darmowa publikacja
Transkrypt
darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym E-ksiazka24.pl. Wydanie elektroniczne WILBUR SMITH Światowej sławy pisarz afrykański piszący po angielsku. Urodził się w byłej Rodezji. Debiutował w 1964 roku powieścią Gdy poluje lew. Była to pierwsza pozycja z jego najbardziej popularnej sagi historyczno-przygodowej opisującej dzieje rodziny Courtneyów, w której skład weszły m.in. Odgłos gromu, Płonący brzeg, Władza miecza, Monsun, Triumf słońca oraz Assegai. Pełny dorobek Smitha obejmuje 34 powieści, w tym dwie najnowsze, Piekło na morzu i Vicious Circle . Po jego prozę chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota, Zakrzyczeć diabła i Najemników. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. Płonącego brzegu, Władzy miecza, Boga Nilu i Siódmego papirusa, powstały miniseriale telewiz yjne. Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym. Mieszka w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i w Republice Południowej Afryki. www.wilbursmithbooks.com Tego autora ZAKRZYCZEĆ DIAB ŁA NAJ EMNICY PTAK SŁOŃCA OKO TYGRYSA ŁOWCY DIAM ENTÓW OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ KOPALNIA ZŁOTA STRACEŃCY PIEŚŃ SŁONIA GNIEW OCEANU ORZEŁ NA NIEB IE Hector Cross PIEKŁO NA MORZU OKRUTNY KRĄG Saga Courtneyó w DRAPIEŻNE PTAKI MONSUN BŁĘKITNY HORYZONT TRIUMF SŁOŃCA ASSEGAI * GDY POLUJ E LEW ODGŁOS GROM U UPADEK WRÓB LA * PŁONĄCY BRZEG WŁADZA MIECZA PŁOM IENIE GNIEWU OSTATNIE POLOWANIE ZŁOTY LIS Saga Ballantyne’ów LOT SOKOŁA POSZUKIWACZE PRZYGÓD PŁACZ ANIOŁÓW LAMPART POLUJ E W CIEMNOŚCI Saga egips ka BÓG NILU CZAROWNIK ZEM STA NILU TAITA I KRÓLOWA SMUTKU SIÓDM Y PAPIRUS Tytuł oryg inału: EYE OF THE TIGER Copyrig ht © Wilbur Smith 1975 All rig hts res erved First publis hed in 1975 by William Heinemann Ltd., London Polish edition copyrig ht © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2000 Polish translation copyrig ht © Małg orzata Martens-Czarneck a 1997 Zdjęcie na okładce: WIN-Initiativ e/Getty Imag es/Flash Press Media Projekt graficzny okładk i: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-098-4 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o. Spis treści O autorze Tego autora Dedykacja Motto Oko tygrysa Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki. Książkę tę dedykuję Mokhiniso, ukochanej żonie, klejnotowi mojego życia, której jestem ogromnie wdzięczny za wszystkie cudowne lata naszego małż eństwa Tygrysie! Łuną dzikiej mocy W ogromnych świecisz borach nocy! Tę straszną piękność jakież śmiały Kształtować ręce, jakież oczy? (fragment wiersza Williama Blake’a w przekładzie Zygmunta Kubiaka) Był to jeden z tych sezonów, w których ryba przychodzi późno. Każdego dnia wraz z załogą mojej łodzi wypływaliśmy daleko na północ i wracaliśmy do przystani późnym wieczorem. Dopiero szóstego listopada udało nam się złowić pierwszą z tych wielkich ryb, śmigających po szkarłatnych falach Prądu Moz ambickiego. Wtedy już rozpaczliwie potrzebowałem ryby. Moim stałym klientem był agent reklamowy z Nowego Jorku o nazwisku Chuck McGeorge, który co roku pokonywał odległość sześciu tysięcy kilometrów, aby na Wyspie św. Marii uczestniczyć w połowie marlina. McGeorge był małym twardym człowiekiem o głowie jak strusie jajo, siwy na skroniach, z pokrytą zmarszczkami ogorzałą małpią twarzą, mający jednak mocne nogi niez będne przy połowach duż ej ryby. Kiedy w końcu zobaczyliśmy marlina, był tuż pod powierzchnią wody. Ukazywał szablistą płetwę, dłuższą niż ramię mężczyzny, po której można tę rybę odróżnić od rekina czy morświna. Angelo spostrzegł go w tej samej chwili co ja i uczepiony sztagu, wychylając się poza pokład, krzyczał z podniecenia; jego cygańskie kosmyki opadały na ciemne policzki, a zęby połyskiwały w ostrym tropikalnym słońcu. Marlin nurzał się w falach, które otwierały się i zamykały nad jego szerokim i lśniącym grzbietem. Czarny, ciężki i masywny, podobny do pnia drzewa, z wdzięcznie wygiętą płetwą grzbietową. Odwróciłem się i spojrzałem do kokpitu. Chubby już pomagał Chuckowi usadowić się w specjalnym fotelu. Przypinał go pasami i zakładał rękawice. Spojrzał w górę i pochwycił mój wzrok. Zmarszczył się gniewnie i splunął ze spokojem kontrastującym z naszym podnieceniem. Ten ogromny mężczyzna, wysoki jak ja, lecz o wiele potężniejszy, należał do najbardziej konsekwentnych i zagorzałych pesymistów w branż y. – Nieufna ryba – mruknął Chubby i splunął ponownie. Uśmiechnąłem się do niego. – Nie przejmuj się, Chuck! – krzyknąłem. – Stary Harry naprowadzi cię na tę rybę. – Stawiam tysiąc dolców, że ci się to nie uda! – odkrzyknął Chuck, krzywiąc twarz od słońca, którego promienie odbijały się w wodzie. Jego oczy błyszczały z emocji. – Zgoda! – zaakceptowałem zakład, na który nie było mnie stać, i całą uwagę skierowałem na rybę. Chubby miał, rzecz jasna, rację. Zaraz po mnie – jest największym znawcą w tej dziedzinie. Ryba była olbrzymia, lecz nieufna. Pięć razy zarzucałem przynętę, wkładając w to całą zręczność i wiedzę. Za każdym razem marlin robił zwrot i zanurzał się. W końcu skierowałem Tańczącą na Fali na kurs tak, aby przecięła mu drogę. – Chubby, w skrzyni z lodem mamy świeżego delfina, zaczep go i spróbujemy z pojedynczą przynętą! – krzyknąłem w rozpaczy. Sam założyłem przynętę, która spłynęła swobodnie do wody. Wyczułem moment brania. Wydało się, że ryba jakby skurczyła się w sobie. Marlin zawrócił nagle i spostrzegłem tylko błysk brzucha jak odbicie lustra pod powierzchnią wody. – Płyńmy za nim! – wrzeszczał Angelo. – Chwycił! Tuż po dziesiątej rano Chuck ujął wędkę. Od tej chwili walczyłem zawzięcie. Moja praca wymagała nieskończenie więcej umiejętności niż zgrzytanie zębami i kurczowe zaciskanie dłoni wokół ciężkiej wędki ze szklanego włókna. Trzymałem kurs łodzi prosto na rybę, pomimo pierwszych wściekłych ataków i oszalałych, nagłych, szybkich jak błyskawica skoków, aż do chwili, kiedy Chuck, usadowiwszy się prawidłowo w fotelu, mógł wreszcie zaprzeć się na swych mocnych nogach. Kilka minut po dwunastej było po walce. Ryba została pokonana. Marlin ukazał się na powierzchni już przy pierwszym okrążeniu, które Chuck zawężał, kręcąc kołowrotem, aż do chwili, gdy ryba znalaz ła się w zasięgu dźwigu. – Hej, Harry! – krzyknął Angelo. – Mamy gościa, chłopie! – Co się stało? – Wielki Johnny przybywa. Wyczuł rybę. Zobaczyłem rekina zwabionego walką i zapachem krwi. Tępo zakończona płetwa poruszała się pewnie i spokojnie. Był to wielki rekin młot. – Idź na mostek! – zawołałem do Angela i oddałem mu ster. – Harry, jeśli pozwolisz temu łotrowi schrupać moją rybę, to możesz się pożegnać ze swoim tysiącem dolców! – krzyknął przeraż ony Chuck. Zniknąłem w głównej kabinie. Przyklęknąłem, odblokowałem rygle trzymające pokrywę luku silnika i odsunąłem ją. Leżąc na brzuchu, sięgnąłem pod pokład i chwyciłem karabinek FN z ukrytego wieszaka. Kiedy wróciłem na pokład, sprawdziłem, czy broń jest naładowana, i nastawiłem na ogień ciągły. – Angelo, nakieruj łódź wzdłuż starego Johnny’ego! Wisząc na relingu, spojrzałem na rekina, w momencie gdy łódź przepływała nad nim. Był wielki, sześć metrów miedzianobrąz owego cielska, widocznego wyraźnie w czystej wodzie. Wycelowałem spokojnie w środek spłaszczonej głowy między monstrualnie osadzone oczy i wystrzeliłem krótką serię. Karabinek FN zagrzmiał i puste mosiężne łuski posypały się w wodę, która wytrysnęła fontanną. Rekin zadrżał konwulsyjnie, gdy kule roztrzaskały chrząstkowatą kość i rozerwały malusieńki móżdżek. Wykręcił się brzuchem do góry i zaczął tonąć. – Dzięki, Harry – wysapał Chuck, czerwony i spocony z przejęcia. – Zawsze do usług. – Rozpromieniłem się w uśmiechu, przejmując ster z rąk Angela. Za dziesięć pierwsza Chuck podprowadził marlina do dźwigu. Wyczerpana ryba leżała na boku. Jej sierpowato wygięty ogon uderzał coraz słabiej, a długi dziób otwierał się i zamykał spazmatycznie. Szkliste oko było wielkie jak dojrzałe jabłko, a długie podrygujące ciało lśniło tysiącem odcieni srebra, złota i królewskiej purpury. – Teraz sprawnie, Chubby! – krzyknąłem. Włoż yłem rękawicę i delikatnie przyciągnąłem rybę za stalowy przypon Chubby’ego. Czekał z przygotowanym hakiem zwisającym z dźwigu. Chubby posłał mi miażdżące spojrzenie, mówiące wyraźnie, że byłem jeszcze dzieciakiem taplającym się w rynsztokach londyńskich slumsów, kiedy on już nadziewał ryby na hak. – Poczekaj, aż się obróci – poleciłem, żeby mu trochę dokuczyć. Chubby skrzywił się, słysząc tę nieproszoną radę. Fala obróciła rybę w naszą stronę. Ukazał się szeroki brzuch, błyskający srebrem spomiędzy rozpostartych płetw. – Teraz! – rzuciłem, a Chubby wbił hak głęboko. Buchnęła jasnoczerwona krew i ryba zaczęła trzepotać się w śmiertelnym szaleństwie, zalewając nas strumieniami zimnej morskiej wody. Powiesiłem marlina na dźwigu na Nabrzeżu Admiralicji. Benjamin, komendant portu, wystawił zaświadczenie stwierdzające, że całkowita waga ryby wynosi trzysta pięćdziesiąt cztery kilogramy. Żywe, opalizujące kolory marlina szybko zbladły i zastąpiła je matowa czerń, lecz ciągle robił wraż enie swoim ogromem. Cztery i pół metra od szczęk do końca jaskółczego ogona. – Pan Harry powiesił potwora przed Admiralicją – bosonodzy ulicznicy roznosili nowinę po ulicach, a mieszkańcy wyspy ochoczo korzystali z okazji do przerwania pracy i gromadzili się na przystani w nastroju radosnej fiesty. Wieść dotarła aż do starej siedziby rządu na urwistym cyplu. Prezydencki landrover, z chorągiewką powiewającą wesoło na masce, nadjechał krętą drogą. Utorował sobie drogę przez tłum i ważny pasażer wysiadł na przystani. Godfrey Biddle, wykształcony w Londynie rodowity mieszkaniec wyspy, był przed uzyskaniem niepodległości jedynym adwokatem na św. Marii. – Panie Harry, co za wspaniały okaz! – krzyczał zachwycony prezydent. – Taka ryba przyniesie niewątpliwą korzyść rozwijającej się dopiero turystyce na wyspie. – Podszedł uścisnąć moją rękę. Jeśli chodzi o prez ydentów w tej części świata, to ten był najwyższej klasy. – Dziękuję, panie prezydencie. – Nawet w filcowym kapeluszu na głowie sięgał mi do pachy. Był symfonią czerni: czarny wełniany garnitur i lakierowane pantofle, których skóra przypominała wypolerowany antracyt. Jedynie zadziwiająco białe, puszyste, kręcone włosy łamały tę nieskaz itelną czerń. – Rzeczywiście, trzeba panu gratulować. – Prezydent tańczył z podniecenia i wiedziałem, że i w tym sezonie będę jadać w jego rezydencji na wieczornych przyjęciach. Dopiero po roku albo i dwóch prezydent w końcu zaakceptował mnie jako tubylca. Zostałem jednym z jego dzieci ze wszystkimi przywilejami, jakie ta poz ycja zapewniała. Fred Coker przyjechał swoim karawanem, zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, i podczas gdy rozstawiał statyw i znikał pod czarną tkaniną, żeby nastawić antyczny aparat, my ustawiliśmy się do zdjęcia na tle olbrzymiego ciała marlina. Chuck w środku, trzymając wędkę, my dookoła niego, obejmując się nawzajem jak drużyna piłki nożnej. Ja i Angelo, uśmiechnięci szeroko, Chubby przeraźliwie nachmurzony. Zdjęcie wspaniale się zaprezentuje w nowym folderze reklamowym – wierna załoga i nieustraszony szyper o kręconych włosach, wymykających się spod czapki 1 wyzierających z koszuli rozchylonej na piersiach; potęga i uśmiech – to na pewno chwyci w następnym sez onie. Zorganizowałem przeniesienie marlina do chłodni, gdzie przechowywano ananasy przeznaczone na eksport. Miałem możliwość wysłania go najbliższym chłodniowcem przez londyński oddział Rowlanda. Następnie zostawiłem Angela i Chubby’ego, którzy mieli wyszorować pokład Tańczącej, zatankować ją u Shella przy przystani naprzeciwko i zacumować tam, gdzie zwykle. Kiedy gramoliliśmy się z Chuckiem do szoferki mojego poobijanego starego forda, nachylił się do mnie i konspiracyjnym szeptem mruknął: – Harry, co do mojej premii… Wiedziałem dokładnie, o co ma zamiar prosić. Powtarzało się to za każdym raz em. – Pani Chubby nie musi o tym wiedzieć, o to chodzi? – zakończyłem za niego. – Tak – zgodził się ze mną i mruknął ponuro, zsuwając swą brudną żeglarską czapkę na tył głowy. Następnego ranka o dziewiątej wsadziłem Chucka do samolotu i zjeżdżając w dół swoim wysłużonym fordem, całą drogę śpiewałem i trąbiłem na dziewczęta pracujące na plantacjach ananasowych. Prostowały się i z wybuchami śmiechu machały mi spod rond szerokich słomkowych kapeluszy. Czeki podróżne American Express, otrzymane od Chucka, zmieniłem w biurze podróży Cokera, po długich targach z Fredem Cokerem o odpowiedni kurs wymiany. Fred prezentował się uroczyście – we fraku i czarnym krawacie. W południe miał pogrzeb. Aparat i statyw odłożono na bok. Fotograf przemienił się w przedsiębiorcę pogrzebowego. Salon pogrzebowy Cokera znajdował się na tyłach agencji turystycznej i wychodził na małą uliczkę między domami. Fred wykorzystywał karawan do przewozu turystów na lotnisko, uprzednio dyskretnie zmieniając tablicę reklamową pojazdu i montując fotele nad szynami do trumien. Bukowałem u niego wszystkich klientów, wobec czego odliczył sobie dziesięć procent z moich czeków podróżnych. Prowadził także agencję ubezpieczeniową, więc potrącił mi również roczną opłatę asekuracyjną za Tańczącą. Policzyłem ponownie pieniądze tak samo uważnie jak on, bo jakkolwiek Fred wyglądał na dyrektora szkoły – wysoki, smukły i wymuskany, z taką tylko domieszką krwi tubylczej, by nadała mu zdrową karnację – to znał wszelkie możliwe finansowe sztuczki i kilka innych, których dotychczas nikt jeszcze nie rozszyfrował. Fred, nie okazując urazy, czekał cierpliwie, aż sprawdzę pieniądze. Kiedy włożyłem plik banknotów do tylnej kieszeni, odez wał się tonem kochającego ojca: – Niech pan nie zapomni, że jutro przyjeżdża następna grupa pańskich klientów, panie Harry. – Oczywiście, panie Coker, niech się pan nie obawia, moja załoga będzie gotowa. – Oni są teraz w Lordzie Nelsonie – zauważył delikatnie. Fred zawsze trzymał rękę na pulsie, jeśli chodzi o życie wyspy. – Panie Coker, mój interes to łódź, a nie towarzystwo antyalkoholowe. Niech się pan nie denerwuje – powtórzyłem. – Nikt jeszcze nie umarł od kaca – dodałem, wstając. Przeciąłem ulicę Drake’a i wszedłem do sklepu Edwarda, gdzie zostałem powitany jak bohater. Mama Eddy osobiście wyszła zza kontuaru i przycisnęła mnie mocno do swego ciepłego bujnego biustu. – Panie Harry – gruchała – zeszłam do przystani, żeby zobaczyć rybę, którą pan wczoraj złowił. – Następnie odwróciła się i ciągle trzymając mnie w objęciach, krzyknęła do jednej ze sprzedawczyń: – Shirley, daj panu Harry’emu zimnego piwa, słyszysz?! Wyjąłem plik pieniędzy. Na ten widok ładne tubylcze dziewczęta zaświergotały jak wróble, a mama Eddy wywróciła oczami i jeszcze mocniej przytuliła mnie do siebie. – Ile jestem winien, pani Eddy? Od czerwca do listopada jest długi martwy sezon, kiedy nie ma co łowić, i mama Eddy umożliwia mi przeż ycie tego ciężkiego okresu. Oparłem się o kontuar z puszką piwa w ręku, wybierając produkty, których potrzebowałem. Jednocześnie przyglądałem się nogom dziewcząt wspinających się po drabinie, aby sięgnąć po towary na górnych półkach… Stary Harry czuł się dobrze i pewnie z tą wielką kupą zielonych w tylnej kieszeni. Zszedłem następnie do basenu Towarzystwa Shella, gdzie natknąłem się na kierownika stojącego w drzwiach biura między wielkimi srebrnymi zbiornikami na ropę. – Boże, Harry, czekam na ciebie od rana. Centrala awanturuje się o twój rachunek. – Twoje czekanie się skończyło, bracie – odpowiedziałem. Tańcząca na Fali, podobnie jak większość pięknych kobiet, jest drogą kochanką i kiedy wsiadłem z powrotem do ciężarówki, plik w mojej kieszeni był znacznie uszczuplony. Czekali na mnie w ogródku piwnym hotelu Lord Nelson. Mieszkańcy wyspy są bardzo dumni z powiązań z Marynarką Królewską, pomimo że wyspa nie jest już brytyjską posiadłością i szczyci się sześcioletnią niepodległością. Poprzednio jednak przez dwieście lat była bazą brytyjskiej floty. Bar zdobiły stare sztychy, wykonane przez dawno już nieżyjących artystów. Przedstawiały wielkie statki, lawirujące w kanale lub zacumowane wzdłuż Nabrzeża Admiralicji – okręty wojenne i handlowe z towarzystwa Johna zaopatrywały się tutaj w prowiant lub dokonywały niezbędnych napraw przed wyruszeniem w długi rejs na południe do Przylądka Dobrej Nadziei i na Atlantyk. Wyspa św. Marii nigdy nie zapomniała swojego miejsca w historii ani admirałów, ani wielkich statków przybijających do jej brzegów. Lord Nelson stał się parodią swojej poprzedniej wielkości, lecz ja o wiele bardziej wolałem jego upadającą i podniszczoną elegancję i związki z przeszłością niż wież ę ze szkła i aluminium, którą wzniósł Hilton na cyplu nad przystanią. Chubby z żoną siedzieli na ławce przy ścianie oddalonej od wejścia, każde z nich w swoim niedzielnym ubraniu. Dopiero teraz można było ich odróżnić od siebie. Chubby miał na sobie trzyczęściowy ślubny garnitur, przy którym brakowało kilku guzików. Te, które jeszcze się uchowały, zwisały naderwane. Na głowie nosił czapkę rybacką, poplamioną skrystalizowaną solą i rybią krwią. Pani Chubby wystroiła się w długą czarną suknię z ciężkiej wełny, zzieleniałej ze starości. Spod sukni wyglądały czarne trzewiki, zapinane na guziczki. Poza tym ciemne, mahoniowe twarze małżonków były prawie identyczne, pomimo że Chubby był świeżo ogolony, a ona miała drobny, mały wąsik. – Halo, pani Chubby, jak się pani miewa? – spytałem. – Dziękuję panu, panie Harry. – Czy napije się pani czegoś? – Może mały dżin pomarańczowy, panie Harry, i małe piwo, żeby lepiej się piło. Podczas gdy popijała słodki napój, odliczyłem zapłatę Chubby’ego do jej ręki. Usta kobiety poruszały się, kiedy liczyła po cichu pieniądze. Chubby obserwował to z niepokojem, a ja zastanawiałem się znów, jak udawało mu się przez te wszystkie lata oszukiwać ją na premii od ryby. Pani Chubby wypiła piwo, a pianka podkreśliła jej wąsik. – Idę już, panie Harry. – Wstała majestatycznie i poż eglowała przez dziedziniec. Odczekałem, aż skręci w ulicę Frobishera, zanim pod stołem wsunąłem Chubby’emu niewielki zwitek banknotów, po czym przeszliśmy do prywatnego baru. Dwie dziewczyny siedziały po bokach Angela, a trzecia na jego kolanach. Jego czarna koszula, rozpięta aż do klamry u pasa, odsłaniała błyszczącą muskularną pierś. Obcisłe dżinsy nie pozostawiały wątpliwości co do jego męskości. Buty typu westernowego, wybijane ćwiekami, aż lśniły. Wypomadowane, przylizane włosy zaczesywał do tyłu w stylu młodego Presleya. Uśmiechnął się do mnie szeroko poprzez salę, a kiedy mu zapłaciłem, każdej dziewczynie włożył za bluzkę banknot. – Hej, Eleonoro, idź i usiądź Harry’emu na kolanach, ale ostrożnie. Harry jest dziewicą… Obchodź się z nim jak trzeba, słyszysz? – wybuchnął radosnym śmiechem i odwrócił się do Chubby’ego. – Hej, Chubby, przestań wreszcie chichotać, chłopie. To idiotyczne, wszystkie te chichoty i szczerzenia zębów. – Niezadowolenie Chubby’ego pogłębiało się. Jego zmarszczona twarz przypominała teraz buldoga. – Hej, panie barman, daj staremu Chubby’emu drinka. Być może to pohamuje jego głupie chichoty. O czwartej po południu Angelo odprawił dziewczyny i usiadł. Obok szklanki stojącej przed nim na stole leżał nóż do preparowania przynęty, naostrzony jak brzytwa, połyskujący groźnie w świetle padającym z góry. Angelo mruczał do siebie, pogrążony w alkoholowej zadumie. Co kilka minut próbował kciukiem ostrze noża i rzucał groźne spojrzenie dookoła sali. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Chubby siedział po mojej drugiej stronie, uśmiechając się szeroko jak wielka brązowa ropucha. Ukaz ywał komplet wielkich, niesamowicie białych zębów z róż owymi plastykowymi dziąsłami. – Harry. – Chubby zarzucił grube muskularne ramię na moją szyję. – Jesteś fajny chłop, ale, Harry, wiesz co, Harry, mam zamiar powiedzieć ci coś, czego nigdy przedtem ci nie powiedziałem. – Chubby kiwnął poważnie głową, zbierając się do wygłoszenia deklaracji, którą powtarzał w każdy dzień wypłaty. – Harry, kocham cię, chłopie. Kocham cię bardziej niż własnego brata. Uniosłem jego poplamioną czapkę i lekko pogładziłem łysą brąz ową czaszkę. – A ty jesteś moje ulubione blond jajo – powiedziałem. Na moment odsunął mnie na długość ręki i przyjrzawszy się mojej twarzy, zaczął ryczeć ze śmiechu. Było to tak zaraźliwe, że obaj śmialiśmy się nawet wtedy, kiedy wszedł Fred Coker i przysiadł się do nas. Poprawił swoje pince-nez i oznajmił, ściągając usta: – Panie Harry, dostałem przed chwilą specjalną wiadomość z Londynu. Pańscy klienci zrez ygnowali. Przestałem się śmiać. – Co do diabła! – wykrzyknąłem. Dwa tygodnie w środku sezonu bez klientów i jedynie tych dwieście wszawych dolarów za rezerwację. – Panie Coker, musi mi pan załatwić klientów. – W kieszeni miałem tylko trzysta dolarów, które mi zostały z sumy zapłaconej przez Chucka. – Musi mi pan załatwić klientów – powtórzyłem, a Angelo chwycił swój nóż i z trzaskiem wbił go w stół. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, więc potoczył gniewnie wzrokiem po sali. – Spróbuję – rzekł Fred Coker – ale teraz jest trochę za późno. – Zatelegrafuj do klientów, którym musieliśmy odmówić. – Kto zapłaci za te telegramy?– zapytał Fred delikatnie. – Do diabła z tym, ja zapłacę. – Fred kiwnął głową i wyszedł. Usłyszałem ruszający karawan. – Nie przejmuj się, Harry – rzekł Chubby. – Ja ciągle cię kocham, chłopie. Nagle siedzący obok mnie Angelo zasnął. Upadł na stół, z trzaskiem uderzając czołem o blat. Odsunąłem mu głowę od kałuży rozlanego alkoholu, wsadziłem nóż do pochwy i schowałem jego pieniądze, chroniąc je przed kręcącymi się blisko dziewczynami. Chubby zamówił następną kolejkę i zaczął śpiewać w wyspiarskim patois żeglarską szantę, podczas gdy ja siedziałem i martwiłem się. Jeszcze raz zostałem narażony na finansowe katusze. Boże, jak ja nienawidziłem forsy albo raczej jej braku. Te dwa tygodnie mogły zadecydować o tym, czy Tańcząca i ja będziemy w stanie przeżyć martwy sezon, dotrzymując naszych dobrych postanowień. Wiedziałem, że nie będziemy mogli. Wiedziałem, że będziemy musieli znów wybrać się na nocny wypad. Do diabła. Jeśli musimy to zrobić, równie dobrze możemy to zrobić teraz. Wystarczy tylko słowo, że Harry jest gotów do interesu. Podjąwszy decyzję, czułem na nowo przyjemne napięcie wywołane niebezpieczeństwem. Te dwa wolne tygodnie mogłyby w końcu nie być wcale stracone. Przyłączyłem się do śpiewów Chubby’ego, nie będąc całkiem pewien, czy śpiewamy ten sam kawałek, bo wydawało mi się, że kończę każdą zwrotkę na długo przed nim. Prawdopodobnie te radosne śpiewy zwabiły stróżów porządku. Oznaczało to inspektora i czterech szeregowców, co i tak jest więcej niż rzeczywiście potrzeba. Poza wielką ilością „stosunków seksualnych wśród młodocianych” i paroma pobitymi żonami nie ma na Wyspie św. Marii przestępstw zasługujących na to miano. Inspektor Peter Daly był młodym mężczyzną o blond wąsach, gładkich policzkach, typowo po angielsku zarumienionych, bladych niebieskich oczach, osadzonych blisko jak u szczura. Nosił mundur brytyjskiej policji kolonialnej, czapkę ze srebrnym otokiem i daszkiem z błyszczącej skóry, drelichowe spodnie i bluzę, wykrochmalone i wyprasowane tak, że przy chodzeniu lekko szeleściły, oraz wypolerowany skórzany pas z krzyżującymi się rzemieniami na piersiach. Używał wytwornej, również obciągniętej błyszczącą skórą, laski z trzciny malacca. Wyglądałby jak duma chylącego się ku upadkowi imperium, żeby nie zielono-żółte, w barwach wyspy, naramienniki. – Panie Fletcher – rzekł, stojąc nad naszym stołem i lekko uderzając wytworną laską w dłoń. – Mam nadzieję, że nie będziemy mieć dzisiejszej nocy żadnych kłopotów. – Proszę pana – poprawiłem go. Inspektor Daly i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi… Nie lubię tyranów czy też ludzi, którzy wykorzystują stanowisko do pomnażania łapówkami swojej najzupełniej wystarczającej pensji. W przeszłości wyłudził ode mnie dużą część ciężko wywalczonych pieniędzy, czego nie mogłem mu wybaczyć. Zacisnął usta pod blond wąsami i zaczerwienił się. – Proszę pana – powtórzył niechętnie. Wprawdzie zdarzało się kilka razy w odległej przeszłości, że razem z Chubbym daliśmy upust chłopięcemu entuzjazmowi, kiedy właśnie złowiliśmy wielką rybę, jednakże w niczym to nie usprawiedliwiało tonu, jakim inspektor Daly zwracał się do nas. W końcu – był tu tylko cudzoziemcem na trzyletnim kontrakcie, który, jak wiedziałem od samego prezydenta, nie miał być odnowiony. – Inspektorze, czy się nie mylę, że jest to publiczne miejsce… i że ani moi przyjaciele, ani ja nie popełniliśmy żadnego wykroczenia? – Rzeczywiście. – Czy także słusznie uważam, że śpiewanie w publicznym miejscu melodyjnych i przyzwoitych piosenek nie stanowi czynu przestępczego? – Tak, jest to prawda, ale… – Inspektorze, niech się pan odpieprzy – rzekłem uprzejmie. Zawahał się, patrząc na mnie i na Chubby’ego. Pamiętał liczne scysje z nami, a teraz mógł dostrzec w naszych oczach niedobry błysk wojowniczości. Było widoczne, że chciałby mieć swoich ludzi przy sobie. – Będę mieć na was oko – powiedział i rozpaczliwie starając się zachować godność, wyszedł z baru. – Chubby, śpiewasz jak anioł – stwierdziłem. Cały się rozpromienił. – Harry, mam zamiar postawić ci drinka. – Fred Coker wszedł w odpowiednim momencie, by przyłączyć się do kompanii. Pił lager i sok z zielonej cytryny, na widok czego ściskało mnie w dołku. Jednak nowiny, które przyniósł, stanowiły na to dobre antidotum. – Panie Harry, mam dla pana klientów. – Panie Coker, kocham pana. – Ja też pana kocham – wtrącił Chubby. W głębi duszy jednakż e poczułem odrobinę zawodu. Cieszyłem się na ten nocny wypad. – Kiedy przyjeżdżają? – spytałem. – Są już tutaj… czekali na mnie w biurze, kiedy wróciłem. – Bez blagi – powiedziałem. – Wiedzieli, że poprzedni pana klienci zrezygnowali, i pytali o pana po nazwisku. Musieli przylecieć tym samym samolotem co i tamta wiadomość. Gdybym nie miał trudności z myśleniem, na pewno zastanowiłoby mnie, że tak od razu jedną grupę zastąpiła inna. – Zatrzymali się w Hiltonie. – Czy chcą, żebym ich stamtąd zabrał? – Nie, będą jutro o dziesiątej rano na Przystani Admiralicji. Byłem wdzięczny, że klienci prosili o spotkanie o tak późnej porze. Tego ranka załoga Tańczącej przypominała zjawy. Angelo, za każdym razem, kiedy nachylał się, by zwinąć linę lub przygotować wędkę, jęczał i bladł do odcienia jasnej czekolady, a Chubby pocił się czystym alkoholem. Jego wygląd naprawdę był przeraż ający. Przez całe rano nie odez wał się słowem. Ja również nie byłem zbyt radosny. Tańcząca stała zacumowana przy nabrzeżu, a ja czekałem na mostku oparty o reling. Włożyłem najciemniejsze okulary i jakkolwiek głowa mnie swędziała pod czapką, nie odważ yłem się jej zdjąć w obawie, że wraz z nią zdejmę czubek czaszki. Jedyna na wyspie taksówka – citroen, rocznik 62 – nadjechała ulicą Drake’a i zatrzymała się na końcu przystani, by wysadzić moich klientów. Wysiadło dwóch, spodziewałem się trzech. Szli obok siebie wzdłuż przystani wybrukowanej kamieniami, a ja na ich widok powoli się prostowałem. Poczułem, jak wszystkie moje fizyczne przypadłości bledną i stają się nieistotne wobec tego znanego powolnego ściskania i skręcania w dołku i delikatnego łaskotania wzdłuż ramion i u nasady karku. Jeden z nich, wysoki i szczupły, szedł w ten charakterystyczny powolny sposób, typowy dla zawodowych sportowców. Nie miał czapki i zauważyłem, że starannie zaczesał rude włosy, by ukryć przedwczesną łysinę. Napięty – to jedyne słowo, którym można określić nagromadzoną gotowość, która z niego emanowała. Trzeba być kimś podobnym, żeby wyczuć ten typ człowieka specjalnie przygotowanego do życia wśród przemocy i gwałtu i dzięki nim. To był byczek i nie miało znaczenia, po której stronie prawa wykorzystywał swe umiejętności… egzekwowania czy łamania – nie wróżyło to nic dobrego. Łudziłem się, że już nigdy nie zobaczę tego typu barakudy na spokojnych wodach Wyspy św. Marii. Skurcz w dołku powiedział mi, że znów mam z nią do czynienia. Szybko spojrzałem na drugiego mężczyznę. W jego przypadku nie było to tak oczywiste, krawędzie się przytępiły nieco, kontury z czasem lekko zamazały, ale on także reprez entował ten typ. Wróż yło to jeszcze gorzej. – No ładnie, Harry – powiedziałem do siebie gorzko. – Wszystko to i jeszcze kac na dodatek! Teraz jasno zrozumiałem, że starszy mężczyzna jest szefem. Szedł pół kroku z przodu. Młodszy i wyższy w ten sposób okazywał mu szacunek. Jego szef był kilka lat starszy ode mnie; prawdopodobnie późna trzydziestka. Miał niewielki brzuszek, który uwydatniał się nad pasem ze skóry krokodyla. Włosy czesał na modłę Bond Street. Jego pozycję podkreślały: jedwabna koszula Sulka i mokasyny od Gucciego. Idąc przystanią, otarł białą chustką podbródek i górną wargę. Wtedy zauważyłem na jego małym palcu dwukaratowy brylant w prostej złotej oprawie. Zegarek na ręku takż e był ze złota, prawdopodobnie lanvin lub piaget. – Fletcher? – zapytał, zatrzymawszy się przede mną. Jego oczy jak czarne paciorki przywodziły na myśl oczy łasicy. Przypominały oczy drapieżnika: jasne, pozbawione ciepła. Zobaczyłem, że jest starszy, niż myślałem. Włosy niewątpliwie farbował, żeby ukryć siwiznę, a nienaturalnie napięta na policzkach skóra i blizny wzdłuż granicy z włosami wskazywały na operację plastyczną. Próżny człowiek. Zachowałem to spostrzeż enie dla siebie. Miałem do czynienia ze starym żołnierzem, wyniesionym z prostego szeregowca do rangi dowódcy. To właśnie był mózg, a mężczyzna, który szedł za nim, to były mięśnie. Ktoś wysłał swoją pierwszą drużynę i w chwili nagłego olśnienia pojąłem jasno, dlaczego umówieni klienci nagle zrez ygnowali. Telefon i wizyta tej pary mogły zniechęcić zwykłego człowieka do połowu marlina na całe życie. Pewnie moi niedoszli klienci wyskakiwali ze skóry, żeby czym prędzej odwołać przyjazd. – Pan Materson? Proszę na pokład. – Jedno nie ulegało wątpliwości: nie przybyli wcale na ryby. Postanowiłem, że zanim zadecyduję, co mi się opłaca, będę grał skromnego i pokornego, więc dodałem trochę spóźnione: – Proszę pana. Muskularny mężczyzna skoczył w dół na pokład, lądując miękko jak kot. Zobaczyłem, że kurtka, którą trzymał w ręku, zakołysała się. W kieszeni miał coś ciężkiego. Wysuwając do przodu szczękę, obrzucił moją załogę szybkim spojrzeniem. Twarz Angela rozbłysnęła namiastką jego słynnego uśmiechu. Dotykając brzeżka czapki, rzekł: – Witamy, proszę pana. Nachmurzona twarz Chubby’ego rozjaśniła się na moment. Mruknął coś, co brzmiało jak przekleństwo, ale prawdopodobnie oznaczało ciepłe pozdrowienie. Mężczyzna zignorował ich i odwrócił się, aby pomóc Matersonowi zejść na pokład. Materson czekał, podczas gdy goryl sprawdzał główny salon Tańczącej, po czym wszedł do środka. Podąż yłem za nim. Wnętrze Tańczącej było wyjątkowo luksusowe, takie jakie powinno być za sto dwadzieścia pięć tysięcy. Klimatyzacja usunęła trochę rannego skwaru. Materson westchnął z ulgą i ponownie obtarł chusteczką pot z twarzy. Zagłębił się w jednym z miękkich foteli. – To jest Mike Guthrie. – Mówiąc to, wskazał na muskularnego, który kręcił się po kabinie, sprawdzając iluminatory i otwierając drzwi… Wyraźnie przesadzał w nadgorliwości. – Bardzo mi miło, panie Guthrie. – Uśmiechnąłem się szeroko z całym swoim chłopięcym wdziękiem. Machnął ręką, nie patrząc w moją stronę. – Drinka, panowie? – zapytałem i otworzyłem barek. Każdy z nich wziął colę, lecz ja, skacowany i zszokowany, potrzebowałem czegoś mocniejszego. Pierwszy łyk zimnego piwa z puszki przywrócił mi życie. – Tak, panowie, myślę, że będę w stanie zaofiarować wam trochę sportu. Zaledwie wczoraj złowiłem ogromną rybę i wszystkie znaki wskaz ują na duże branie… Mike Guthrie stanął naprzeciw mnie i spojrzał mi w twarz. Miał oczy w brązowo-zielone cętki jak ręcznie tkany twee d. – Czy ja cię nie znam? – spytał. – Nie myślę, żebym kiedykolwiek miał przyjemność. – Jesteś z Londynu, prawda? – zauważ ył mój akcent. – Opuściłem Bilghty dawno temu, bracie – powiedziałem, uśmiechając się szeroko. Nie uśmiechnął się w odpowiedzi, tylko opadł na siedzenie naprzeciwko mnie i położył na blacie stołu dłonie, szeroko rozstawiając palce. Ciągle na mnie patrzył. Twardy dzieciak, bardzo twardy. – Niestety, dzisiaj jest już za późno – paplałem wesoło. – Jeśli mamy zamiar ograbić mozambickie wody z ryb, musimy wypłynąć z przystani o szóstej, ale możemy jutro zacząć dzień wcześnie… Materson przerwał moje gadanie: – Niech pan sprawdzi tę listę, Fletcher, i powie nam, czego panu brak. – Podał złożoną kartkę papieru. Spojrzałem na ręcznie zapisaną kolumnę. Lista dotyczyła tylko wyposażenia do nurkowania i podwodnego sprzętu ratowniczego. – A więc panowie nie są zainteresowani połowem wielkich ryb? – Stary Harry był samym zdziwieniem i zaskoczeniem. – Przybyliśmy tutaj, aby wykonać małe poszukiwania, to wszystko. Wzruszając ramionami, odparłem: – Płacicie, my robimy, czego żądacie. – Macie cały ten zestaw? – Prawie wszystko. – Po sezonie prowadzę handel ekwipunkiem dla miłośników nurkowania. To pozwala pokryć moje wydatki. Posiadałem duży wybór sprzętu do nurkowania, a także sprężarkę do ładowania butli w siłowni Tańczącej. – Nie mam nadmuchiwanych pływaków oraz takiej ilości lin… – Może pan je dostać? – Oczywiście. – Mama Eddy miała niezły wybór ekwipunku morskiego, a stary Angela szył żagle. Mógł zrobić te pływaki w dwie godziny. – W takim raz ie w porządku, niech pan to załatwi. Skinąłem głową. – Kiedy chcecie zaczynać? – Jutro rano. Będzie z nami jeszcze jedna osoba. – Czy pan Coker powiedział panom, że opłata wynosi pięćset dolarów dziennie… i będę musiał również policzyć za to dodatkowe wyposaż enie? Materson przechylił głowę i miałem wraż enie, że chce wstać. – Czy mała zaliczka nie zrobiłaby panu różnicy? – spytałem miękko, a oni zesztywnieli. Uśmiechnąłem się przymilnie. – To była długa, nędzna zima, panie Materson, a ja muszę kupić ten towar i napełnić zbiorniki. Materson wyciągnął portfel i odliczył trzysta funtów piątkami. Kiedy to zrobił, powiedział swoim miękkim, mruczącym głosem: – Nie potrzebujemy pańskiej załogi, Fletcher. My trzej pomoż emy panu na łodzi. Poczułem się zaskoczony. Tego się nie spodziewałem. – Muszę dostać swoją zapłatę, nawet jeśli ich zwolnicie. Nie mogę obniż yć mojej ceny. Mike Guthrie ciągle siedział na wprost mnie. Teraz pochylił się do przodu. – Słyszałeś, co pan powiedział, Fletcher, po prostu wyrzuć czarnuchów z łodzi – oznajmił miękko. Ostrożnie złożyłem plik pięciofuntowych banknotów i wsadziłem go do kieszeni na piersiach, po czym spojrzałem na Guthriego. Był bardzo szybki. Widziałem, że jest gotów rzucić się na mnie. Jego zimne cętkowane oczy po raz pierwszy nabrały wyraz u. Chciał mnie sprowokować. Wiedział, że mnie dotknął, i myślał, że mam zamiar się z nim zmierzyć. Chciał tego, chciał rozerwać mnie na strzępy. Opierał dłonie na stole, rozczapierzając palce. Pomyślałem, że mógłbym chwycić mały palec u każdej ręki i wyłamać je w stawach jak dwa serowe paluszki. Wiedziałem, że mógłbym to zrobić, zanim zdołałby się poruszyć, i ta świadomość sprawiła mi ogromną przyjemność, bo byłem wściekły. Mam niewielu przyjaciół, ale tych, których mam, cenię. – Czy słyszałeś, co powiedziałem, chłopcze? – zasyczał Guthrie, a ja zmusiłem się do chłopięcego uśmiechu, który idiotycznie wykrzywił mi twarz. – Tak, panie Guthrie – przytaknąłem. – Płacicie i wymagacie. Prawie się udławiłem tymi słowami. Odchylił się z powrotem do tyłu i spostrzegłem, że jest zawiedziony. Był brutalny, lubił swoją robotę. Chyba już wtedy wiedziałem, że go zabiję, i ta myśl poz woliła mi zachować uśmiech. Materson obserwował nas swoimi błyszczącymi oczkami. Jego ciekawość była kliniczna, podobnie jak u naukowca studiującego parę laboratoryjnych okazów. Stwierdził, że niebezpieczeństwo konfrontacji zostało na razie zażegnane, i jego głos stał się znów miękki, kiedy wymruczał: – Dobrze, Fletcher. – Skierował się na pokład i dodał: – Skompletuj to wyposażenie i bądź gotów jutro o ósmej rano. Pozwoliłem im odejść. Usiadłem i dokończyłem piwo. Może to z powodu kaca, ale cała ta impreza zaczęła mi się bardzo nie podobać i doszedłem do wniosku, że pozostawienie Angela i Chubby’ego na brzegu może okazać się w końcu najlepszym rozwiązaniem. Wyszedłem, aby im to powiedzieć. – Mamy parę potworów, przykro mi, ale mają jakiś wielki sekret i nie chcą was mieć na pokładzie. – Podłączyłem butle akwalungów do sprężarki, aby się ładowały, i zostawiwszy Tańczącą przy przystani, udałem się do sklepu mamy Eddy. Angelo i Chubby zabrali zrobiony przez e mnie szkic pływaków i poszli do warsztatu ojca Angela. Pływaki były gotowe o czwartej. Zabrałem je fordem na Tańczącą, gdzie włożyłem do schowka na żagle pod siedzeniami w kokpicie. Następnie przez godzinę rozbierałem i składałem zawory do akwalungów i sprawdzałem cały poz ostały ekwipunek do nurkowania. O zachodzie słońca popłynąłem Tańczącą, aby ją zacumować w pobliżu mojej chaty. Właśnie miałem przedostać się do brzegu małą łódką wiosłową, kiedy przyszła mi do głowy świetna myśl. Wróciłem do kabiny i odblokowałem rygle z pokrywy luku silnika. Wyjąłem z ukrycia karabinek FN, naładowałem go, nastawiłem na ogień ciągły i zabezpieczyłem, po czym powiesiłem z powrotem na dawne miejsce. Tuż przed zmrokiem wziąłem starą sieć na ryby i popłynąłem poprzez lagunę w kierunku głównej rafy. Zobaczyłem wir i ruch pod powierzchnią wody, którą zachodzące słońce barwiło na kolor miedzi i ognia. Z szerokim rozmachem wyrzuciłem wysoko sieć. Poleciała jak spadochron i opadła szerokim kręgiem nad ławicą pręgowanych kiełbi. Kiedy zaciągnąłem linę, zamknąłem w sieci pięć dużych srebrzystych ryb, tak długich jak moje przedramię. Wiły się i rzucały w chropowatych mokrych fałdach. Upiekłem dwie z nich i zjadłem na werandzie chaty. Smakowały lepiej niż pstrągi z górskiego potoku. Następnie nalałem sobie drugą whisky i usiadłem w ciemnościach. Zwykle jest to ta pora dnia, kiedy atmosfera wyspy daje mi poczucie spokoju. Wydaje mi się wtedy, że rozumiem cały sens życia. Jednakże ta noc nie była podobna do innych. Czułem złość o to, że ci ludzie przybyli na wyspę i przywieźli ze sobą specjalny rodzaj trucizny, żeby nas nią skazić. Pięć lat temu uciekłem od tego, wierząc, że znalazłem bezpieczne miejsce. Jednakże pod pokrywką złości – byłem szczery sam ze sobą – rozpoznałem także podniecenie, przyjemne podniecenie. Znowu to coś w środku. Wiedziałem, że jeszcze raz zaryzykuję. Nie byłem jeszcze pewien, o jaką stawkę chodzi, ale domyśliłem się, że jest wysoka i że znowu siadłem do gry z nie byle jakimi graczami. Znalazłem się znów na złej drodze, drodze, którą wybrałem, mając siedemnaście lat, kiedy rozmyślnie zrezygnowałem z przyznanej mi uniwersyteckiej bursy. Uciekłem z sierocińca św. Stefana w północnym Londynie i podając się za starszego, niż byłem, zaciągnąłem się na statek wielorybniczy płynący na Antarktydę. Tam, na granicy wielkich lodów, straciłem resztki apetytu na akademickie życie. Kiedy wyczerpały się pieniądze zarobione na Północy, wstąpiłem do batalionu służby specjalnej, gdzie nauczyłem się, jak sprawić, by przemoc i zadawanie nagłej śmierci stały się sztuką. Uprawiałem tę sztukę na Malajach i w Wietnamie, nieco później w Kongo i w Biafrze, aż nagle pewnego dnia w dżungli, w dalekiej wiosce, podczas gdy płonące słomiane chaty wysyłały słupy czarnego, smolistego dymu w puste niebo, a błyszczące niebieskie chmary much obsiadały ciała zabitych, poczułem, że mam dosyć. Zapragnąłem z tym skończyć. Na południowym Atlantyku nauczyłem się kochać morze. Marzyłem, by znaleźć miejsce gdzieś na wybrzeż u, z łodzią i spokojem w długie ciche wieczory. Po pierwsze potrzebowałem pieniędzy, żeby to kupić. Dużo pieniędzy. Tak dużo, że jedyną drogą do zdobycia ich nadal było uprawianie mojej sztuki. Tylko ten jeden ostatni raz, myślałem i planowałem to jak najstaranniej. Potrzebowałem pomocnika. Wybrałem człowieka, którego poznałem w Kongo. Ukradliśmy całą kolekcję złotych monet z działu numizmatycznego w British Museum na Belgrave Square. Trzy tysiące rzadkich złotych monet zmieściło się w teczce średniej wielkości. Monety rzymskich i bizantyjskich cesarzy, wczesne monety Stanów Ameryki i angielskich królów: floreny i leopardy Edwarda III, noble Henryków i andzele Edwarda IV, korony z czasów panowania Henryka VIII i pięciofuntowe monety Jerzego III i Wiktorii. Razem trzy tysiące monet, warte w najgorszym wypadku nie mniej niż dwa miliony dolarów. I wtedy zrobiłem jako zawodowy kryminalista pierwszy błąd. Zaufałem drugiemu kryminaliście. Kiedy zatrzymaliśmy się z moim wspólnikiem w Bejrucie, w arabskim hotelu, pokłóciliśmy się, używając ostrych słów, i kiedy w końcu spytałem go, co zrobił z teczką z monetami, wyjął spod materaca berettę 38. W starciu przetrąciłem mu kark. I to był błąd. Nie miałem zamiaru zabijać tego człowieka, ale jeszcze bardziej nie chciałem, żeby to on mnie zabił. Powiesiłem na drzwiach jego pokoju wywieszkę: „Nie przeszkadzać” i złapałem najbliższy samolot. Dziesięć dni później policja znalazła beczkę z monetami w schowku na bagaże na dworcu Paddington. Informacja o tym ukaz ała się na pierwszych stronach wszystkich krajowych gaz et. Spróbowałem ponownie z wystawą szlifowanych diamentów w Amsterdamie, źle jednak zbadałem elektroniczny system alarmowy. Przeciąłem promień przeoczonej przeze mnie fotokomórki. Cywilni strażnicy, wynajęci przez organizatorów wystawy, wpadli prosto na umundurowanych policjantów wbiegających głównym wejściem, podczas gdy całkowicie nieuzbrojony Harry Fletcher wymykał się w noc przy akompaniamencie głośnych krzyków i strzelaniny. Byłem w połowie drogi na lotnisko Schipol, kiedy ogłoszono zawieszenie broni. Niestety, wcześniej sierż ant holenderskiej policji został bardzo poważnie ranny w pierś. Siedziałem w pokoju w hotelu Holliday Inn niedaleko lotniska w Zurychu. Niecierpliwie obgryzałem paznokcie i piłem niezliczone ilości piwa, obserwując w telewizji dzielnego sierżanta walczącego o życie. Nie zniósłbym kolejnej ofiary na swoim sumieniu i przysiągłem sobie solennie, że jeśli policjant umrze, zapomnę o moim domu w słońcu. Jednak holenderski sierżant szybko odzyskiwał siły i czułem olbrzymią dumę z niego, gdy w końcu ogłoszono, że niebezpieczeństwo minęło. A kiedy został awansowany do stopnia podinspektora i otrzymał premię w wysokości pięciu tysięcy guldenów, przekonałem siebie, że to ja jestem jego prawdziwym ojcem chrzestnym i że właściwie powinien być mi doz gonnie wdzięczny. Jednakże te dwa kolejne niepowodzenia wstrząsnęły mną. Podjąłem pracę instruktora w Outward Bound School na czas sześciu miesięcy, podczas których rozmyślałem o przyszłości. Pod koniec ostatniego miesiąca zdecydowałem się spróbować po raz trzeci. Tym razem przygotowałem się z ogromną starannością. Wyemigrowałem do Afryki Południowej, gdzie dzięki swoim kwalifikacjom mogłem objąć posadę agenta w firmie ochraniającej transport złota z południowoafrykańskiego banku w Pretorii do różnych miejsc. Przez rok pracowałem przy transporcie sztab złota wartości setek milionów dolarów i studiowałem system w każdym najdrobniejszym szczególe. Słaby punkt, jak odkryłem, znajdował się w Rzymie… ale znowu potrzebowałem pomocy. Tym razem udałem się do profesjonalistów. Ustaliłem jednak cenę na takim poziomie, żeby bardziej im się opłacało wypłacić mi, niż mnie zabić. Zabezpieczałem się sto razy przed zdradą. Wszystko poszło dokładnie tak, jak planowałem. Tym razem obeszło się bez ofiar. Nikt nie wyszedł z kulą czy z rozwaloną czaszką. Zabraliśmy jedynie część ładunku. Zastąpiliśmy skrzynie złota skrzyniami wypełnionymi ołowiem. Następnie dwie i pół tony złota w sztabkach przewieźliśmy cięż arówką przez granicę szwajcarską. Moją część wypłacili mi w Bazylei, gdzie siedzieliśmy w prywatnych pokojach bankiera, umeblowanych bezcennymi antykami. W dole płynął szybkim nurtem Ren, po którym majestatycznie sunęły łabędzie. Manny Resnick podpisał transfer stu pięćdziesięciu tysięcy funtów szterlingów na mój rachunek i zaśmiał się przy tym z nutką chciwości. Powiedział: – Wrócisz do tego, Harry. Spróbowałeś krwi i wrócisz. Na razie życzę ci miłych wakacji, a potem zgłoś się do mnie, kiedy wymyślisz podobny interes. Mylił się. Nigdy nie wróciłem. Pojechałem do Zurychu wynajętym samochodem i poleciałem na Orly do Paryża. W męskiej toalecie zgoliłem brodę. Ze skrytki na bagaż wyjąłem teczkę, w której znajdował się paszport na nazwisko Harolda Delville’a Fletchera. Następnie PanAmem poleciałem do Sydney w Australii. Tańcząca na Fali kosztowała mnie sto dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Załadowałem beczki z paliwem i samotnie popłynąłem przez ocean do Wyspy św. Marii. Dwa tysiące mil – podróż, podczas której nauczyliśmy kochać się nawzajem. Na św. Marii kupiłem dziesięć hektarów spokoju i własnymi rękami zbudowałem wśród palm nad białą plaż ą chatę z czterema pokojami, słomianym dachem i obszerną werandą. Od tamtej pory, z wyjątkiem okazji, gdy byłem zmuszony do nocnych wypraw, szedłem już dobrą drogą. Było już późno, kiedy otrząsnąłem się ze wspomnień. Przypływ zabrał dużą część plaży skąpanej w świetle księż yca. Poszedłem do chaty i usnąłem jak niewinne dziecko. Następnego ranka przybyli punktualnie. Charly Materson ściśle przestrzegał porządku. Wysiedli z taksówki na przystani. Tańcząca stała przycumowana za dziób i rufę do nabrzeża, a oba silniki mruczały słodko. Obserwowałem idących, koncentrując się na trzecim członku grupy. Wyglądał inaczej, niż się spodziewałem: wysoki i smukły, z szeroką, przyjacielską twarzą i ciemnymi miękkimi włosami. W odróżnieniu od tamtych twarz i ramiona miał mocno opalone, a zęby duże i bardzo białe. Nosił dżinsowe szorty i białą koszulkę. Po jego szerokich barach i mocnych ramionach pływaka domyśliłem się od razu, który z nich ma używać sprzętu do nurkowania. Na ramieniu niósł duży zielony worek żeglarski z drelichu. Niósł go bez wysiłku, chociaż worek robił wrażenie ciężkiego. Gadał wesoło do swoich kompanów, którzy odpowiadali mu monosylabami. Szli po obu jego stronach jak para strażników. Kiedy podeszli bliżej, spojrzał na mnie. Zobaczyłem, że jest młody i pełen wigoru. Emanowało z niego jakieś podniecenie i oczekiwanie. Przypomniałem sobie wyraźnie siebie sprzed dziesięciu lat. – Cześć. – Uśmiechnął się do mnie otwarcie i przyjacielsko. Stwierdziłem, że jest szczególnie przystojnym młodzieńcem. – Witaj – odpowiedziałem, czując do niego sympatię od pierwszego wejrzenia. Zaintrygowało mnie, w jaki sposób znalazł się wśród tych wilków. Odcumowali pod moim kierunkiem. Z tego małego ćwiczenia zorientowałem się, że tylko on umiał obchodzić się z łodzią. Kiedy minęliśmy przystań, przyszedł z Matersonem na mostek. Wystarczył tak niewielki wysiłek, a Materson poczerwieniał lekko i oddychał nierówno. Przedstawił nowo przybyłego. – To jest Jimmy – rzekł do mnie, gdy odz yskał oddech. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Jego uścisk był mocny i pewny, a spojrzenie zielonych oczu uczciwe. Doszedłem do wniosku, że ma niewiele ponad dwadzieścia lat. – Świetna łódź, kapitanie – zwrócił się do mnie. Było to tak, jakby powiedzieć matce, że jej dziecko jest piękne. – Nie jest złą dziewczyną. – Ile ma? Dwanaście, czternaście metrów? – Czternaście – odpowiedziałem, czując, że lubię go jeszcze bardziej. – Jimmy poda panu kierunek – powiedział Materson do mnie. – Ma pan wykonywać jego rozkaz y. – Dobrze – odrzekłem, a Jimmy zaczerwienił się nieco pod opaleniz ną. – Nie rozkaz y, panie Fletcher, ja po prostu powiem panu, dokąd chcemy płynąć. – W porządku, podrzucę was tam. – Kiedy tylko wyjdziemy za wyspę, skieruje się pan na zachód. – I jak długo masz zamiar płynąć w tym kierunku? – zapytałem. – Chcemy popłynąć wzdłuż wybrzeż y Afryki – przerwał Materson. – No, ładnie – powiedziałem. – Czy nikt wam nie powiedział, że tam nie witają obcych z radością? – Będziemy się trzymać z daleka od brzegu. Wahałem się przez chwilę, czy nie zawrócić do Przystani Admiralicji i nie wysadzić całego towarzystwa na brzeg. – Gdzie chcecie płynąć? Na północ czy na południe od ujścia rzeki? – Na północ – rzekł Jimmy, a to zmieniało postać rzeczy. Obszary na południe od rzeki są patrolowane z helikopterów, jako że władze są bardzo uczulone w sprawach swoich wód terytorialnych. Nie chciałbym się tam zapuszczać w ciągu dnia. Na północy brzegi kontrolowane są słabiej. W Zinballa mieli tylko jedną łódź patrolową. Kiedy jednak jej silniki były na chodzie, co zdarzało się tylko parę dni w tygodniu, wtedy załoga najczęściej spijała się do nieprzytomności piekielną palmową wódką, pędzoną na całym wybrzeżu. A kiedy załoga i silniki równocześnie działały sprawnie, mogli wyciągnąć tylko piętnaście węzłów. Tańcząca robiła dwadzieścia dwa na każde żądanie. Moim głównym atutem było to, że mogłem poprowadzić Tańczącą poprzez labirynt przybrzeżnych raf i wysepek nawet podczas nocy i wyjącego monsunu. Wiedziałem z doświadczenia, że kapitan łodzi patrolowej starannie unikał tego typu eskapad. Nawet w jasny słoneczny dzień i w czasie flauty wolał spokój i ciszę zatoki Zinballa. Słyszałem, że cierpi okrutnie z powodu choroby morskiej, a obecne stanowisko objął tylko ze względu na dużą odległość od stolicy. Swego czasu bowiem, jako minister w rządzie, miał pewne nieprzyjemności związ ane ze zniknięciem znacznych sum z funduszu pomocy zagranicznej. Z mojego punktu widzenia świetnie nadawał się na kapitana łodzi patrolowej. – Doskonale – zgodziłem się, zwracając się do Matersona. – Ale obawiam się, że to, czego pan żąda, będzie pana kosztować następnych dwieście pięćdziesiąt dolarów dziennie. Dodatek za ryz yko – dodałem. – Spodziewałem się tego – powiedział miękko. Zrobiłem zwrot i przeszliśmy blisko latarni na Oyster Point. Był jasny ranek z czystym niebem, na którym nieruchome chmury wskazywały pozycję poszczególnych grup wysepek. Przybierały one formę olbrzymich, miękkich, olśniewająco białych kolumn. Kontynent afrykański zatrzymywał stały napór pasatów wiejących przez ocean. Rozbijały się o niego jak o zaporę. Tutaj w kanale, blisko brzegów, napotykaliśmy odbity wiatr i jedynie przypadkowe szkwały i podmuchy barwiły na ciemno jasnozieloną toń wody, malując jej powierzchnię w białe cętki. Tańcząca lubiła śliz gać się po grzbietach drobnych fal. – Szukacie czegoś konkretnego… czy tak sobie? – zapytałem od niechcenia. Jimmy odwrócił się, żeby mi odpowiedzieć. Oczy zalśniły mu z podniecenia, kiedy otworzył usta. – Tylko tak – rzucił pospiesznie Materson z ostrzegawczą nutą w głosie i Jimmy zamknął usta. – Znam te wody, znam każdą wysepkę, każdą rafę. Mógłbym wam zaoszczędzić dużo czasu… i trochę forsy. – To bardzo miło z pana strony – podziękował ironicznie Materson. – Wydaje mi się jednak, że damy sobie radę. – Pan płaci. – Wzruszyłem ramionami, a Materson spojrzał na Jimmy’ego, skinął głową, aby ten podążył za nim, i poprowadził go do kokpitu. Stali razem przy relingu na rufie i przez dwie minuty Materson mówił do niego cicho, ale z naciskiem. Zobaczyłem, że Jimmy się zaczerwienił. Wyraz jego twarzy zmieniał się od konsternacji do chłopięcego nadąsania. Domyśliłem się, że właśnie otrzymał wykład na temat bezpieczeństwa i zachowania tajemnicy. Kiedy wrócił na mostek, kipiał ze złości. Po raz pierwszy zauważyłem twardy zarys jego szczęki. Doszedłem do wniosku, że nie jest tylko ładnym chłopcem. Niewątpliwie na rozkaz Matersona byczek Guthrie wyszedł z kabiny i tak odwrócił duży fotel z pedałami, służący do połowu ryb, aby mostek mieć przed sobą. Rozwalił się w nim. Nawet w tej pozie wyczuwało się przyczajoną brutalność jak u odpoczywającego lamparta. Pilnował nas. Jedną nogę założ ył na oparcie fotela, a lniany żakiet z obciąż oną kieszenią położ ył sobie na kolanach. – Szczęśliwy statek – zachichotałem i poprowadziłem Tańczącą między wysepkami, szukając dobrego przejścia w czystych zielonych wodach, gdzie rafy, podobne do wrogich potworów, rysowały się ciemnym kolorem pod powierzchnią. Wyspy lamowane koralowym piaskiem, oślepiająco białym jak śnieżne zaspy, pokryte były ciemną, gęstą roślinnością, nad którą wyrastały wdzięczne pnie palm. Ich czubki chwiały się pod delikatnymi podmuchami wiatru. To był długi dzień, kiedy tak pływaliśmy na chybił trafił. Starałem się pochwycić jakiś trop wyjaśniający cel wyprawy. Jednakże Jimmy, ciągle pamiętający reprymendę Matersona, stał się małomówny i ponury. Od czasu do czasu pokazywałem mu naszą pozycję na dokładnej wojskowej mapie, którą wyjął ze swojego worka. Chłopak prosił wtedy o zmianę kursu. Chociaż na mapie nie znalazłem żadnych dodatkowych oznakowań, kiedy dokładnie się jej przyjrzałem, pojąłem, że interesuje nas obszar leżący piętnaście do trzydziestu mil morskich na północ od delty rzeki Rovuma i do szesnastu mil od brzegu. Obszar ten zawierał około trzystu wysepek, których wielkość waha się od kilkudziesięciu akrów do wielu kilometrów kwadratowych – wielki stóg siana, w którym trzeba odszukać igłę. Dość zadowolony siedziałem wysoko na mostku Tańczącej i płynąłem spokojnie. Radowałem się, czując moje kochanie pod sobą i obserwując życie morskich zwierząt i ptaków. Przez cienką osłonę rzadkich włosów na głowie Mike’a Guthriego, który siedział w fotelu, zaczęły przeświecać neonowo czerwone plamy. „Ugotuj się, łobuzie” – pomyślałem wesoło i postanowiłem nie ostrzegać go przed tropikalnym słońcem aż do powrotu do domu o zmierzchu. Następnego dnia wyglądał strasznie z białą maścią na czerwonej łysinie. Tym razem osłonił głowę płóciennym kapeluszem z szerokim rondem. Twarz błyszczała jak czerwona latarnia poz ycyjna na statku oceanicznym. W południe następnego dnia miałem już dosyć. Jimmy był marnym towarzyszem, jakkolwiek odzyskał trochę swego dobrego humoru. Stał się tak ostrożny, że zastanawiał się przez trzydzieści sekund, zanim zaakceptował propozycję wypicia kawy. Kiedy za burtą zauważyłem stadko wielkich ryb atakujących dużą ławicę sardynek, bardziej z chęci zrobienia czegokolwiek niż z chęci zjedzenia ryby na obiad oddałem ster Jimmy’emu. – Trzymaj dokładnie ten kurs – poleciłem mu i skoczyłem do kokpitu. Guthrie ze spuchniętą czerwoną twarzą obserwował mnie podejrzliwie. Zajrzałem do kabiny. Materson otworzył właśnie bar i mieszał sobie dżin z tonikiem. Za siedemset pięćdziesiąt dziennie nie mogłem mu tego odmówić. Od dwóch dni nie wychylił nosa z kabiny. Z małej skrytki na sprzęt wybrałem parę pierzastych przynęt i wyrzuciłem je za burtę. Przecięliśmy szlak ławicy i wtedy wyciągnąłem rybę. Rzucała się, błyskając złotem w promieniach słońca. Zwinąłem i schowałem żyłki, następnie przeciągnąłem ciężki nóż do przynęty na osełce i rozciąłem brzuch ryby od odbytu do skrzeli. Pełną garść zakrwawionych wnętrzności wyrzuciłem za burtę. Natychmiast dwie mewy, które fruwały, kręcąc się nad nimi w powietrzu, zaskrzeczały żarłocznie i zanurkowały po resztki. Ich podniecenie udzieliło się innym i po chwili cała chmara trzepotała i wrzeszczała za rufą łodzi. Harmider, jaki robiły, nie był jednak tak wielki, żeby zagłuszyć metaliczny szczęk tuż za mną. Niewątpliwy odgłos repetowanego pistoletu. Zareagowałem instynktownie. Nie myśląc, zmieniłem chwyt noża, żeby móc nim rzucić. Jednym ruchem odwróciłem się, padając na pokład. Jednocześnie zamachnąłem się noż em, gdy cel znalazł się przede mną. Mike Guthrie trzymał w prawej ręce wielki pistolet. Marynarska broń starego typu, kaliber czterdzieści pięć, zdolna wybić tak wielką dziurę w piersi, że możesz przez nią przejechać londyńską taksówką. Dwie rzeczy uratowały Guthriego przed przygwożdżeniem długim ciężkim nożem do oparcia fotela. Pierwsza to to, że czterdziestka piątka nie była wymierzona we mnie, a druga to komiczne zdumienie, malujące się na czerwonej twarzy mężczyz ny. Całą siłą woli powstrzymałem się przed rzutem. Patrzyliśmy na siebie. Zdawał sobie sprawę, jak mało brakowało, i uśmiech, do którego zmusił swoje spuchnięte, spalone słońcem wargi był drżący i nieprzekonywający. Wyprostowałem się i wbiłem nóż w blat do siekania przynęty. – Jeśli chcesz jeszcze poż yć – powiedziałem cicho – nie baw się tym za moimi plecami. Zaśmiał się, znów zawadiacki i twardy. Odwrócił fotel i wymierzył daleko za rufę. Wystrzelił dwa razy. Strzały zagrzmiały głośno, wybijając się ponad dźwięk silników Tańczącej, i zapach prochu uniósł się w powietrzu. Dwie mewy zostały rozerwane na skrwawione i pierzaste strzępy, a reszta stada uciekła z wrzaskiem. Sposób, w jaki Guthrie zestrzelił ptaki, wskazywał, że naładował broń pociskami rozrywającymi; broń okrutniejsza niż dubeltówka ze skróconą lufą. Guthrie odwrócił fotel w moją stronę i dmuchnął w wylot lufy podobnie jak John Wayne. Oddał popisowy strzał z tej wielokalibrowej broni. – Twardy zawodnik – pochwaliłem go i odwróciłem się do drabinki prowadzącej na mostek. Materson stał w drzwiach kabiny z dżinem w ręku. Kiedy go mijałem, odez wał się cicho: – Teraz wiem, kim jesteś – powiedział tym swoim miękkim i mruczącym głosem. – To nas męczyło. Wydawało nam się, że cię znamy. Spojrzałem na niego. Zawołał do Guthriego: – Wiesz już teraz, kto to jest, prawda? – Guthrie skinął głową. Chyba jeszcze nie ufał swemu głosowi. – On miał wtedy brodę, pomyśl… fotografia z automatu. – Jezu! – krzyknął Guthrie. – Harry Bruce! Doznałem małego wstrząsu; po tylu latach usłyszeć znowu głośno wypowiedziane własne naz wisko. Miałem nadzieję, że zostało zapomniane na zawsze. – Rzym – powiedział Materson. – Złoty skarb. – On to zmontował. – Guthrie strzelił palcami. – Byłem pewien, że go znam. To ta broda mnie zmyliła. – Myślę, panowie, że pomyliliście adres – powiedziałem, siląc się rozpaczliwie na chłodny ton, ale nerwowo próbowałem ocenić nową sytuację. Widzieli moją fotografię… Gdzie? Kiedy? Czy byli stróż ami prawa, czy ludźmi z tej drugiej strony? Potrzebowałem czasu, żeby to przemyśleć. Wspiąłem się na mostek. – Przepraszam – mruknął Jimmy, kiedy odebrałem od niego ster. – Powinienem panu powiedzieć, że on ma broń. – Aha – przyznałem – to mogłoby pomóc. – Mój mózg pracował na pełnych obrotach, ale pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, prowadziła na złą drogę. Muszą zniknąć. Zniszczyli moją ciężko wypracowaną zasłonę, wyniuchali wszystko. Pozostawał tylko jeden niezawodny sposób. Zerknąłem do kokpitu, ale zarówno Materson, jak i Guthrie poszli na dół. Wypadek. Obaj za jednym zamachem. Na pokładzie małej łodzi jest wiele możliwości, aby nowicjusz zrobił sobie krzywdę. Muszą zniknąć. Spojrzałem na Jimmy’ego, a on się do mnie uśmiechnął. – Szybki pan jest – rzekł. – Mike prawie się posikał. Myślał, że ma pan zamiar przewiercić mu flaki tym noż em. Chłopak także? – zapytywałem siebie. Jeśli załatwiłbym tych dwóch, on także musiałby zginąć. Nagle ogarnęły mnie te same mdłości, które poznałem po raz pierwszy dawno temu w biafrańskiej wiosce. – Czy pan się źle czuje? – zapytał Jimmy nagle. Bez trudu wyczytał to z mojej twarzy. – W porządku, Jim – powiedziałem. – Czy nie przyniósłbyś puszki piwa? Kiedy był na dole, powziąłem decyzję. Mógłbym to załatwić. Wiedziałem, że nie chcą rozgłaszać swoich spraw na cały świat. Mógłbym zahandlować… sekret za sekret. Prawdopodobnie na dole, w kabinie, oni takż e dochodzili do tego samego wniosku. Zablokowałem ster i przeszedłem cicho do narożnika mostka, starając się, żeby moje kroki nie były słyszane na dole. Wylot wentylatora znajdował się w salonie tuż nad stołem. Odkryłem kiedyś, że kanał wentylacyjny może służ yć świetnie jako tuba, przez którą głos dochodzi na mostek. Jednakże dobra słyszalność zależy od wielu czynników; najważniejsze to kierunek i siła wiatru oraz dokładna poz ycja mówiącego w kabinie na dole. Wiatr wiał prosto w otwór wentylatora i zagłuszał fragmenty rozmowy. Jednakże Jimmy musiał stać bezpośrednio pod nim, bo gdy nie przeszkadzał huk wiatru, głos chłopaka słyszałem wyraźnie. – Dlaczego teraz go nie zapytasz? – Odpowiedzi nie usłyszałem. Wiatr znów się zerwał, a kiedy ucichł, Jimmy mówił znowu: Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym E-ksiazka24.pl.