienia dochodziła do
wniosku, iż główną przyczyną owych do znań jest poczucie dotkliwej niesprawiedliwości. Umiała
bronić się w sytuacjach, gdy
24/120
postąpiła
niewłaściwie,
lecz
obrona w obliczu zarzutów tak absurdalnych i wyssanych z palca
stanowiła doświadczenie zgoła
przykre i nieco dzienne. Nawet najlepszy gatunek darjeeling Boggling tona nie pomagał na
skołatane nerwy. A jeśli herbata
nie pomagała, cóż było robić? Nie
żeby go jeszcze kochała, nic z tych
rzeczy; byłoby to sprzeczne z zasadami logiki. Lecz nie ulegało wątpliwości, że stąpa po niepewnym
gruncie. Rodzina powinna to
uwzględnić.
25/120
Naraz Felicity zatrzasnęła gazetę, a jej twarz przybrała niecodzienny odcień purpury.
– Ojej. – Pani Loontwill
powachlowała się wykroch maloną
serwetką. – Co znowu?
Pan Loontwill podniósł głowę,
po czym na powrót za topił wzrok
w czeluściach jajka na miękko.
– Nic takiego. – Felicity
usiłowała upchnąć gazetę pod
talerzykiem.
Ale nie doceniała Evylin, która
wyrwała jej dziennik i zaczęła go
wertować
w poszukiwaniu
smakowitych do niesień, które tak
zbulwersowały siostrę.
26/120
Felicity ugryzła bułeczkę, rzuciwszy
Alexii
skruszone
spojrzenie.
Straszne podejrzenie ścisnęło
lady
Maccon
w żołądku.
Z pewnym trudem dopiła wodę
jęczmienną i poprawiła się na
krześle.
– O mamciu! – Evylin znalazła
poszukiwany fragment. Odczytała
go na głos: – „W zeszłym tygodniu
Londynem wstrząsnęła informacja
o tym, że lady Maccon, dawniej
Alexia Tarabotti, córka pani
Loontwill, siostra Felicity i Evylin
oraz pasierbica pana Loontwilla,
opuściła dom męża po powrocie ze
27/120
Szkocji bez wyżej wspomniane go.
Mnożą się spekulacje co do powodów owej decyzji, począwszy od
domniemanego romansu z wampirem lordem Akeldamą poprzez
rzekomy konflikt małżeński, o
którym
donoszą
panny
Loontwill…" słuchaj, Felicity,
drugi raz o nas piszą… „oraz znajomi z niższych warstw społecznych. Lady Maccon zaistniała
w towarzystwie po ślubie z…" bla,
bla, bla… Aha! Posłuchajcie tego:
„…lecz ze źródeł blisko związanych
z hrabiowską parą wynika, że lady
Maccon jest przy nadziei. Zważywszy na wiek lorda Maccona, jego
28/120
nadprzyrodzoną orientację oraz
postnekroidalny status, wszystko
zdaje się świadczyć o tym, że lady
Maccon popełniła niedyskrecję.
Czekamy na oficjalne potwierdzenie, lecz wszystkie znaki na
ziemi i niebie wskazują na skandal
stulecia".
Członkowie rodziny spojrzeli
na
Alexię
i rozgadali
się
jednocześnie.
Evylin zatrzasnęła gazetę i szelest uciszył rodzinę.
– Teraz wszystko rozumiem!
Kapitan Featherstone haugh musiał to przeczytać, dlatego zerwał
zaręczyny. Felicity miała rację! To
29/120
naprawdę twoja wina! Jak mogłaś
być taka bezmyślna, Alexio?
– Nic dziwnego, że nie je –
wtrącił
niepotrzebnie
pan
Loontwill.
Pani Loontwill
wysokości zadania.
stanęła
na
– Jak mogłaś zrobić matce coś
takiego? Taki cios! Kto to widział,
tak się pogrążyć, Alexio? Czy nie
wychowa łam cię na porządną, szanującą się panienkę? Och, brak
mi słów! – Pani Loontwill
zaniemówiła. Na szczęście po
wstrzymała się od rękoczynów.
Kiedyś ją poniosło, co niko mu nie
30/120
wyszło na dobre, i Alexia wylądowała u ołtarza.
Alexia wstała. Gniew znów ją
zaślepił. Bez przerwy chodzę wściekła, przyszło jej do głowy. Tylko
cztery osoby wiedziały o jej stanie,
z czego trzy w życiu nie poleciałyby z językiem do prasy. Pozostawała tylko jedna możliwość,
ob leczona w paskudną suknię
z błękitnej koronki i podejrzany
rumieniec, siedząca przy stole
dokładnie naprzeciw niej.
– Mogłam się domyślić, że nie
zdołasz utrzymać buzi na kłódkę,
Felicity!
31/120
– To nie ja! – Felicity z miejsca
przeszła do defensy wy. – Dam
głowę, że to sprawka madame Lefoux. Dobrze wiesz, jakie są Francuzki!
Dla
sławy
i grosza
wyśpiewają wszystko jak na
spowiedzi!
– Wiedziałaś o wszystkim i nic
mi nie powiedziałaś, Felicity? –
Pani Loontwill ochłonęła z jednego wstrząsu i wnet czekał ją kolejny. Tajemniczość Alexii była do
prze widzenia, ale Felicity miała
stać murem za matką. Pomy ślałby
kto, że łapówki w postaci niezliczonych par butów zrobią swoje,
a tu proszę.
32/120
Lady Alexia Maccon łupnęła
ręką
w stół,
aż
załomotały
naczynia, i złowieszczo nachyliła
się ku siostrze, podświa domie
naśladując technikę zastraszenia,
zaobserwowaną podczas kilkumiesięcznego pobytu z watahą.
Mimo braku stosownego owłosienia poszło jej bezbłędnie.
–
Madame
Lefoux
nie
zrobiłaby czegoś takiego. Wiem na
pewno, że jest uosobieniem dyskrecji. Tylko jedna oso ba mogła
wypaplać, i ta osoba nie jest Francuzką. Obie całaś, że nie piśniesz
słówka, Felicity. Dałam ci za to
33/120
mój
ulubiony
naszyjnik.
ametystowy
– Wiedziałam! – wtrąciła zawistnie Evylin.
– A więc kto jest ojcem? – spytał pan Loontwill, wie dziony
przekonaniem,
iż
winien
poprowadzić rozmowę w bardziej
konstruktywnym kierunku. Zaaferowane panie tradycyjnie nie
zwróciły na niego uwagi, co
odpowiadało poniekąd wszystkim
zainteresowanym. Pan domu wes
tchnął z rezygnacją i wrócił do
śniadania.
Felicity obraziła się na cały
świat.
34/120
– Powiedziałam tylko pannie
Wibbley i pannie Twitter gaddle.
Skąd
mogłam
wiedzieć,
że
pobiegną do gazet?
– Ojciec panny Twittergaddle
jest właścicielem „Lali". O czym ci
doskonale wiadomo! – Gniew
Alexii osłabł nieco. Sam fakt, że
Felicity dochowała tajemnicy
przez tydzień, zakrawał na istny
cud. Niewątpliwie pragnęła zwrócić na siebie uwagę przyjaciółek,
przy czym musiała również
zdawać sobie sprawę, że plotka
przekreśli matrymonialne plany
Evylin i skompromituje Alexię.
W którymś momen cie po ślubie
35/120
Alexii frywolność Felicity ustąpiła
miejsca czystej złośliwości, co
w połączeniu z ptasim móżdżkiem
zaowocowało iście plugawym
charakterkiem.
– Po tym wszystkim, co rodzina dla ciebie zrobiła, Alexio! –
Pani Loontwill nie szczędziła córce
pretensji. – Po tym, jak Herbert
wspaniałomyślnie przygarnął cię
do swego łona! – Pan Loontwill
podniósł głowę, po czym niedowierzaniem ogarnął wzrokiem własną przysadzistą postać. – A tak się
starałam, żebyś wyszła na ludzi
i za mąż! I tak mi odpłacasz,
36/120
zachowując się jak zwykła ulicznica? To niedopuszczalne.
– A nie mówiłam? – wtrąciła
triumfalnie Felicity.
Doprowadzona
do
ostateczności Alexia sięgnęła po pół
misek ze śledziami i po chwili
namysłu opróżniła go na głowę siostry.
Felicity
wrzasnęła
wniebogłosy.
– Ale – zaoponowała Alexia –
to przecież jego dziecko. – Jej głos
zginął we wrzawie.
– Że co proszę?! – Tym razem
to pan Loontwill walnął w stół.
– To jego cholerne dziecko!
Nie byłam z nikim innym! –
37/120
wrzasnęła,
przekrzykując
wodzenia Felicity.
za-
– Daruj sobie szczegóły, Alexio. Przecież wszyscy wie dzą, że to
niemożliwe. Twój mąż jest w zasadzie martwy, a raczej w zasadzie
umarł i teraz z grubsza nie żyje. –
Pa ni Loontwill wszystko się poplątało. Potrząsnęła głową jak
mokry pudel i niezrażona podjęła
tyradę: – Wilkołak nie może
spłodzić dziecka, podobnie jak
wampir i duch. To z gruntu
niedorzeczne.
– Podobnie jak wy, co niestety
nie odbiera wam racji bytu.
– Co mówiłaś?
38/120
– Że przydałoby
zweryfikować
„niedorzeczny". –
z dzieciakiem,
w myślach Alexia.
się chyba
określenie
Do licha
uzupełniła
– Widzicie, jaka ona jest? –
rzuciła Felicity, otrzepując się ze
śledzi i tocząc wokół morderczym
spojrzeniem. – Bez przerwy tak
gada. I za nic w świecie nie
przyzna, że źle postąpiła. Wyrzucił
ją, słyszycie? Alexia nie wraca do
Woolsey, bo nie może. Lord Maccon nie chce jej znać. Dlatego musiałyśmy wyjechać ze Szkocji.
– Och, na miłość boską! Herbercie! Herbercie, czy ty słyszałeś?
39/120
– Pani Loontwill znajdowała się o
krok od utraty zmysłów.
Alexia nie była pewna, czy to
udawany wstrząs w obli czu publicznej kompromitacji najstarszej
córki, czy może autentyczna
zgroza wobec perspektywy przebywania z nią pod jednym dachem
przez czas bliżej nieokreślony.
– Zrób coś, Herbercie! – zawyła pani Loontwill.
– Umarłem i poszedłem do
krainy wiecznych roman sów –
brzmiała
odpowiedź
pana
Loontwilla. – Nie jestem na to
przygotowany.
Przekazuję
to
w twoje fachowe ręce, Letycjo.
40/120
Nie mógł gorzej wybrnąć, gdyż
fachowość rąk łaska wej małżonki
sprowadzała się do sporadycznych
haftów o charakterze wypocin
raczej aniżeli dzieła sztuki. Pani
Loontwill załamała rzeczone ręce
i na wpół zemdlona osunęła się na
krzesło.
– Ani mi się waż, tato. – Głos
Felicity zadźwięczał jak stal. –
Wybacz, że się rządzę, ale zrozum,
że
dalsza
obecność
Alexii
w naszym domu nie wchodzi
w rachubę. Taki skandal raz na zawsze przekreśli nasze szanse na za
mążpójście, nawet bez jej bezpośredniego udziału. Masz ją
41/120
odesłać i zakazać jakichkolwiek
kontaktów z rodziną. Proponuję,
byśmy natychmiast opuścili Londyn. Co po wiecie na wycieczkę po
Europie?
Evylin klasnęła w ręce, Alexia
zaś nie mogła wyjść z podziwu nad
pomysłowością siostry. Obrzuciła
twardym
spojrzeniem
jej
nieoczekiwanie bezlitosną twarz.
Mała intrygantka! – pomyślała.
Mogłam jej przyłożyć czymś
twardszym niż śledzie.
Przemowa córki zdziwiła nieco
pana domu, a że zwykł chadzać po
linii najmniejszego oporu, widok
bezwładnej żony i kategorycznej
42/120
córki nie pozostawił mu innego
wyj ścia, jak zadzwonić po lokaja.
– Swilkins, idź na górę i spakuj
rzeczy lady Maccon.
Swilkins ze zdumienia wrósł
w podłogę.
– No rusz się, człowieku! –
warknęła Felicity.
Lokaj wyszedł posłusznie.
Alexia westchnęła z irytacją.
Niech tylko powie Conal lowi o
kolejnej rodzinnej awanturze. Ale
będzie miał uży… No tak, mniejsza
z tym.
Gniew
znów
z niej
wyparował, ustępując pola ziejącej
pustce w sercu. Pragnąc ją czymś
zapełnić,
Alexia
nabrała
43/120
marmoladę z salaterki i nie mając
już nic do stracenia, oblizała
łyżeczkę.
Pani Loontwill nie pozostawało
nic innego, jak na prawdę stracić
przytomność.
Pan Loontwill odnotował to
kątem oka i wyszedł za palić.
Alexia przypomniała sobie o
listach i chcąc uniknąć dalszej rozmowy z siostrami oraz zająć czymś
myśli, zła mała pierwszą pieczęć.
Aż dotąd uważała, że gorzej być
nie może.
Pieczęć nie budziła wątpliwości
– lew i jednorożec z koroną
pośrodku.
Treść
wiadomości
44/120
również nie pozo stawiała miejsca
na domysły. Obecność lady Maccon nie jest mile widziana
w pałacu Buckingham, królowa
nie bę dzie udzielać jej audiencji.
Członkostwo w gabinecie cieni
zostaje zawieszone do odwołania,
a stanowisko muhjah jest znowu
wolne. Podziękowano jej za dotychczasowe
usługi
i życzono
miłego dnia.
Alexia Maccon poderwała się
z krzesła i opuściwszy jadalnię,
ruszyła prosto do kuchni, ignorując zaskoczoną służbę. Niemal
bez
namysłu
podeszła
do
wielkiego pieca i wrzuciła doń
45/120
urzędowe pismo, które w mgnieniu oka strawił ogień. Następnie,
spragniona samotności, udała się
do salonu. Miała najszczerszą
ochotę umknąć w zacisze własnej
sypialni i zwinąć się pod kołdrą
w mały – no, nie taki mały –
kłębuszek. Ale była już ubrana, a
nawet w kryzysie nie przystoi
łamać zasad.
W sumie nie powinna się dziwić. Na przekór postępo wej
polityce
królowa
Wiktoria
reprezentowała na wskroś konserwatywny światopogląd moralny.
Wciąż nosiła ża łobę po mężu,
który nie żył od dziesięciu lat.
46/120
I komu jak komu, ale królowej nie
było do twarzy w czerni. Wykluczo
ne, by pozwoliła lady Maccon
dalej pełnić funkcję swego doradcy i agenta, nawet w ścisłej tajemnicy. Z chwilą gdy Alexia znalazła
się na towarzyskim indeksie,
jakikolwiek związek z królową nie
wchodził w grę. Rewelacje z po
rannego dziennika musiały już
obiec całą stolicę.
Alexia westchnęła. Potentat
i dewan, jej współpracow nicy
z gabinetu cieni, ani chybi będą
zacierać ręce; bądź co bądź, raczej
nie ułatwiała im życia, co też
wchodziło
w zakres
jej
47/120
obowiązków. Poczuła ukłucie lęku.
Bez Conal la i jego watahy jest
zagrożona – niewątpliwie znajdzie
się paru śmiałków, którzy z chęcią
ujrzeliby ją na cmentarzu. Zadzwoniła na pokojówkę i wysłała ją
po parasolkę vel broń, zanim lokaj
zdąży spakować ją z resztą rzeczy.
Po kojówka niebawem wróciła
i bliskość ulubionego dodatku
przywróciła Alexii nieco otuchy.
Jej
myśli
raz
jeszcze
powędrowały do męża, który obdarował ją zmyślnym narzędziem.
A niech go diabli! Dlaczego jej nie
uwierzył? I co z tego, jeśli jej wersja
prze
czyła
świadectwu
48/120
historycznemu?
Historia
niekoniecznie bywa zgodna z faktycznym stanem rzeczy. Ani nie
obfituje
w nadludzkie
płci
żeńskiej. Z naukowego punktu
widze nia, nawet w świetle obecnej
zaawansowanej technologii, nie
bardzo wiedziano, kim jest i na
jakich zasadach funk cjonuje. I co
z tego, że hrabia był z grubsza
martwy? Jej dotyk przywracał mu
człowieczeństwo, tak? Może na
tyle, że był w stanie spłodzić potomka. Czy to faktycznie takie
nieprawdopodobne? Łajdak! Cały
wilkołak,
tak
zatracić
się
w gniewie.
49/120
Na samą myśl zapiekło ją pod
powiekami. Rozzłosz czona własną
słabością otarła oczy i spojrzała na
drugi liścik w oczekiwaniu na
kolejną porcję złych wieści. Jed
nakże widok zamaszystego i nazbyt dekoracyjnego pisma na kopercie przywołał na jej twarz blady
uśmiech. Pisała do nadawcy tuż po
swym powrocie do Londynu; nie
miała odwagi pisać wprost, lecz
napomknęła o swej niezręcznej
sytuacji, a kto jak kto, ale on musiał wiedzieć, co zaszło. On zawsze
wiedział, co w trawie piszczy. Wiadomość brzmiała:
50/120
Najdroższy
Kwiatuszku!
Otrzymałem Twój liścik i w
świetle
ostatnich
wydarzeń
przyszło mi do głowy, iż zapewne
potrzebujesz dachu nad głową, a
uprzejmość nie pozwala Ci prosić
otwarcie. Pozwól zatem, że zaoferuję moje skromne progi jedynej osobie w całej Anglii, która
uchodzi obecnie za bardziej skandaliczną niż ja sam. Czym chata
bogata, tym rada. Twój, et cetera, lord Akeldama.
Alexia uśmiechnęła się pod
nosem. Skrycie liczyła na to, że
przyjaciel nie da się zwieść jej
51/120
rzekomej
po
wściągliwości
i odczyta prośbę zawartą między
wierszami. I choć pisał te słowa,
zanim jej sytuacja trafiła na łamy
gazet, nie miała wątpliwości, że
z góry przewidział wy buch skandalu i zaproszenie nadal jest aktualne. Lord Akeldama tak dalece
szokował opinię publiczną strojem
i zachowaniem, iż dalsza zażyłość
ze skompromitowaną lady Maccon nie mogła bynajmniej zaszkodzić jego reputa cji. Poza tym,
mając ją do swej wyłącznej dyspozycji, mógł wyciągnąć od niej
całą prawdę. Naturalnie miała
zamiar skorzystać z zaproszenia, o
52/120
ile – niechże tego Swilkinsa drzwi
ścisną! – jeszcze nie jest za późno.
Cieszyła się na samą myśl; jego
„progom" daleko było do skromności, a do tego otaczał się tak
uroczymi drobiazgami, iż gościna
w jego domu niezmiennie oznaczała istną ucztę dla oka. Pełna
ulgi, że ma gdzie mieszkać,
niezwłocznie posłała mu odpowiedź. Zadbała przy tym, by
otrzymał ją z rąk najprzystojniejszego lokaja Loontwillów.
Może lord Akeldama wiedział o
czymś, co tłumaczyłoby obecność
małego pasożyta pod jej sercem.
Był bardzo starym wampirem,
53/120
może zdoła dowieść przed Conallem jej cnoty. Niedorzeczność
tego założenia – lord Akeldama
i cnota w jednym zdaniu –
ponownie zmusiła ją do uśmiechu.
Spakowana i ubrana do wyjścia, gotowa opuścić ro dzinny dom
zapewne po raz ostatni w życiu,
otrzymała ko lejną wiadomość,
która nadeszła pod postacią
opatrzonej bilecikiem paczki o
cokolwiek podejrzanym wyglądzie.
Alexia odebrała ją, tym razem
ubiegając Swilkinsa.
Paczka zawierała kapelusz tak
szpetny, że Alexia nie miała wątpliwości co do jego pochodzenia.
54/120
Był to jaskra wożółty filcowy
toczek udekorowany sztuczną
czarną porzeczką, aksamitką oraz
zielonymi piórami, do złu dzenia
przypominającymi macki wstrętnego
morskiego
stworzenia.
W dołączonym liściku wprost roiło
się od wy krzykników, a kwiecisty
styl mógł śmiało stanąć w szranki
z manierą lorda Akeldamy. Trzeba
przyznać, że był nieco męczący
w lekturze.
Alexio Tarabotti Maccon, jak
mogłaś
postąpić
tak
nie
roztropnie! Właśnie przeczytałam
poranną gazetę. Mało trupem nie
55/120
padłam, jak pragnę zdrowia!
Oczywiście nie uwierzę w to, póki
żyję! Nigdy! Nie daję wiary w ani
jedno słowo. Na pewno rozumiesz, że my – Tunny i ja – z roz
koszą wzięlibyśmy Cię do siebie,
lecz z uwagi na – jak to mówią –
bezmiar (a może rozmiar?) sytuacji i nasze usmarkane warunki
nie możemy Ci tego zaproponować. Rozumiesz? Na pewno
rozumiesz. Powiedz, że tak. Ale
pomyślałam, że przyda ci się coś
na pociechę, i pamię tam, jak ten
prześliczny kapelusz wpadł ci
w oko, kiedy ostatnio byłyśmy
razem na zakupach – ach, kiedy
56/120
to by ło, w czasach młodości
jurnej, a może durnej? Dlatego
kupiłam go dla Ciebie w Chapeau
de Poupe. To miał być prezent na
Boże Narodzenie, ale trudno o
lepszą okazję aniżeli kryzys emocjonalny, nieprawdaż? Ściskam,
ści skam, ściskam, Ivy.
O dziwo, Alexia dokładnie rozumiała w czym rzecz. Ivy i jej
świeżo upieczony małżonek oddali
się bez reszty scenicznej karierze,
która w świetle bliskiej zażyłości
ze skandalistką ani chybi zawisłaby na włosku. Alexia odetchnęła, że nie musi im odmawiać.
57/120
Mieszkali w li chym mieszkanku
na West Endzie, mając do dyspozycji, o zgrozo, tylko jedną
bawialnię. Lady Maccon leciutko
zadrżała.
Z paskudnym kapeluszem pod
pachą i z parasolką w dłoni skierowała się do oczekującego powozu. Na po żegnanie siąknęła
Swilkinsowi nosem i kazała zawieźć się do rezydencji lorda
Akeldamy.
ROZDZIAŁ
DRUGI
w którym lord
Maccon zostaje
porównany do
małego ogórka
Lord Akeldama mieszkał w jednej
z najmodniejszych dzielnic Londynu, zawdzięczającej swą opinię
for tunnemu zrządzeniu losu,
które kazało mu się tu wpro wadzić. Lord Akeldama wszystko robił
modnie, czasem z wykluczeniem
59/120
pozostałych czynników, w tym
zdrowego rozsądku. Gdyby, dajmy
na to, wymyślił zapasy w ka
mizelkach
z peklowanych
węgorzy, stolica oszalałaby na ich
punkcie w ciągu dwóch tygodni.
Niedawno kazał przemalować fasadę w myśl najświeższych nowinek kolo rystycznych, ku nabożnej
aprobacie ogółu. Wybrał odcień
bladej lawendy, ze złotymi zawijasami
wokół
wszystkich
wykuszów i okien. Przy domu
posadzono do kompletu bujne
krzaki bzu oraz słoneczniki
i bratki, których trzy kondygnacje
cieszyły oczy gości pomimo
60/120
zimowej aury. Krótko mówiąc,
rezydencja
lorda
Akeldamy
stanowiła samotny, pstry bastion
otuchy na tle londyńskiego nieba,
które tradycyjnie utknęło w pół
drogi między apatyczną szarością
a niemrawym kapuśniaczkiem.
Nikt nie odpowiedział na
pukanie lady Maccon ani na
dźwięk dzwonka, lecz złocone
drzwi frontowe nie były zamknięte
na klucz. Dała znak woźnicy, aby
na nią zaczekał, po czym ostrożnie
weszła do środka, z parasolką
uniesioną na wszelki wypadek.
Pokoje trwały w stanie niezmąconego przepychu, a puszyste
61/120
kobierce, przedsta wiające usposobionych romantycznie pasterzy,
stanowiły zgrany duet z sufitem
goszczącym równie roznamiętnione
cherubiny
malowane
w stylu à la Roma.
– Halo! Czy jest ktoś w domu?
Wnętrze
rezydencji
lorda
Akeldamy świeciło pustką, jakby
opuszczono
je
w wielkim
pośpiechu. Brakowało nie tylko
samego gospodarza, ale i Biffy'ego
oraz pozostałych trutni. Zwykle
panował tu rozkoszny nieład:
wszędzie leżały rozrzucone cylindry i piętrzyły się sterty bilecików, w powietrzu unosił się
62/120
aromat cygar i francuskiej wody
kolońskiej,
w tle
zaś
rozbrzmiewały wybuchy śmiechu
oraz bezustanny szmer rozmów.
Cisza i bezruch panujące tu obecnie stanowiły zatem tym większy
kontrast.
Alexia z wolna przemierzała
kolejne pokoje, niczym archeolog
z wizytą w opuszczonym mauzoleum, ale ze wsząd biła tylko
pustka, a brak istotnych przedmiotów
zdjętych
z honorowych
miejsc przykuwał wzrok. Brako
wało na przykład złoconej rury
nad kominkiem, przypo minającej
element instalacji kanalizacyjnej,
63/120
która jednak – o czym Alexia
wiedziała z doświadczenia – skrywała dwa wygięte ostrza. Fakt, że
lord Akeldama uznał za sto sowne
zabrać tenże konkretny eksponat,
nie napawał op tymizmem co do
przyczyn jego nieobecności.
Jedyną żywą istotą na terenie
domostwa oprócz Alexii zdawał
się kot, łaciaty tłuścioch zwykle
pogrążony w letargu, z którego
budził się z rzadka, tylko w celu
brutalnego wyży cia się na najbliższej poduszce z chwostami.
Obecnie leżał rozwalony na
miękkim podnóżku, ze szczątkami
trzech po konanych chwostów
64/120
w okolicach podbródka. Koty
stanowiły na ogół jedyne istoty
tolerujące wampiry. Większość
pozo
stałych
zwierząt
reprezentowała typ zachowania
określany przez naukowców syndromem przyszłej ofiary. Najwyraźniej
koty
w swym
mniemaniu nie zaliczały się do ich
grona, ów konkretny zaś przejawiał tak doskonałą obojętność
wobec wszelkich zjawisk bez
związku z chwostem, iż najpewniej
zadomowiłby się również wśród
wilkołaków.
65/120
– Gdzie się podział twój pan,
grubasku? – zapytała pieszczotliwie Alexia.
Kot nie znalazł na to odpowiedzi, lecz łaskawie dał się
podrapać pod bródką. Miał na szyi
osobliwą metalową obróżkę i lady
Maccon już miała się pochylić, by
ją pod dać dokładniejszym
oględzinom,
gdy
z korytarza
dobiegł
odgłos
stłumionych
kroków.
Lord Conall Maccon był pijany.
Nie tam na pół gwizdka wzorem większości istot nad przyrodzonych, którym dopiero szósty litr
66/120
piwa lekko mą cił wzrok. O nie,
lord Maccon był napruty w sztok,
schlany
do
nieprzytomności
i zamarynowany jak korniszon.
Aby doprowadzić wilkołaka do
takiego stanu, trzeba niewyobrażalnych ilości trunku. Którego
zdobycie – ciąg nął w myślach
profesor Lyall, holując alfę
dookoła drewut ni – graniczyło
z cudem niemalże na równi z jego
wypi ciem. Jak hrabia zdołał tego
dokonać? Ba, jak dokonywał tego
przez ostatnie trzy dni, bez
odwiedzania
Londynu
ani
doskonale zaopatrzonej zamkowej
piwniczki? Doprawdy, pomyślał
67/120
z irytacją beta, takie opilstwo zakrawa
prawie
na
miano
nadprzyrodzonego.
Lord Maccon zatoczył się
ciężko na drewutnię, napiera jąc
lewym barkiem i przedramieniem
na dębową ściankę. Cały budynek
zatrząsł się od podstaw.
– Pardon – przeprosił hrabia
z lekką
czkawką.
–
Nie
zauważyłempana.
– Na Jowisza, Conallu! – rzucił
beta tonem nieopisanej irytacji. –
Jakim cudem tak się skułeś? –
I odciągnął alfę od sponiewieranej
drewutni.
68/120
– Alesznispodobnego – wyparł
się hrabia, obejmując zastępcę
słusznym ramieniem i wisząc na
nim całym ciężarem. – Kielonka
strzeliłem. – Szkocki akcent jego
lordowskiej mości nasilał się
w chwilach stresu, silnych emocji
oraz najwyraźniej procentów.
Opuścili bezpieczną osłonę
drewutni. Hrabia potknął się
i byłby runął jak kłoda, gdyby nie
ramię oplecione wokół bety.
– Ha! Miejże oko na glebę.
Cwana bestia, chwila nie uwagi
i skacze człowiekowi do gardła.
– Skąd wziąłeś alkohol? –
ponowił pytanie profesor, usiłując
69/120
zawlec hrabiego przez rozległy
trawnik do zamku. Przypominało
to holowanie parowca w wannie
pełnej wzburzonej melasy. Zwykły
śmiertelnik nie dałby rady, ale
profesor miał nadprzyrodzoną
krzepę, do której ucie kał się
w awaryjnych sytuacjach. Lord
Maccon nie był po prostu wielki,
był także masywny niczym
chodząca
i gadająca
rzymska
fortyfikacja. – I jak się tu znalazłeś? Pamiętam, że sam
kładłem cię wczoraj do łóżka. –
Profe sor Lyall mówił głośno
i wyraźnie, nie do końca pewien,
70/120
na ile jego wypowiedź dociera do
wnętrza grubej czaszki hrabiego.
Głowa lorda Maccona zakołysała się z lekka, gdy pró bował
nadążyć za słowami zastępcy.
– Poszedłem się wybiegać. Potrzebowałem ciszy i spokoju. Chciałem poczuć wiatr w sierści.
I ziemię pod łapami. Chciałem,
och… – Czknął. – …Sam nie wiem.
Pogadać z jeżem.
– I co, znalazłeś?
– Co? Się schował. Głupi jeż. –
Lord Maccon potknął się o wilcze
łyko, jedno z wielu rosnących
wzdłuż ścieżki prowadzącej do
71/120
bocznego wejścia do domu. – Co
za baran to tu posadził?
– Spokój, czy znalazłeś spokój?
Lord
Maccon
przystanął
i wyprężył się jak struna, pro
stując kręgosłup i ściągając ramiona w tył. Zostało mu z wojska.
Przez chwilę górował nad betą,
kołysząc się na boki jak parowiec
w oku cyklonu.
– A jak ci się zdaje? – spytał,
dobitnie cedząc słowa.
Profesor Lyall dyplomatycznie
powstrzymał się od od powiedzi.
– No widzisz! – Lord Maccon
wykonał zamaszysty gest. – Wryła
się… – przystawił dwa paluchy do
72/120
skroni niczym re wolwer – …tutaj.
– Następnie huknął się w pierś. –
I tutaj. I ani drgnie. Przywarło
toto jak… – Zabrakło mu metafory. – …Jak wystygła owsianka
do miski – uzupełnił triumfalnie.
Profesor Lyall nie był pewien,
jak lady Alexia Maccon zareagowałaby na porównanie z tak
plebejską strawą. Za pewne
porównałaby męża do czegoś
jeszcze gorszego, jak haggis na
przykład.
Lord Maccon obrzucił betę ckliwym spojrzeniem oczu, których
kolor zmieniał się wraz z nastrojem. Obecnie miały odcień
73/120
rozwodnionego
karmelu
i rozjeżdżały się na boki.
– Dlaczego to zrobiła?
– Nie wydaje mi się. – Profesor
Lyall od dłuższego czasu chciał to
z siebie wyrzucić. Miał tylko
nadzieję, że do rozmowy dojdzie,
gdy hrabia wytrzeźwieje, co sta
nowiło obecnie nad wyraz rzadkie
zjawisko.
– To dlaczego kłamała?
– Chciałem powiedzieć, że nie
wydaje mi się, by kłama ła. –
Wyraził swoje zdanie. Główne zadanie bety polegało na wspieraniu
alfy we wszystkim publicznie
74/120
i kwestio nowaniu jego posunięć
na osobności.
Lord Maccon odchrząknął
i rzucił
zastępcy
przymglone
spojrzenie spod zjeżonych brwi.
– Pewnie to dla ciebie szok,
Randolphie,
ale
jestem
wilkołakiem.
– Tak, milordzie.
– Liczącym sobie dwieście
jeden lat.
– Tak, milordzie.
– Toteż zrozum, że w takich
warunkach nie sposób zajść
w ciążę.
– Boże uchowaj.
75/120
– Dziękuję, Randolphie, co za
ulga.
Profesor Lyall uznał to za
paradne, ale nie lubił dow
cipkować.
– Przy czym mało wiemy o
nadludzkich, sir. A wam piry od
początku nie były zachwycone
waszym małżeń stwem. Może one
coś wiedzą?
– Wampiry zawsze coś wiedzą.
– O tym, co się stało. I jak mogło dojść do ciąży.
– Bredzisz! Wiedziałbym o tym
od wyjców.
– Pamięć wyjców bywa zawodna,
nieprawdaż?
Nie
76/120
pamiętają choćby tego, co zaszło
w Egipcie.
– Masz na myśli plagę
zmierzchu bogów? Chcesz po
wiedzieć, że ciąża Alexii jest
wynikiem tego samego?
Lyall nie raczył odpowiedzieć.
Plaga zmierzchu bo gów stanowiła
wilkołaczą próbę uzasadnienia
pradawnej
bezzmienności
w Egipcie. Jakikolwiek związek
z poczę ciem nie wchodził w grę.
Wreszcie dobrnęli do zamku
i hrabia umilkł na chwilę, zaabsorbowany herkulesowym wysiłkiem
wdrapania się na schody.
77/120
– Płaszczyłem się przed tą
kobietą. Ja! – Zgromił pro fesora
spojrzeniem. – A ty mi kazałeś!
Beta z irytacją nadął policzki.
Gadaj tu, człowieku, z rozmokłą
bułą: gdzie naciśniesz, tam kruszy
się lub prze cieka. Gdyby hrabia
w końcu wytrzeźwiał, może dałby
przemówić sobie do rozumu.
Uczuciowy i porywczy wprawdzie
często tracił głowę, ale koniec
końców za czynał łapać. Aż taki
tępy nie był.
Profesor Lyall znał lady Maccon – może byłaby zdolna do
zdrady, lecz w takim wypadku
przyznałaby się do niej otwarcie,
78/120
więc logika podpowiadała, że
mówi prawdę. Z na ukowego
punktu
widzenia
dopuszczał
możliwość, że obo wiązująca
powszechnie teoria o niemożności
prokreacji mię dzy istotami nadprzyrodzonymi płci męskiej a
śmiertelnymi kobietami posiada
jednak pewne luki. Nawet lord
Maccon, uparty jak osioł i zraniony do żywego, pewnie dałby się
w końcu przekonać. Bądź co bądź,
nie chciał wierzyć w nie wierność
małżonki. Na razie jednak wolał
się poużalać.
– Nie sądzisz,
wytrzeźwieć?
że
pora
79/120
– Czekaj, niech pomyślę. –
Lord Maccon udał, że głę boko się
zastanawia. – Nie.
Weszli do zamku Woolsey,
który w zasadzie był nie tyle
zamkiem, ile posiadłością z pretensjami do wielko ści. Na temat
poprzedniego właściciela krążyły
pogłoski, którym nikt do końca nie
dawał wiary, ale jedno było
pewne: przejawiał on niezdrowe
upodobanie
do
łuków
przyporowych.
Lyall
z ulgą
znalazł
się
w cieniu. Zaawansowany wiek
i siła pozwalały mu bez szwanku
funkcjonować
za
dnia,
nie
80/120
przepadał jednak za słońcem,
które wywoływało na skórze
wielce nieprzyjemne mrowienie.
Naturalnie lord Maccon nic sobie
z niego nie robił, nawet gdy był
trzeźwy. Alfa!
– Wróćmy zatem do alkoholu,
milordzie. Skąd go bie rzesz?
– Nie piłem alkoholu. – Lord
Maccon czknął, a na stępnie
mrugnął do bety i czule poklepał
go po ramieniu, jakby łączył ich
wspólny sekret.
Lyall nie uwierzył.
– Innego wyjścia nie widzę,
milordzie.
– I tu się mylisz.
81/120
Zza węgła wyłonił się wysoki
przystojny blondyn z chronicznie
wydętą górą wargą i włosami
splecionymi w służbowy warkocz.
Na ich widok stanął jak wryty.
– Znowu się złoił?
– Jeśli pytasz, czy wciąż jest
pijany, odpowiedź brzmi „tak".
– Skąd on, u licha, bierze
gorzałę?
– Sam chciałbym wiedzieć. Co
tak sterczysz? Rusz się i pomóż
mi.
Major Channing Channing
z Channingów chesterfieldz kich
z ociąganiem podparł dowódcę
z drugiej strony i wspól nymi
82/120
siłami powlekli go korytarzem
w stronę schodów i oddalonej o
kilka pięter sypialni. Odbyło się to
kosztem zaledwie trzech ofiar:
godności hrabiego (która nie miała da leko do dna), łokcia majora
(który doznał starcia z mahonio
wym kwiatonem) i Bogu ducha
winnej wazy etruskiej (która
poległa w wyniku spektakularnego
potknięcia hrabiego).
Lord Maccon skrócił sobie
wędrówkę, intonując pieśń. Była
to jakaś zapomniana szkocka ballada, a może nowszy kawałek o
zdychających kotach – wersja
nastręczała pew nych trudności
83/120
w rozpoznaniu. Przed metamorfozą
hrabia
był
wziętym
śpiewakiem
operowym,
tak
przynajmniej niosła wieść, lecz oktawy szlag trafił wraz z duszą, na
za wsze przekreślając dalszą karierę i skazując przyszłych słuchaczy
na niewysłowione męczarnie.
Metamorfoza
z niektórymi
obchodzi się łaskawiej niż z resztą,
dumał profesor, wzdrygając się
z lekka.
– Nie chcę! – Hrabia zaparł się
we framudze. – Za dużo
wspomnień.
W sypialni nie było ani śladu
niedawnej bytności Ale xii, która
84/120
zabrała swoje rzeczy tuż po
powrocie ze Szkocji. Jednakże
trzej mężczyźni w drzwiach byli
wilkołakami: starczyło lekko pociągnąć nosem i zapach dawał o
sobie znać, waniliowy z domieszką
cynamonu.
– Zapowiada się długi tydzień
– oznajmił z rezygnacją Channing.
– Pomóż mi zapakować go do
łóżka.
Siłą i pochlebstwem zawlekli
hrabiego do wielkiego łoża. Padł
twarzą w dół i prawie natychmiast
zachrapał.
– Trzeba coś z nim zrobić. –
Channing mówił ak centem
85/120
z wyższych sfer. Profesora wkurzało, że gam ma przez dziesięciolecia
nie zadał sobie trudu, aby go
zmodyfikować;
była
to
przypadłość cechująca głównie
podstarzałych nadprzyrodzonych
z nadwyżką uzębienia. – Może
mały pojedynek albo metamorfoza? Po ostatniej powinien mieć
pełne ręce roboty, wieść o lady
Kingair w końcu się rozejdzie. –
W głosie Channinga pobrzmie
wała duma z domieszką irytacji. –
Clavigerzy prześcigają się w petycjach. Nasz alfa musi zacząć działać, zamiast całymi dniami
86/120
nurzać się w opilstwie. Jego
zachowanie podkopuje morale.
– Pojedynki biorę na siebie –
odparł profesor Lyall bez cienia
wstydu, skromności i przechwałki
w głosie. Ran dolph Lyall nie był
może tak rosły i przesadnie męski
jak większość współbraci, ale nieraz dowiódł, że jest właści wym
wilkołakiem na właściwym miejscu. Ba, dowodził tego tak często
i na tyle rozmaitych sposobów, iż
niewielu kwestionowało dziś jego
prawo do stanowiska.
– Ale ty nie robisz Anubisa.
Nie możesz wiecznie kryć Conalla.
87/120
– Pilnuj swoich obowiązków,
Channing, a ja zajmę się resztą.
Major Channing obrzucił alfę
i profesora
wzgardliwym
spojrzeniem,
po
czym
z rozkołysanym wściekle warko
czem wymaszerował z pokoju.
Profesor Lyall miał zamiar
uczynić to samo (minus war kocz),
lecz od strony łóżka napłynęło
wypowiedziane szep tem „Randolphie". Okrążył materac, napotykając mętne spoj rzenie
brązowych i na powrót rozwartych
oczu hrabiego.
– Tak, milordzie?
88/120
– Jeśli… – Hrabia nerwowo
przełknął ślinę. – …Jeśli się
mylę… nie twierdzę, że tak jest, ale
jeśli… znów będę musiał się
płaszczyć, tak?
Profesor Lyall widział lady
Maccon,
kiedy
wróciła
się
spakować i na zawsze opuścić
zamek Woolsey. Nie zwykła się
mazać – była pragmatyczna,
twarda i rzeczowa nawet w obliczu
kryzysu, jak większość nadludzkich – co nie oznaczało bynajmniej, że reakcja hrabiego nie
zraniła jej do głębi. Profesor krył
w pamięci wiele rzeczy, których
miał nadzieję więcej nie oglądać:
89/120
widok zgaszonego wzro ku Alexii
zdecydowanie się do nich zaliczał.
– Nie jestem pewien, czy to
wystarczy, milordzie. – Nie będzie
owijał w bawełnę.
– No to w mordę – elokwentnie poddał się hrabia.
– To nie wszystko. Jeśli moje
podejrzenia okażą się słuszne,
grozi
jej
niebezpieczeństwo.
Wielkie niebezpie czeństwo.
Ale lord Maccon już spał.
Profesor Lyall ruszył na
poszukiwanie źródła procentów.
I ku swemu utrapieniu je znalazł.
Lord
Maccon
nie
kłamał.
90/120
Rzeczywiście nie miały nic wspólnego z alkoholem.
Parasolka
Alexii
Maccon
powstała niemałym kosztem, ze
znacznym udziałem wyobraźni
i dbałością o szcze góły. Mogła
razić strzałkami paraliżującymi,
wyposażo no ją w kołki na wampiry i srebrne ostrza na wilkołaki,
dysruptor
magnetyczny,
dwa
rodzaje toksycznej substancji oraz
naturalnie całą masę ukrytych
kieszonek. Niedawno przerobiono
ją i wyposażono w zapas świeżej
amunicji, co niestety nie wpłynęło
na poprawę jej wyglądu. Krót ko
91/120
mówiąc,
na
przekór
swej
użyteczności
straszyła
kos
micznym
kształtem
i udziwnionym fasonem. Była szara
z kremową falbanką, a neoegipski
trzonek
upodabniał
ją
do
wydłużonego ananasa.
Mimo zastosowania tak licznych nowinek technicz nych metoda lady Maccon sprowadzała się
do nieza wodnego walenia parasolką w głowę przeciwnika. Był to
z pewnością brutalny i może niezbyt wdzięczny modus operandi,
jednak do tego stopnia sprawdzał
się w prze szłości, że przedkładała
92/120
go ponad udziwnione właściwości
swej nieodłącznej towarzyszki.
Dlatego porzuciwszy rozleniwionego kota, schowała się za
drzwiami z parasolką uniesioną do
boju. W wyniku osobliwego splotu
okoliczności salon lorda Akeldamy
stawał się areną dziwnych zdarzeń, ilekroć tam gościła. W kontekście bliskiej znajomości z gospodarzem może nie było w tym nic
szczególnego.
Do pokoju zajrzał cylinder
z przytwierdzoną głową, a za nim
pojawiła się reszta szykownej
postaci w zielo nym surducie z aksamitu i skórzanych portkach.
93/120
Alexia mało nie zrezygnowała
z ataku, w pierwszej chwili biorąc
ją za Biffy'ego. Biffy był pupilem
lorda
Akeldamy
i gustował
w skórzanych
portkach.
Lecz
wówczas młodzieniec zwrócił
twarz w stronę jej kryjówki – a
była to twarz okrągła, oble czona
w bokobrody i zdumiony wyraz.
To nie Biffy, Biffy gardził
bokobrodami. Parasolka zatoczyła
zgrabny łuk.
Łup!
Młodzieniec osłonił głowę
przedramieniem, które zamortyzowało cios, po czym odskoczył
na bezpieczną odległość.
94/120
– Na litość boską! –
wykrzyknął, wycofując się rakiem
i rozcierając obolałą rękę. –
Wstrzymaj swe rumaki, waćpa ni!
Ładnie to tak, rzucać się na kogoś
bez ostrzeżenia?
Alexia nie dała sobie zamydlić
oczu.
– Coś ty za jeden? – zapytała,
zmieniając taktykę i kła dąc palec
na
płatku
lotosu,
gotowa
uruchomić paralizator. Wyglądało
to mniej groźnie niż przedtem,
jakby postano wiła intruza dźgnąć,
miast chlastać.
Młodzieniec jednak trzymał się
na baczności. Od chrząknął.
95/120
– Boots, lady Maccon. Emmet
Wilberforce Bootbottle Fipps, ale
wołają mnie Boots. Jak się pani
miewa?
Cóż, uprzejmość nigdy nie
zawadzi.
– Miło mi pana poznać, panie
BootbottleFipps.
– Proszę o wybaczenie, że nie
jestem kimś ważniej szym –
ciągnął samozwańczy Boots – ale
po co zaraz tyle hałasu? – Obrzucił
parasolkę
podejrzliwym
wzrokiem.
Alexia opuściła broń.
– Z kim mam do czynienia?
96/120
– Och, z nikim ważnym,
milady. Jestem częścią… – słowom towarzyszył nieokreślony
gest – …narybku. – Młodzieniec
w zamyśleniu zmarszczył brwi
i pogładził się po bokobrodach. –
Lord Akeldama polecił przekazać
pani zaszyfrowaną wiadomość. –
Mrugnął
konspiracyjnie,
lecz
widok ostrzegawczo wzniesionej
parasolki odebrał mu ochotę do
flirtu. – Tak mi się wydaje. –
Splótł
dłonie
na
plecach
i wyprostował się, jakby zamierzał
wyrecyto wać długi poemat
Byrona. – Jak to szło? Miała pani
97/120
przyjść wcześniej, a moja pamięć
bywa… Aha: „Sprawdź kota".
– To wszystko?
Wzruszył
ramionami.
zielonymi
– Niestety.
Chwilę spoglądali na siebie
w milczeniu.
Wreszcie
Boots
odchrząknął dyskretnie.
– Doskonale, lady Maccon.
Jeśli to wszystko, pozwoli pani…?
– I nie czekając na odpowiedź, zawrócił w stronę wyjścia. – Muszę
lecieć. Jak to mówią, komu w drogę… Do widzenia pani.
Alexia ruszyła za nim.
98/120
– Ale
podziali?
gdzie
się
wszyscy
– Tego, niestety, nie mogę pani
zdradzić,
lady
Maccon.
To
niebezpieczne.
Bardzo
niebezpieczne.
Alexia zaniepokoiła się nie na
żarty.
– Dla kogo? Dla pana, dla
mnie czy lorda Akeldamy? –
Zauważyła, iż młodzieniec nawet
nie sugerował, że zna miejsce pobytu gospodarza.
Boots
w progu.
obejrzał
się
na
nią
– Proszę się nie lękać, lady
Maccon; wszystko się ułoży. Już
99/120
lorda Akeldamy w tym głowa. Jak
zawsze.
– Gdzie on jest?
– Jak to gdzie? Z pozostałymi,
rzecz jasna. Gdzież in dziej mógłby
być? Tu i tam, sama pani rozumie.
Ruszy li w plener, prawda,
i tropią. Szukają… – Urwał. – Ups.
Mniejsza z tym, lady Maccon.
Niech pani pamięta o kocie. Uszanowanie. – Z tymi słowy złożył jej
zabawny półukłon i wybył.
Skonsternowana wróciła do
salonu, w którym wciąż panoszył
się łaciaty kot. Jedyną osobliwością prócz je go chorobliwej nienawiści
do
chwostów
była
100/120
metalowa obróżka. Alexia odpięła
ją i zaniosła do okna, by obej rzeć
w świetle. Bez trudu dała się
rozwinąć i oczom lady Maccon
ukazały się rzędy pozornie
przypadkowych,
tło
czonych
wgłębień. Nasuwały pewne skojarzenie. Z namy słem przejechała po
nich urękawiczonym palcem,
usiłując sobie przypomnieć.
No przecież! To do złudzenia
przypominało wałek umieszczany
w pozytywkach i generujący ciąg
powtarza jących się dźwięków ku
uciesze dzieci i niewysłowionej
irytacji
dorosłych.
Jeśli
ta
wstążeczka służyła temu same mu,
101/120
należało ją odsłuchać przy użyciu
urządzenia spe cjalnie przeznaczonego do tego celu. Alexia
postanowiła nie tracić czasu na
poszukiwania, zwłaszcza że gospodarz zapewne miał dość oleju
w głowie, by nie pozostawiać go na
widoku. Przyszła jej do głowy jedyna osoba, do której mogła się
zwrócić – madame Lefoux. Z tą
myślą udała się do powozu.
ROZDZIAŁ
TRZECI
w którym Alexia
para się
entomologią
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
CZWARTY
Herbata
i złośliwości
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
PIĄTY
w którym Ivy
Hisselpenny
i profesor Lyall
otrzymują zadania
ponad swoje siły
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
SZÓSTY
Pod nazwiskiem
Tarabotti
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
SIÓDMY
Problem
z wampirami
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
ÓSMY
Próba tabaki
i kumkwatu oraz
egzorcyzm
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
Jak NIE
podróżować przez
Alpy
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
DZIESIĄTY
w którym Alexia
zadziera
z milczącymi
Włochami
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
JEDENASTY
w którym Alexia
napotyka pesto
i słój z tajemniczą
zawartością
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
DWUNASTY
Wielkie szkockie
jajko pod wodą
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
TRZYNASTY
Piknik
z templariuszami
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
CZTERNASTY
w którym
dzieciofeler staje
się felerem
z prawdziwego
zdarzenia
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
PIĘTNASTY
Biedronki na
odsiecz
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ
SZESNASTY
Na moście nad
Arno
i pseudoromantyczne
różności
Dostępne w wersji pełnej
PODZIĘKOWANIA
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału
BLAMELESS
Copyright © 2010 by Tofa Borregaard
This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA.
All rights reserved
Projekt okładki
Lauren Panepinto
Zdjęcia na okładce
Tiny Dragon Productions, Mary
Evans Picture Library/The Image
Works
118/120
Modelka na zdjęciu
Donna Ricci
www.donnaricci.com
Opracowanie graficzne okładki
Irina Pozniak
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Agnieszka Rosłan
Korekta
Katarzyna Szajowska
ISBN 978-83-7839-305-4
www.proszynski.pl
119/120
Plik opracował i przygotował
Woblink
www.woblink.com
@Created by PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.

Podobne dokumenty