Show publication content!
Transkrypt
Show publication content!
Anna Kajtochowa sytuacje BIELSKO-BIAŁA • WADOWICE 1983 BIBLIOTEKA NADSKAWIA pod redakcją Jacka Kajtocha Posłowie — Jerzy Roman J A G L A R Z Redakcja — Jan D W O R A C Z E K Grafika — Krystyna SOWIŃSKA Opracowanie graficzne — Zbigniew RÓŻEWICZ 90 p u b l i k a c j a B e s k i d z k i e j O f i c y n y W y d a w n i c z e j B T S K — 10 p u b l i k a c j a O f i c y n y W y d a w n i c z e j T o w a r z y s t w a Miłośników Z i e m i W a d o w i c k i e j BIELSKO-BIAŁA — W A D O W I C E 1983 ISBN 83-7004-015-2 W Y D A N O N A M O C Y P O R O Z U M I E N I A POMIĘDZY" BESKIDZKIM TOWARZYSTWEM SPOŁECZNO-KULTURALNYM A TOWARZYSTWEM MIŁOŚNIKÓW ZIEMI W A D O W I C K I E J B i e l s k i e Zakłady G r a f i c z n e , Bielsko-Biała, zam. 1693/83 1500+100 egz. Z-18 Były niegdyś wędrówki o świcie Na promieniach układałam stopy 0 źdźbła żytnie opierałam dłonie W wodach niebo kryło płat błękitu Spięty klamrą zblakłego księżyca Zatem chciałam ubrać siebie w niebo Mlekiem pachną orosiałe trawy 1 mrocznieją krzewy w wąskim jarze Teraz miedza powiedzie Nieprzytomne od żab i nad stawy kumkania Szukam kęp mchu i krwawnika By nie deptać Snu barw kolorowych Ale za mną podążają krowy I w ich pyskach Piękno łąki znika Jest we mnie smutek nienarodzenia Bezsilność źródła w -piaszczystym podglebiu Milczenie larwy w kipiącej topieli Los ziarna — więźnia pustyni Jest we mnie bezradność trwania Plemienia Ona z czasów Magellana Pustka namiotów lodowiec popiołów Umilkłe echo wyśpiewanej pieśni' Opadłe ręce Jej — ostatniej z rodu W krzepiącym geście wreszcie powitania Tylu znękanych wiekami pochodu Do miejsc rodzinnych dawno spustoszonych Biblioteka Nadskawia > SYTUACJE Wciąż trwają we mnie tamte dni Mieszają wszystkie poplątane sprawy Koszmarem męczą niewyśnione sny Kosy ścinają pulsujące trawy Kłonią się drzewa nad maliniakiem Łysym wyrębem pełznie żmija Szkielet gałęzi pozbawionej kory Mianuję różdżką — odkrywczynią wody Ściągam nią burze — huczą piorunami Widzę kulisty — pulsuje nad nami Martwieje księżyc I dalej wrze burza Jeszcze w moich oczach przemieszcza się niebo Jeszcze chciwie chłoną refleksy zieleni Jeszcze łowią w szumie oddechy przestrzeni i układam kruche odrobiny serca w tabliczką dawno rozstrzaskanej prawdy Jest we mnie spokój umierania Chwiejność każdego następnego kroku Pełnia bilansu co dnia zestawiana I wciąż od nowa wskazująca zero Pewność przegranej I gra beznamiętnie przy pierwszym kontynuowana rozdaniu Noszą w sobie głód — posiłek wielu sytych Noszą w sobie pragnienie — napój skacowanych Noszę w sobie świat — granat ćwiczących żołnierzy Zabijam co dzień w sobie nadzieją Łatwiej się wtedy umiera Otwierasz dzień mruczeniem ognia Ożywiasz ekran miliona byto-niebytów myślo-niemyśli tysiąca wariantów wyobraźni wzloto-upadków setką iluzji westchnień pragnień zamykasz aksamitem dzień skóry Zaświeciłeś słońce zgasiłeś słońce Splątałeś dłonie rozplątujesz dłonie Stworzyłeś i rozbiłeś świat świat Gniotę bosą stopą potłuczone szkło Ot, zdarzył mi się spacer kosmiczny w próżnię doskonałą Jak nauczyć się żyć Bez głowy rąk i nóg jak nauczyć się żyć Bez oczu uszu czucia zapachu i smaku jak nauczyć się żyć w domu bez ciepła w nocy bez cienia w dniu bez słońca w studni bez wody w piwnicy bez dna w ptaku bez skrzydeł w ciele bez krwi z duszą bez nadziei Jak nauczyć się żyć inaczej Według mnie miłość jest łzą sosny zastygłą w okruch bursztynu tyle w niej słońca i taki bezmiar trwania Jak znaleźć bursztyn w piasku codzienności aby go rozgrzać ciepłem naszych dłoni? Oswajanie poduszki przebiega łagodnie: podnoszę, strzepuję, formuję, wygładzam, układam na niej zmięty kłębek z oswajaniem serca jest inaczej: to ono zwalnia, przyśpiesza, cwałuje, trzepocze, ustaje, nikłym drgnieniem zadaje cios. Tak. Nie zawsze proste bywa oswajanie. głowy; Mój świat to przygarść puchu z umierającym wewnątrz ptakiem przyćmione mgłą skośne oczy lamp człowiek miękka gąbka w skórze szkła i wojłoku krab z pępowiną nieważkimi dłońmi szukający w próżni powrotu i strontem tkana mleczna droga i ślizgi świateł na asfalcie zbierają krew z rozbitych twarzy i bełkot pijany na rogu ulicy i gilotyna na głowy nomenklaturowych złodziei mój świat taki daleki w dziecinnych i taki bliski w dotyku ich dłoni oczach cieknie czas ziarnami piasku fałduje pustynią falami wody wymywa mielizny w zapach macierzanki spowija nam groby WOJTKOWI Przypływasz do mnie i odpływasz w szklanym boksie członie rakiety Pierwszy w osiadł miękko w Oceanie Burz drugim zamknięty smugą w krawędzi sześcianu stygnący okruch w uścisku żywicy samotnie pokonujesz niewidzialność Nie mogę przeniknąć szkła Ten ład chaosu w kawernach Gielniaka Ta siła bezwoli i bezsiła trwania Te rzędy nosów wciąż atakujących Gdyby tak grzędy zasadzić nosami zamiana gleby wyjdzie im na zdrowie I może zmieni położenie nieba wobec tych nosów które rosną w ziemi Mój autoportret: fragment rzeźby w plenerze ni to pręt z korzenia ni dwa głazy na się nasadzone magnetofon w przechodnim pokoju (rejestruje często trzaskanie drzwiami) bławatek w zamkniętej trumnie (jeszcze po wiekach będzie bławatkowy przezornie przypięty na orderowej poduszce) i tak po prostu milknąca fraza Żaden muzyk nie potrafi jej zamknąć w siatce pięciolinii Wybieram sposób w ucieczki myślenie penetrując myślą każdy okruch najintensywniej się umiera życia Im mocniej wbijają się w swoją prawdę w swoją prawdę wierzą tym słabiej widzą prawdę innych nosi się bowiem swoją prawdę jak bandaż na ranie i tylko krwawiąc się od niej odrywa Jaki jest zatem sens głoszenia tolerancji? Bezsilne myśli bezradne słowa rzucam piłką o mur odbita piłka wraca do rąk na murze brak nawet śladu Ziemio naftą płynąca przetykana źrenicami stawów czerwona w rozpadlinach czarna w debrzach i stawach ziemio słodka owocami gorzka smakiem jagód bukwi sztucznym ogniem wirujesz w mroku mej pamięci Poznałam trud ból rozstania cierń miłości dno rozpaczy rodzenia I cieszę się świtu wschodem pierwszym stąpnięciem śnieżyczką w marcu i sobótką w czerwcu Nie zabijajcie mojej radości To mówię ja: córka, siostra, żona, matka, babka powielona w miliardach Nim powiedzieliście a chwyciliście pierwszy oddech Nim odróżniliście kolor połknęliście pierwszy kęs Nim poznaliście rodzinny kraj z nazwy odczuliście trud pierwszego kroku dotknęliście twardości ziemi Nim powiecie w pamiętajcie że na końcu jest z tak jak a na początku i o-oddech — w środku I że bez o nie ma i nie będzie alfabetu życia dla nikogo Jestem pełna niepokoju jak żywy cel kulomiotów rzucony prawem wojny w martwe pole niczyje Pośród krzyżujących się serii najlepiej upaść plackiem albo iść prosto przed siebie Ileż spokoju w Twym niepokoju Ileż ruchu w pozornym bezruchu Ileż czułości w Twojej szorstkiej twarzy Jak ciepło płonie lampa w dojrzewającym zmierzchu MARCIE Byłam małą dziewczynką w gorzkiej wodzie brodziłam po kostki Byłam młodą dziewczyną gorzka woda sięgała po pas Byłam młodą kobietą gorzka woda dosięgała piersi Jestem młodą staruszką gorzka woda zalewa mi oczy Stawiam Ci jeszcze jeden krzyż taki ciężki Ojcze kamienny Miałeś ich 60 każdy przeżyty rok to był kamienny krzyż giął Cię ku ziemi spychał w mogiłę Tym ostatnim mocno wparłeś się w niebo utrudzony oraczu ziemi Gdybyś był ziemią chcę być twoją solą Gdybyś był światłem chcą być twym odbiciem Gdybyś był ogniem chcą być jego żarem Gdybyś był morzem chcą być choćby kroplą Gdybyś był drzewem uczyń mnie korzeniem Gdybyś był Bogiem pamiętaj me imię Gdybyś był śmiercią pójdę na skinienie Lubię uspokojenie po przeżyciu burzy Twoja skóra pulsuje ciepłem tchnie spokojem pachnie sosną i wiatrem Bezpieczna czuwam w zakolu twojego ramienia Pod żaglami własnych myśli odpływamy w różne światy Sen ptakiem ulatuje z powiek w mroku ośmiornica Capricchos Goyi z wypunktowanym upiorem I wszystkie okna których nie I wszystkie drzwi których nie I wszystkie myśli których nie I wszystkie dzieci których nie I wszyscy ludzie których nie I wszystkie groby których nie W szyby stuka otworzysz zamkniesz wypowiesz zrozumiesz pokochasz zasypiesz świt TĘSKNOTA Rdzawieje liśćmi Vogelbeere (to taka niemiecka kalina) krwawi kroplami strącanych korali powleka zmierzchem czapy ogrodowych grzybów I spala W jaskrze lampy płonie ćma JESIEŃ DZIECIOM Szare Szare Szare Szare mury drzewa twarze oczy Ołowiane liście zewsząd Ołowiany wiatr unosi Smutne ptaki Smutni ludzie Smutne lampy Smutne druty I klaksony i ulice Cały świat bezbrzeżnie smutny Puste domy Puste pola Puste parki Puste mosty Tylko deszcz wciąż kropi z nieba Tylko deszcz zalewa oczy POZORNY PARADOKS Jeśli mamy cel i pochłania on nas całkowicie wtedy szkoda nam każdej chwili na życie * Pamięci moja wierna i jedyna pierwsza i ostatnia mój chlebie i winie drzewie i kamieniu świcie i zachodzie piasku i diamencie ogniu i wodzie piramido i labiryncie radości i smutku dziękuję że jesteś Zachyboczę wątłym płomykiem wśród oddechu miliona świec upadnę liścia westchnieniem na bezdroża alejki kropla wosku wydrąży mały otwór w trumnie spłynę ciemną smużką w ciepło ziemi wiatry będą czesały słońce będzie pieliło drzewa chwasty moje oczy poczernią tarninę krew jesienią zaczerwieni głogi kościec wzmocni pochyloną sosnę Non omnis moriar Biblioteką I^a^skąwia SYTUACJE ZRÓWNAĆ Z ZIEMIĄ umarły twarze zorane jak ziemia umarło niebo w mego dziecka oczach umiera kwiatek ten przy polnej ścieżce i ginie pszczoła dźwigająca miody zrównać z ziemią ceglanym potem spływają wieżowce asfalt posoką zatyka kanały skwerek westchnieniem przemieszcza się w nicość zmarły samolot osierocił przestrzeń zrównać z ziemią iskierki myśli gasną w nerwów siatce w laboratorium kona płomyk skwierczy w aptecznych słojach pełno teraz śmierci ARABESKA Siatka reflektora bezskutecznie chwyta motyla spirali kwiatu kształt i amfory nożyce nóg tną światło łodygi rąk chłoną dźwięk pijany latem chrząszcz spoczywa chwilę w cieniu rampy i znów wybucha fajerwerkiem świętojańskiej nocy a nazywa się to w programie przerywnikiem tanecznym SAMOTNOŚĆ Sterczysz rudą szyszką w świerkowej gęstwinie motyle skrzydło cierniem zranione myślą ramieniem przecinasz niebo bez gwiazd zeschniętym wirujesz w niepotrzebny nawet sobie wiatraka liściem pustce DZIEŃ Budzik złośliwe bydlę uruchamia taśmę ta porywa moje stopy (ranił je wilgotny pył) w kołowrót kilometrów żwirem tkanych moje ręce (drażnił je brzoskwini puch) nurza w siarczanych kałużach moje wargi tylko liczą liczą braki moje oczy tylko łakną w nienasycie wiruję wytrwale w drgawkach dnia mrokiem taśma zsuwa łachman z ołowiu w mroczność snu bez snów POWROTY Spotykamy w punkcie się przecięcia dwóch przeciwległych Mamy przepołowione twarze przepołowione myśli przepołowione oczy sklejamy je tamtymi słowami są martwe tamtymi dłońmi nie odpowiadają tamta cisza huczy łoskotem pociągu tamten bezmiar zamyka granica umiera miłość na przystanku wspomnień DOM ścianami ogradza taką małą ciszą nad wzburzoną ulicą sprzętów milczeniem wchłania nasze klęski zna tylko nam znaną niszczejącą twarz oknami mruga przyjaźnie wieczorem kiedy dźwigamy koszyk pełen dnia POSŁOWIE Wiersze A N N Y K A J T O C H O W E J przywodzą m i na myśl ludowe rzeźby. Są jak twarze Chrystusików F r a s o b l i w y c h , z których szlachetnej prostoty, z zaklętej w drzewie żarli wości, z twórczej pasji, która wiodła dłuto lub kozik arty sty jemu tylko w i a d o m y m i ścieżkami nacięć — czyta się p r a w d z i w y d r a m a t y z m myśli i uczuć. Wiersze A n n y nie mają w sobie ani krzty metafory cznego gadulstwa, ani o k r u s z y n k i kobiecego ekshibicjoniz m u — owego często spotykanego l i r y z m u , który jednym n i e b a c z n y m słowem p r z e m i e n i a strofę w ocean goryczy lub przeciwnie: l a n d r y n k o w a tych słodkości, skutecznie zamazu jących rzeczywiste „ja" podmiotu. A N N A K A J T O C H O W A jest twórcą powściągliwym, opa n o w a n y m , w k r e o w a n i u obrazu poetyckiego n i e m a l ascety cznym. A l e za t y m właśnie sposobem opisywania świata czuje się ogrom doznań i głębię przeżyć trzymaną w r y zach, by nie dopuścić do łatwego sentymentalizmu. Wiersze A n n y zwrócone są w głąb, k u przeżyciom, doświadczeniom i przemyśleniom poetki. „Sytuacje" to jeden nieustający monolog odkrywający fragmenty duszy kobiety. Jej utwo ry ukazują nie tylko b a r w y s m u t k u , czasami rozpaczy, ale są przede w s z y s t k i m w y r a z e m kobiecej mądrości życiowej. U t w o r y K A J T O C H O W E J obrazują cały t r a g i z m istnienia rozpiętego pomiędzy bólem a rezygnacją, b e z g r a n i c z n y m ża lem a pogodzeniem się z losem, melancholiczną stagnacją a uczestniczeniem w życiu. Jak twarze Chrystusików F r a s o b l i w y c h tak i one pełne są wewnętrznego światła, a to czyni z tekstów ANNY K A J T O C H O W E J prawdziwą poezję. Jerzy Roman Jaglarz Spis treści Sytuacje I (Były niegdyś wędrówki o świcie) . . II (Jest we m n i e smutek nienarodzenia) III (Wciąż trwają w e m n i e tamte dni) I V (Jeszcze w m o i c h oczach) V (Jest we mnie spokój umierania) . . V I (Noszę w soboie głód) V I I (Otwierasz dzień) V I I I (Zaświeciłeś słońce) I X (Jak nauczyć się żyć) X (Według m n i e miłość) X I (Oswajanie poduszki) X I I (Mój świat to przygarść puchu) . X I I I (Cieknie czas) X I V (Przypływasz do mnie) X V (Ten ład chaosu) X V I (Mój autoportret) - X V I I ( W y b i e r a m sposób ucieczki) . . X V I I I (Im mocniej wbijają się) X I X (Bezsilne myśli) X X (Ziemio naftą płynąca) X X I (Poznałam t r u d rodzenia) X X I I (To mówię ja:) X X I I I (Jestem pełna niepokoju) X X I V (Ileż spokoju) * * * (Byłam małą dziewczynką) . . . . . . . . . . . . 7 8 9 10 11 12 13 14 16 17 18 19 20 21 22 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 Różne 3 5 * * * (Stawiam Ci) * * * (Gdybyś był ziemią) * * * (Lubię uspokojenie) Noc Tęsknota Jesień P o z o r n y paradoks * * * (Pamięci moja) * * * (Zachyboczę wątłym płomykiem) Zrównać z ziemią Arabeska Samotność Dzień Powroty Dom 36 37 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 Posłowie . . . 5 3