darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym E-ksiazka24.pl.
Wydanie elektroniczne
WIL​BUR SMITH
Światowej sławy pisarz afrykański piszący po angielsku. Urodził się w byłej Rodezji. Debiutował
w 1964 roku powieścią Gdy poluje lew. Była to pierwsza pozycja z jego najbardziej popularnej
sagi historyczno-przygodowej opisującej dzieje rodziny Courtneyów, w której skład weszły m.in.
Odgłos gromu, Płonący brzeg, Władza miecza, Mon​sun, Triumf słońca oraz As​se​gai. Pełny
dorobek Smitha obejmuje 34 powieści, w tym dwie najnowsze, Piekło na morzu i Vicious Circle .
Po jego prozę chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota,
Zakrzyczeć diabła i Najemników. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. Płonącego brzegu,
Wła​dzy mie​cza, Boga Nilu i Siód​me​go pa​pi​ru​sa, po​wsta​ły mi​ni​se​ria​le te​le​wi​z yj​ne.
Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje
odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym.
Miesz​ka w Wiel​kiej Bry​ta​nii, Szwaj​ca​rii i w Re​pu​bli​ce Po​łu​dnio​wej Afry​ki.
www.wil​bur​smi​th​bo​oks.com
Tego au​to​ra
ZA​KRZY​CZEĆ
DIA​B ŁA
NA​J EM​NI​CY
PTAK SŁOŃ​CA
OKO TY​GRY​SA
ŁOW​CY DIA​M EN​TÓW
OKRUT​NA SPRA​WIE​DLI​WOŚĆ
KO​PAL​NIA ZŁO​TA
STRA​CEŃ​CY
PIEŚŃ SŁO​NIA
GNIEW OCE​ANU
ORZEŁ NA NIE​B IE
Hec​tor Cross
PIE​KŁO NA MO​RZU
OKRUT​NY KRĄG
Saga Co​urt​ney​ó w
DRA​PIEŻ​NE PTA​KI
MON​SUN
BŁĘ​KIT​NY HO​RY​ZONT
TRIUMF SŁOŃ​CA
AS​SE​GAI
*
GDY PO​LU​J E LEW
OD​GŁOS GRO​M U
UPA​DEK WRÓ​B LA
*
PŁO​NĄ​CY BRZEG
WŁA​DZA MIE​CZA
PŁO​M IE​NIE GNIE​WU
OSTAT​NIE PO​LO​WA​NIE
ZŁO​TY LIS
Saga Bal​lan​ty​ne’ów
LOT SO​KO​ŁA
PO​SZU​KI​WA​CZE PRZY​GÓD
PŁACZ ANIO​ŁÓW
LAM​PART PO​LU​J E
W CIEM​NO​ŚCI
Saga egip​s ka
BÓG NILU
CZA​ROW​NIK
ZE​M STA NILU
TA​ITA I KRÓ​LO​WA SMUT​KU
SIÓD​M Y PA​PI​RUS
Ty​tuł ory​g i​na​łu:
EYE OF THE TI​GER
Co​py​ri​g ht © Wil​bur Smith 1975
All ri​g hts re​s e​rved
First pu​bli​s hed in 1975 by Wil​liam He​ine​mann Ltd., Lon​don
Po​lish edi​tion co​py​ri​g ht © Wy​daw​nic​two Al​ba​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2000
Po​lish trans​la​tion co​py​ri​g ht © Mał​g o​rza​ta Mar​tens-Czar​nec​k a 1997
Zdję​cie na okład​ce: WIN-In​i​tia​ti​v e/Get​ty Ima​g es/Flash Press Me​dia
Pro​jekt gra​ficz​ny okład​k i: An​drzej Ku​ry​ło​wicz
ISBN 978-83-7885-098-4
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę,
która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest
nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O autorze
Tego autora
Dedykacja
Motto
Oko tygrysa
Przypisy
Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Książ​kę tę de​dy​ku​ję Mo​khi​ni​so,
uko​cha​nej żo​nie, klej​no​to​wi mo​je​go ży​cia,
któ​rej je​stem ogrom​nie wdzięcz​ny
za wszyst​kie cu​dow​ne lata na​sze​go mał​ż eń​stwa
Ty​gry​sie! Łuną dzi​kiej mocy
W ogrom​nych świe​cisz bo​rach nocy!
Tę strasz​ną pięk​ność ja​kież śmia​ły
Kształ​to​wać ręce, ja​kież oczy?
(fragment wiersza Williama Blake’a
w prze​kła​dzie Zyg​mun​ta Ku​bia​ka)
Był to jeden z tych sezonów, w których ryba przychodzi późno. Każdego dnia wraz z załogą
mojej łodzi wypływaliśmy daleko na północ i wracaliśmy do przystani późnym wieczorem. Dopiero
szóstego listopada udało nam się złowić pierwszą z tych wielkich ryb, śmigających po szkarłatnych
fa​lach Prą​du Mo​z am​bic​kie​go.
Wtedy już rozpaczliwie potrzebowałem ryby. Moim stałym klientem był agent reklamowy
z Nowego Jorku o nazwisku Chuck McGeorge, który co roku pokonywał odległość sześciu tysięcy
kilometrów, aby na Wyspie św. Marii uczestniczyć w połowie marlina. McGeorge był małym
twardym człowiekiem o głowie jak strusie jajo, siwy na skroniach, z pokrytą zmarszczkami
ogo​rza​łą mał​pią twa​rzą, ma​ją​cy jed​nak moc​ne nogi nie​z będ​ne przy po​ło​wach du​ż ej ryby.
Kiedy w końcu zobaczyliśmy marlina, był tuż pod powierzchnią wody. Ukazywał szablistą
płetwę, dłuższą niż ramię mężczyzny, po której można tę rybę odróżnić od rekina czy morświna.
Angelo spostrzegł go w tej samej chwili co ja i uczepiony sztagu, wychylając się poza pokład,
krzyczał z podniecenia; jego cygańskie kosmyki opadały na ciemne policzki, a zęby połyskiwały
w ostrym tro​pi​kal​nym słoń​cu.
Marlin nurzał się w falach, które otwierały się i zamykały nad jego szerokim i lśniącym
grzbietem. Czarny, ciężki i masywny, podobny do pnia drzewa, z wdzięcznie wygiętą płetwą
grzbie​to​wą.
Odwróciłem się i spojrzałem do kokpitu. Chubby już pomagał Chuckowi usadowić się
w specjalnym fotelu. Przypinał go pasami i zakładał rękawice. Spojrzał w górę i pochwycił mój
wzrok. Zmarszczył się gniewnie i splunął ze spokojem kontrastującym z naszym podnieceniem. Ten
ogromny mężczyzna, wysoki jak ja, lecz o wiele potężniejszy, należał do najbardziej
kon​se​kwent​nych i za​go​rza​łych pe​sy​mi​stów w bran​ż y.
– Nie​uf​na ryba – mruk​nął Chub​by i splu​nął po​now​nie. Uśmiech​ną​łem się do nie​go.
– Nie przej​muj się, Chuck! – krzyk​ną​łem. – Sta​ry Har​ry na​pro​wa​dzi cię na tę rybę.
– Stawiam tysiąc dolców, że ci się to nie uda! – odkrzyknął Chuck, krzywiąc twarz od słońca,
któ​re​go pro​mie​nie od​bi​ja​ły się w wo​dzie. Jego oczy błysz​cza​ły z emo​cji.
– Zgoda! – zaakceptowałem zakład, na który nie było mnie stać, i całą uwagę skierowałem na
rybę.
Chubby miał, rzecz jasna, rację. Zaraz po mnie – jest największym znawcą w tej dziedzinie.
Ryba była ol​brzy​mia, lecz nie​uf​na.
Pięć razy zarzucałem przynętę, wkładając w to całą zręczność i wiedzę. Za każdym razem
marlin robił zwrot i zanurzał się. W końcu skierowałem Tańczącą na Fali na kurs tak, aby
prze​cię​ła mu dro​gę.
– Chubby, w skrzyni z lodem mamy świeżego delfina, zaczep go i spróbujemy z pojedynczą
przynętą! – krzyknąłem w rozpaczy. Sam założyłem przynętę, która spłynęła swobodnie do wody.
Wyczułem moment brania. Wydało się, że ryba jakby skurczyła się w sobie. Marlin zawrócił nagle
i spo​strze​głem tyl​ko błysk brzu​cha jak od​bi​cie lu​stra pod po​wierzch​nią wody.
– Płyń​my za nim! – wrzesz​czał An​ge​lo. – Chwy​cił!
Tuż po dziesiątej rano Chuck ujął wędkę. Od tej chwili walczyłem zawzięcie. Moja praca
wymagała nieskończenie więcej umiejętności niż zgrzytanie zębami i kurczowe zaciskanie dłoni
wokół ciężkiej wędki ze szklanego włókna. Trzymałem kurs łodzi prosto na rybę, pomimo
pierwszych wściekłych ataków i oszalałych, nagłych, szybkich jak błyskawica skoków, aż do chwili,
kiedy Chuck, usadowiwszy się prawidłowo w fotelu, mógł wreszcie zaprzeć się na swych mocnych
no​gach.
Kilka minut po dwunastej było po walce. Ryba została pokonana. Marlin ukazał się na
powierzchni już przy pierwszym okrążeniu, które Chuck zawężał, kręcąc kołowrotem, aż do
chwi​li, gdy ryba zna​la​z ła się w za​się​gu dźwi​gu.
– Hej, Har​ry! – krzyk​nął An​ge​lo. – Mamy go​ścia, chło​pie!
– Co się sta​ło?
– Wiel​ki John​ny przy​by​wa. Wy​czuł rybę.
Zo​ba​czy​łem re​ki​na zwa​bio​ne​go wal​ką i za​pa​chem krwi.
Tępo za​koń​czo​na płe​twa po​ru​sza​ła się pew​nie i spo​koj​nie. Był to wiel​ki re​kin młot.
– Idź na mo​stek! – za​wo​ła​łem do An​ge​la i od​da​łem mu ster.
– Harry, jeśli pozwolisz temu łotrowi schrupać moją rybę, to możesz się pożegnać ze swoim
ty​sią​cem do​lców! – krzyk​nął prze​ra​ż o​ny Chuck.
Zniknąłem w głównej kabinie. Przyklęknąłem, odblokowałem rygle trzymające pokrywę luku
silnika i odsunąłem ją. Leżąc na brzuchu, sięgnąłem pod pokład i chwyciłem karabinek FN
z ukrytego wieszaka. Kiedy wróciłem na pokład, sprawdziłem, czy broń jest naładowana,
i na​sta​wi​łem na ogień cią​gły.
– An​ge​lo, na​kie​ruj łódź wzdłuż sta​re​go John​ny’ego!
Wisząc na relingu, spojrzałem na rekina, w momencie gdy łódź przepływała nad nim. Był wielki,
sześć me​trów mie​dzia​no​brą​z o​we​go ciel​ska, wi​docz​ne​go wy​raź​nie w czy​stej wo​dzie.
Wycelowałem spokojnie w środek spłaszczonej głowy między monstrualnie osadzone oczy
i wy​strze​li​łem krót​ką se​rię.
Ka​ra​bi​nek FN za​grzmiał i pu​ste mo​sięż​ne łu​ski po​sy​pa​ły się w wodę, któ​ra wy​try​snę​ła fon​tan​ną.
Rekin zadrżał konwulsyjnie, gdy kule roztrzaskały chrząstkowatą kość i rozerwały malusieńki
móż​dżek. Wy​krę​cił się brzu​chem do góry i za​czął to​nąć.
– Dzię​ki, Har​ry – wy​sa​pał Chuck, czer​wo​ny i spo​co​ny z prze​ję​cia.
– Za​wsze do usług. – Roz​pro​mie​ni​łem się w uśmie​chu, przej​mu​jąc ster z rąk An​ge​la.
Za dziesięć pierwsza Chuck podprowadził marlina do dźwigu. Wyczerpana ryba leżała na boku.
Jej sierpowato wygięty ogon uderzał coraz słabiej, a długi dziób otwierał się i zamykał
spazmatycznie. Szkliste oko było wielkie jak dojrzałe jabłko, a długie podrygujące ciało lśniło
ty​sią​cem od​cie​ni sre​bra, zło​ta i kró​lew​skiej pur​pu​ry.
– Te​raz spraw​nie, Chub​by! – krzyk​ną​łem. Wło​ż y​łem rę​ka​wi​cę i de​li​kat​nie przy​cią​gną​łem rybę za
sta​lo​wy przy​pon Chub​by’ego. Cze​kał z przy​go​to​wa​nym ha​kiem zwi​sa​ją​cym z dźwi​gu.
Chubby posłał mi miażdżące spojrzenie, mówiące wyraźnie, że byłem jeszcze dzieciakiem
ta​pla​ją​cym się w rynsz​to​kach lon​dyń​skich slum​sów, kie​dy on już na​dzie​wał ryby na hak.
– Poczekaj, aż się obróci – poleciłem, żeby mu trochę dokuczyć. Chubby skrzywił się, słysząc tę
nie​pro​szo​ną radę.
Fala obróciła rybę w naszą stronę. Ukazał się szeroki brzuch, błyskający srebrem spomiędzy
roz​po​star​tych płetw.
– Te​raz! – rzu​ci​łem, a Chub​by wbił hak głę​bo​ko.
Buchnęła jasnoczerwona krew i ryba zaczęła trzepotać się w śmiertelnym szaleństwie,
za​le​wa​jąc nas stru​mie​nia​mi zim​nej mor​skiej wody.
Powiesiłem marlina na dźwigu na Nabrzeżu Admiralicji. Benjamin, komendant portu, wystawił
zaświadczenie stwierdzające, że całkowita waga ryby wynosi trzysta pięćdziesiąt cztery
kilogramy. Żywe, opalizujące kolory marlina szybko zbladły i zastąpiła je matowa czerń, lecz
cią​gle ro​bił wra​ż e​nie swo​im ogro​mem. Czte​ry i pół me​tra od szczęk do koń​ca ja​skół​cze​go ogo​na.
– Pan Harry powiesił potwora przed Admiralicją – bosonodzy ulicznicy roznosili nowinę po
ulicach, a mieszkańcy wyspy ochoczo korzystali z okazji do przerwania pracy i gromadzili się na
przy​sta​ni w na​stro​ju ra​do​snej fie​sty.
Wieść dotarła aż do starej siedziby rządu na urwistym cyplu. Prezydencki landrover,
z chorągiewką powiewającą wesoło na masce, nadjechał krętą drogą. Utorował sobie drogę przez
tłum i ważny pasażer wysiadł na przystani. Godfrey Biddle, wykształcony w Londynie rodowity
miesz​ka​niec wy​spy, był przed uzy​ska​niem nie​pod​le​gło​ści je​dy​nym ad​wo​ka​tem na św. Ma​rii.
– Panie Harry, co za wspaniały okaz! – krzyczał zachwycony prezydent. – Taka ryba przyniesie
niewątpliwą korzyść rozwijającej się dopiero turystyce na wyspie. – Podszedł uścisnąć moją rękę.
Je​śli cho​dzi o pre​z y​den​tów w tej czę​ści świa​ta, to ten był naj​wyż​szej kla​sy.
– Dziękuję, panie prezydencie. – Nawet w filcowym kapeluszu na głowie sięgał mi do pachy. Był
symfonią czerni: czarny wełniany garnitur i lakierowane pantofle, których skóra przypominała
wypolerowany antracyt. Jedynie zadziwiająco białe, puszyste, kręcone włosy łamały tę
nie​ska​z i​tel​ną czerń.
– Rzeczywiście, trzeba panu gratulować. – Prezydent tańczył z podniecenia i wiedziałem, że
i w tym sezonie będę jadać w jego rezydencji na wieczornych przyjęciach. Dopiero po roku albo
i dwóch prezydent w końcu zaakceptował mnie jako tubylca. Zostałem jednym z jego dzieci ze
wszyst​ki​mi przy​wi​le​ja​mi, ja​kie ta po​z y​cja za​pew​nia​ła.
Fred Coker przyjechał swoim karawanem, zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, i podczas gdy
rozstawiał statyw i znikał pod czarną tkaniną, żeby nastawić antyczny aparat, my ustawiliśmy się
do zdjęcia na tle olbrzymiego ciała marlina. Chuck w środku, trzymając wędkę, my dookoła niego,
obejmując się nawzajem jak drużyna piłki nożnej. Ja i Angelo, uśmiechnięci szeroko, Chubby
przeraźliwie nachmurzony. Zdjęcie wspaniale się zaprezentuje w nowym folderze reklamowym –
wierna załoga i nieustraszony szyper o kręconych włosach, wymykających się spod czapki 1
wyzierających z koszuli rozchylonej na piersiach; potęga i uśmiech – to na pewno chwyci
w na​stęp​nym se​z o​nie.
Zorganizowałem przeniesienie marlina do chłodni, gdzie przechowywano ananasy przeznaczone
na eksport. Miałem możliwość wysłania go najbliższym chłodniowcem przez londyński oddział
Rowlanda. Następnie zostawiłem Angela i Chubby’ego, którzy mieli wyszorować pokład
Tań​czą​cej, za​tan​ko​wać ją u Shel​la przy przy​sta​ni na​prze​ciw​ko i za​cu​mo​wać tam, gdzie zwy​kle.
Kiedy gramoliliśmy się z Chuckiem do szoferki mojego poobijanego starego forda, nachylił się do
mnie i kon​spi​ra​cyj​nym szep​tem mruk​nął:
– Har​ry, co do mo​jej pre​mii…
Wie​dzia​łem do​kład​nie, o co ma za​miar pro​sić. Po​wta​rza​ło się to za każ​dym ra​z em.
– Pani Chub​by nie musi o tym wie​dzieć, o to cho​dzi? – za​koń​czy​łem za nie​go.
– Tak – zgodził się ze mną i mruknął ponuro, zsuwając swą brudną żeglarską czapkę na tył
gło​wy.
Następnego ranka o dziewiątej wsadziłem Chucka do samolotu i zjeżdżając w dół swoim
wysłużonym fordem, całą drogę śpiewałem i trąbiłem na dziewczęta pracujące na plantacjach
ananasowych. Prostowały się i z wybuchami śmiechu machały mi spod rond szerokich słomkowych
ka​pe​lu​szy.
Czeki podróżne American Express, otrzymane od Chucka, zmieniłem w biurze podróży Cokera,
po długich targach z Fredem Cokerem o odpowiedni kurs wymiany. Fred prezentował się
uro​czy​ście – we fra​ku i czar​nym kra​wa​cie.
W południe miał pogrzeb. Aparat i statyw odłożono na bok. Fotograf przemienił się
w przed​się​bior​cę po​grze​bo​we​go.
Salon pogrzebowy Cokera znajdował się na tyłach agencji turystycznej i wychodził na małą
uliczkę między domami. Fred wykorzystywał karawan do przewozu turystów na lotnisko,
uprzednio dyskretnie zmieniając tablicę reklamową pojazdu i montując fotele nad szynami do
tru​mien.
Bukowałem u niego wszystkich klientów, wobec czego odliczył sobie dziesięć procent z moich
czeków podróżnych. Prowadził także agencję ubezpieczeniową, więc potrącił mi również roczną
opłatę asekuracyjną za Tań​czą​cą. Policzyłem ponownie pieniądze tak samo uważnie jak on, bo
jakkolwiek Fred wyglądał na dyrektora szkoły – wysoki, smukły i wymuskany, z taką tylko
domieszką krwi tubylczej, by nadała mu zdrową karnację – to znał wszelkie możliwe finansowe
sztucz​ki i kil​ka in​nych, któ​rych do​tych​czas nikt jesz​cze nie roz​szy​fro​wał.
Fred, nie okazując urazy, czekał cierpliwie, aż sprawdzę pieniądze. Kiedy włożyłem plik
bank​no​tów do tyl​nej kie​sze​ni, ode​z wał się to​nem ko​cha​ją​ce​go ojca:
– Niech pan nie za​po​mni, że ju​tro przy​jeż​dża na​stęp​na gru​pa pań​skich klien​tów, pa​nie Har​ry.
– Oczy​wi​ście, pa​nie Co​ker, niech się pan nie oba​wia, moja za​ło​ga bę​dzie go​to​wa.
– Oni są teraz w Lordzie Nelsonie – zauważył delikatnie. Fred zawsze trzymał rękę na pulsie,
je​śli cho​dzi o ży​cie wy​spy.
– Panie Coker, mój interes to łódź, a nie towarzystwo antyalkoholowe. Niech się pan nie
de​ner​wu​je – po​wtó​rzy​łem.
– Nikt jesz​cze nie umarł od kaca – do​da​łem, wsta​jąc.
Przeciąłem ulicę Drake’a i wszedłem do sklepu Edwarda, gdzie zostałem powitany jak bohater.
Mama Eddy osobiście wyszła zza kontuaru i przycisnęła mnie mocno do swego ciepłego bujnego
biu​stu.
– Panie Harry – gruchała – zeszłam do przystani, żeby zobaczyć rybę, którą pan wczoraj złowił.
– Następnie odwróciła się i ciągle trzymając mnie w objęciach, krzyknęła do jednej ze
sprze​daw​czyń: – Shir​ley, daj panu Har​ry’emu zim​ne​go piwa, sły​szysz?!
Wyjąłem plik pieniędzy. Na ten widok ładne tubylcze dziewczęta zaświergotały jak wróble,
a mama Eddy wy​wró​ci​ła ocza​mi i jesz​cze moc​niej przy​tu​li​ła mnie do sie​bie.
– Ile je​stem wi​nien, pani Eddy?
Od czerwca do listopada jest długi martwy sezon, kiedy nie ma co łowić, i mama Eddy umożliwia
mi prze​ż y​cie tego cięż​kie​go okre​su.
Oparłem się o kontuar z puszką piwa w ręku, wybierając produkty, których potrzebowałem.
Jednocześnie przyglądałem się nogom dziewcząt wspinających się po drabinie, aby sięgnąć po
to​wa​ry na gór​nych pół​kach…
Sta​ry Har​ry czuł się do​brze i pew​nie z tą wiel​ką kupą zie​lo​nych w tyl​nej kie​sze​ni.
Zszedłem następnie do basenu Towarzystwa Shella, gdzie natknąłem się na kierownika
sto​ją​ce​go w drzwiach biu​ra mię​dzy wiel​ki​mi srebr​ny​mi zbior​ni​ka​mi na ropę.
– Boże, Har​ry, cze​kam na cie​bie od rana. Cen​tra​la awan​tu​ru​je się o twój ra​chu​nek.
– Twoje czekanie się skończyło, bracie – odpowiedziałem. Tańcząca na Fali, podobnie jak
większość pięknych kobiet, jest drogą kochanką i kiedy wsiadłem z powrotem do ciężarówki, plik
w mo​jej kie​sze​ni był znacz​nie uszczu​plo​ny.
Czekali na mnie w ogródku piwnym hotelu Lord Nelson. Mieszkańcy wyspy są bardzo dumni
z powiązań z Marynarką Królewską, pomimo że wyspa nie jest już brytyjską posiadłością i szczyci
się sześcioletnią niepodległością. Poprzednio jednak przez dwieście lat była bazą brytyjskiej floty.
Bar zdobiły stare sztychy, wykonane przez dawno już nieżyjących artystów. Przedstawiały
wielkie statki, lawirujące w kanale lub zacumowane wzdłuż Nabrzeża Admiralicji – okręty
wojenne i handlowe z towarzystwa Johna zaopatrywały się tutaj w prowiant lub dokonywały
niezbędnych napraw przed wyruszeniem w długi rejs na południe do Przylądka Dobrej Nadziei i na
Atlan​tyk.
Wyspa św. Marii nigdy nie zapomniała swojego miejsca w historii ani admirałów, ani wielkich
statków przybijających do jej brzegów. Lord Nelson stał się parodią swojej poprzedniej wielkości,
lecz ja o wiele bardziej wolałem jego upadającą i podniszczoną elegancję i związki z przeszłością
niż wie​ż ę ze szkła i alu​mi​nium, któ​rą wzniósł Hil​ton na cy​plu nad przy​sta​nią.
Chubby z żoną siedzieli na ławce przy ścianie oddalonej od wejścia, każde z nich w swoim
niedzielnym ubraniu. Dopiero teraz można było ich odróżnić od siebie. Chubby miał na sobie
trzyczęściowy ślubny garnitur, przy którym brakowało kilku guzików. Te, które jeszcze się
uchowały, zwisały naderwane. Na głowie nosił czapkę rybacką, poplamioną skrystalizowaną solą
i rybią krwią. Pani Chubby wystroiła się w długą czarną suknię z ciężkiej wełny, zzieleniałej ze
starości. Spod sukni wyglądały czarne trzewiki, zapinane na guziczki. Poza tym ciemne,
mahoniowe twarze małżonków były prawie identyczne, pomimo że Chubby był świeżo ogolony,
a ona mia​ła drob​ny, mały wą​sik.
– Halo, pani Chub​by, jak się pani mie​wa? – spy​ta​łem.
– Dzię​ku​ję panu, pa​nie Har​ry.
– Czy na​pi​je się pani cze​goś?
– Może mały dżin po​ma​rań​czo​wy, pa​nie Har​ry, i małe piwo, żeby le​piej się piło.
Podczas gdy popijała słodki napój, odliczyłem zapłatę Chubby’ego do jej ręki. Usta kobiety
poruszały się, kiedy liczyła po cichu pieniądze. Chubby obserwował to z niepokojem, a ja
zastanawiałem się znów, jak udawało mu się przez te wszystkie lata oszukiwać ją na premii od
ryby.
Pani Chub​by wy​pi​ła piwo, a pian​ka pod​kre​śli​ła jej wą​sik.
– Idę już, pa​nie Har​ry. – Wsta​ła ma​je​sta​tycz​nie i po​ż e​glo​wa​ła przez dzie​dzi​niec.
Odczekałem, aż skręci w ulicę Frobishera, zanim pod stołem wsunąłem Chubby’emu niewielki
zwi​tek bank​no​tów, po czym prze​szli​śmy do pry​wat​ne​go baru.
Dwie dziewczyny siedziały po bokach Angela, a trzecia na jego kolanach. Jego czarna koszula,
rozpięta aż do klamry u pasa, odsłaniała błyszczącą muskularną pierś. Obcisłe dżinsy nie
pozostawiały wątpliwości co do jego męskości. Buty typu westernowego, wybijane ćwiekami, aż
lśniły. Wypomadowane, przylizane włosy zaczesywał do tyłu w stylu młodego Presleya. Uśmiechnął
się do mnie szeroko poprzez salę, a kiedy mu zapłaciłem, każdej dziewczynie włożył za bluzkę
bank​not.
– Hej, Eleonoro, idź i usiądź Harry’emu na kolanach, ale ostrożnie. Harry jest dziewicą…
Obchodź się z nim jak trzeba, słyszysz? – wybuchnął radosnym śmiechem i odwrócił się do
Chub​by’ego.
– Hej, Chubby, przestań wreszcie chichotać, chłopie. To idiotyczne, wszystkie te chichoty
i szcze​rze​nia zę​bów.
– Niezadowolenie Chubby’ego pogłębiało się. Jego zmarszczona twarz przypominała teraz
buldoga. – Hej, panie barman, daj staremu Chubby’emu drinka. Być może to pohamuje jego głupie
chi​cho​ty.
O czwartej po południu Angelo odprawił dziewczyny i usiadł. Obok szklanki stojącej przed nim
na stole leżał nóż do preparowania przynęty, naostrzony jak brzytwa, połyskujący groźnie
w świe​tle pa​da​ją​cym z góry.
Angelo mruczał do siebie, pogrążony w alkoholowej zadumie. Co kilka minut próbował kciukiem
ostrze noża i rzu​cał groź​ne spoj​rze​nie do​oko​ła sali. Nikt nie zwra​cał na nie​go uwa​gi.
Chubby siedział po mojej drugiej stronie, uśmiechając się szeroko jak wielka brązowa ropucha.
Uka​z y​wał kom​plet wiel​kich, nie​sa​mo​wi​cie bia​łych zę​bów z ró​ż o​wy​mi pla​sty​ko​wy​mi dzią​sła​mi.
– Harry. – Chubby zarzucił grube muskularne ramię na moją szyję. – Jesteś fajny chłop, ale,
Harry, wiesz co, Harry, mam zamiar powiedzieć ci coś, czego nigdy przedtem ci nie powiedziałem.
– Chubby kiwnął poważnie głową, zbierając się do wygłoszenia deklaracji, którą powtarzał
w każ​dy dzień wy​pła​ty. – Har​ry, ko​cham cię, chło​pie. Ko​cham cię bar​dziej niż wła​sne​go bra​ta.
Unio​słem jego po​pla​mio​ną czap​kę i lek​ko po​gła​dzi​łem łysą brą​z o​wą czasz​kę.
– A ty je​steś moje ulu​bio​ne blond jajo – po​wie​dzia​łem.
Na moment odsunął mnie na długość ręki i przyjrzawszy się mojej twarzy, zaczął ryczeć ze
śmiechu. Było to tak zaraźliwe, że obaj śmialiśmy się nawet wtedy, kiedy wszedł Fred Coker
i przy​siadł się do nas. Po​pra​wił swo​je pin​ce-nez i oznaj​mił, ścią​ga​jąc usta:
– Panie Harry, dostałem przed chwilą specjalną wiadomość z Londynu. Pańscy klienci
zre​z y​gno​wa​li.
Prze​sta​łem się śmiać.
– Co do diabła! – wykrzyknąłem. Dwa tygodnie w środku sezonu bez klientów i jedynie tych
dwieście wszawych dolarów za rezerwację. – Panie Coker, musi mi pan załatwić klientów. –
W kie​sze​ni mia​łem tyl​ko trzy​sta do​la​rów, któ​re mi zo​sta​ły z sumy za​pła​co​nej przez Chuc​ka. – Musi
mi pan załatwić klientów – powtórzyłem, a Angelo chwycił swój nóż i z trzaskiem wbił go w stół.
Nikt na nie​go nie zwró​cił uwa​gi, więc po​to​czył gniew​nie wzro​kiem po sali.
– Spró​bu​ję – rzekł Fred Co​ker – ale te​raz jest tro​chę za póź​no.
– Za​te​le​gra​fuj do klien​tów, któ​rym mu​sie​li​śmy od​mó​wić.
– Kto za​pła​ci za te te​le​gra​my?– za​py​tał Fred de​li​kat​nie.
– Do dia​bła z tym, ja za​pła​cę. – Fred kiw​nął gło​wą i wy​szedł.
Usły​sza​łem ru​sza​ją​cy ka​ra​wan.
– Nie przej​muj się, Har​ry – rzekł Chub​by. – Ja cią​gle cię ko​cham, chło​pie.
Nagle siedzący obok mnie Angelo zasnął. Upadł na stół, z trzaskiem uderzając czołem o blat.
Odsunąłem mu głowę od kałuży rozlanego alkoholu, wsadziłem nóż do pochwy i schowałem jego
pie​nią​dze, chro​niąc je przed krę​cą​cy​mi się bli​sko dziew​czy​na​mi.
Chubby zamówił następną kolejkę i zaczął śpiewać w wyspiarskim pa​to​is żeglarską szantę,
pod​czas gdy ja sie​dzia​łem i mar​twi​łem się.
Jeszcze raz zostałem narażony na finansowe katusze. Boże, jak ja nienawidziłem forsy albo
raczej jej braku. Te dwa tygodnie mogły zadecydować o tym, czy Tań​czą​ca i ja będziemy
w stanie przeżyć martwy sezon, dotrzymując naszych dobrych postanowień. Wiedziałem, że nie
bę​dzie​my mo​gli. Wie​dzia​łem, że bę​dzie​my mu​sie​li znów wy​brać się na noc​ny wy​pad.
Do diabła. Jeśli musimy to zrobić, równie dobrze możemy to zrobić teraz. Wystarczy tylko
słowo, że Harry jest gotów do interesu. Podjąwszy decyzję, czułem na nowo przyjemne napięcie
wy​wo​ła​ne nie​bez​pie​czeń​stwem. Te dwa wol​ne ty​go​dnie mo​gły​by w koń​cu nie być wca​le stra​co​ne.
Przyłączyłem się do śpiewów Chubby’ego, nie będąc całkiem pewien, czy śpiewamy ten sam
ka​wa​łek, bo wy​da​wa​ło mi się, że koń​czę każ​dą zwrot​kę na dłu​go przed nim.
Prawdopodobnie te radosne śpiewy zwabiły stróżów porządku. Oznaczało to inspektora
i czterech szeregowców, co i tak jest więcej niż rzeczywiście potrzeba. Poza wielką ilością
„stosunków seksualnych wśród młodocianych” i paroma pobitymi żonami nie ma na Wyspie św.
Ma​rii prze​stępstw za​słu​gu​ją​cych na to mia​no.
Inspektor Peter Daly był młodym mężczyzną o blond wąsach, gładkich policzkach, typowo po
angielsku zarumienionych, bladych niebieskich oczach, osadzonych blisko jak u szczura. Nosił
mundur brytyjskiej policji kolonialnej, czapkę ze srebrnym otokiem i daszkiem z błyszczącej
skóry, drelichowe spodnie i bluzę, wykrochmalone i wyprasowane tak, że przy chodzeniu lekko
szeleściły, oraz wypolerowany skórzany pas z krzyżującymi się rzemieniami na piersiach. Używał
wytwornej, również obciągniętej błyszczącą skórą, laski z trzciny ma​lac​ca. Wyglądałby jak duma
chy​lą​ce​go się ku upad​ko​wi im​pe​rium, żeby nie zie​lo​no-żół​te, w bar​wach wy​spy, na​ra​mien​ni​ki.
– Panie Fletcher – rzekł, stojąc nad naszym stołem i lekko uderzając wytworną laską w dłoń. –
Mam na​dzie​ję, że nie bę​dzie​my mieć dzi​siej​szej nocy żad​nych kło​po​tów.
– Proszę pana – poprawiłem go. Inspektor Daly i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi… Nie lubię
tyranów czy też ludzi, którzy wykorzystują stanowisko do pomnażania łapówkami swojej
najzupełniej wystarczającej pensji. W przeszłości wyłudził ode mnie dużą część ciężko
wy​wal​czo​nych pie​nię​dzy, cze​go nie mo​głem mu wy​ba​czyć.
Za​ci​snął usta pod blond wą​sa​mi i za​czer​wie​nił się.
– Pro​szę pana – po​wtó​rzył nie​chęt​nie.
Wprawdzie zdarzało się kilka razy w odległej przeszłości, że razem z Chubbym daliśmy upust
chłopięcemu entuzjazmowi, kiedy właśnie złowiliśmy wielką rybę, jednakże w niczym to nie
usprawiedliwiało tonu, jakim inspektor Daly zwracał się do nas. W końcu – był tu tylko
cudzoziemcem na trzyletnim kontrakcie, który, jak wiedziałem od samego prezydenta, nie miał być
od​no​wio​ny.
– Inspektorze, czy się nie mylę, że jest to publiczne miejsce… i że ani moi przyjaciele, ani ja nie
po​peł​ni​li​śmy żad​ne​go wy​kro​cze​nia?
– Rze​czy​wi​ście.
– Czy także słusznie uważam, że śpiewanie w publicznym miejscu melodyjnych i przyzwoitych
pio​se​nek nie sta​no​wi czy​nu prze​stęp​cze​go?
– Tak, jest to praw​da, ale…
– Inspektorze, niech się pan odpieprzy – rzekłem uprzejmie. Zawahał się, patrząc na mnie i na
Chubby’ego. Pamiętał liczne scysje z nami, a teraz mógł dostrzec w naszych oczach niedobry błysk
wo​jow​ni​czo​ści. Było wi​docz​ne, że chciał​by mieć swo​ich lu​dzi przy so​bie.
– Będę mieć na was oko – powiedział i rozpaczliwie starając się zachować godność, wyszedł
z baru.
– Chub​by, śpie​wasz jak anioł – stwier​dzi​łem. Cały się roz​pro​mie​nił.
– Harry, mam zamiar postawić ci drinka. – Fred Coker wszedł w odpowiednim momencie, by
przyłączyć się do kompanii. Pił la​ger i sok z zielonej cytryny, na widok czego ściskało mnie
w doł​ku. Jed​nak no​wi​ny, któ​re przy​niósł, sta​no​wi​ły na to do​bre an​ti​do​tum.
– Pa​nie Har​ry, mam dla pana klien​tów.
– Pa​nie Co​ker, ko​cham pana.
– Ja też pana ko​cham – wtrą​cił Chub​by.
W głę​bi du​szy jed​nak​ż e po​czu​łem odro​bi​nę za​wo​du. Cie​szy​łem się na ten noc​ny wy​pad.
– Kie​dy przy​jeż​dża​ją? – spy​ta​łem.
– Są już tu​taj… cze​ka​li na mnie w biu​rze, kie​dy wró​ci​łem.
– Bez bla​gi – po​wie​dzia​łem.
– Wiedzieli, że poprzedni pana klienci zrezygnowali, i pytali o pana po nazwisku. Musieli
przy​le​cieć tym sa​mym sa​mo​lo​tem co i tam​ta wia​do​mość.
Gdybym nie miał trudności z myśleniem, na pewno zastanowiłoby mnie, że tak od razu jedną
gru​pę za​stą​pi​ła inna.
– Za​trzy​ma​li się w Hil​to​nie.
– Czy chcą, że​bym ich stam​tąd za​brał?
– Nie, będą ju​tro o dzie​sią​tej rano na Przy​sta​ni Ad​mi​ra​li​cji.
Byłem wdzięczny, że klienci prosili o spotkanie o tak późnej porze. Tego ranka załoga
Tań​czą​cej przypominała zjawy. Angelo, za każdym razem, kiedy nachylał się, by zwinąć linę lub
przygotować wędkę, jęczał i bladł do odcienia jasnej czekolady, a Chubby pocił się czystym
al​ko​ho​lem. Jego wy​gląd na​praw​dę był prze​ra​ż a​ją​cy. Przez całe rano nie ode​z wał się sło​wem.
Ja również nie byłem zbyt radosny. Tań​czą​ca stała zacumowana przy nabrzeżu, a ja czekałem
na mostku oparty o reling. Włożyłem najciemniejsze okulary i jakkolwiek głowa mnie swędziała
pod czap​ką, nie od​wa​ż y​łem się jej zdjąć w oba​wie, że wraz z nią zdej​mę czu​bek czasz​ki.
Jedyna na wyspie taksówka – citroen, rocznik 62 – nadjechała ulicą Drake’a i zatrzymała się na
koń​cu przy​sta​ni, by wy​sa​dzić mo​ich klien​tów. Wy​sia​dło dwóch, spo​dzie​wa​łem się trzech.
Szli obok siebie wzdłuż przystani wybrukowanej kamieniami, a ja na ich widok powoli się
prostowałem. Poczułem, jak wszystkie moje fizyczne przypadłości bledną i stają się nieistotne
wobec tego znanego powolnego ściskania i skręcania w dołku i delikatnego łaskotania wzdłuż
ra​mion i u na​sa​dy kar​ku.
Jeden z nich, wysoki i szczupły, szedł w ten charakterystyczny powolny sposób, typowy dla
zawodowych sportowców. Nie miał czapki i zauważyłem, że starannie zaczesał rude włosy, by
ukryć przedwczesną łysinę. Napięty – to jedyne słowo, którym można określić nagromadzoną
gotowość, która z niego emanowała. Trzeba być kimś podobnym, żeby wyczuć ten typ człowieka
specjalnie przygotowanego do życia wśród przemocy i gwałtu i dzięki nim. To był byczek i nie
miało znaczenia, po której stronie prawa wykorzystywał swe umiejętności… egzekwowania czy
łamania – nie wróżyło to nic dobrego. Łudziłem się, że już nigdy nie zobaczę tego typu barakudy na
spokojnych wodach Wyspy św. Marii. Skurcz w dołku powiedział mi, że znów mam z nią do
czynienia. Szybko spojrzałem na drugiego mężczyznę. W jego przypadku nie było to tak
oczywiste, krawędzie się przytępiły nieco, kontury z czasem lekko zamazały, ale on także
re​pre​z en​to​wał ten typ. Wró​ż y​ło to jesz​cze go​rzej.
– No ład​nie, Har​ry – po​wie​dzia​łem do sie​bie gorz​ko. – Wszyst​ko to i jesz​cze kac na do​da​tek!
Teraz jasno zrozumiałem, że starszy mężczyzna jest szefem. Szedł pół kroku z przodu.
Młodszy i wyższy w ten sposób okazywał mu szacunek. Jego szef był kilka lat starszy ode mnie;
prawdopodobnie późna trzydziestka. Miał niewielki brzuszek, który uwydatniał się nad pasem ze
skóry krokodyla. Włosy czesał na modłę Bond Street. Jego pozycję podkreślały: jedwabna koszula
Sulka i mokasyny od Gucciego. Idąc przystanią, otarł białą chustką podbródek i górną wargę.
Wtedy zauważyłem na jego małym palcu dwukaratowy brylant w prostej złotej oprawie. Zegarek
na ręku tak​ż e był ze zło​ta, praw​do​po​dob​nie la​nvin lub pia​get.
– Fletcher? – zapytał, zatrzymawszy się przede mną. Jego oczy jak czarne paciorki przywodziły
na myśl oczy łasicy. Przypominały oczy drapieżnika: jasne, pozbawione ciepła. Zobaczyłem, że jest
starszy, niż myślałem. Włosy niewątpliwie farbował, żeby ukryć siwiznę, a nienaturalnie napięta na
policzkach skóra i blizny wzdłuż granicy z włosami wskazywały na operację plastyczną. Próżny
czło​wiek. Za​cho​wa​łem to spo​strze​ż e​nie dla sie​bie.
Miałem do czynienia ze starym żołnierzem, wyniesionym z prostego szeregowca do rangi
dowódcy. To właśnie był mózg, a mężczyzna, który szedł za nim, to były mięśnie. Ktoś wysłał
swoją pierwszą drużynę i w chwili nagłego olśnienia pojąłem jasno, dlaczego umówieni klienci
na​gle zre​z y​gno​wa​li.
Telefon i wizyta tej pary mogły zniechęcić zwykłego człowieka do połowu marlina na całe życie.
Pew​nie moi nie​do​szli klien​ci wy​ska​ki​wa​li ze skó​ry, żeby czym prę​dzej od​wo​łać przy​jazd.
– Pan Materson? Proszę na pokład. – Jedno nie ulegało wątpliwości: nie przybyli wcale na ryby.
Postanowiłem, że zanim zadecyduję, co mi się opłaca, będę grał skromnego i pokornego, więc
do​da​łem tro​chę spóź​nio​ne: – Pro​szę pana.
Muskularny mężczyzna skoczył w dół na pokład, lądując miękko jak kot. Zobaczyłem, że
kurtka, którą trzymał w ręku, zakołysała się. W kieszeni miał coś ciężkiego. Wysuwając do przodu
szczękę, obrzucił moją załogę szybkim spojrzeniem. Twarz Angela rozbłysnęła namiastką jego
słyn​ne​go uśmie​chu. Do​ty​ka​jąc brzeż​ka czap​ki, rzekł:
– Wi​ta​my, pro​szę pana.
Nachmurzona twarz Chubby’ego rozjaśniła się na moment. Mruknął coś, co brzmiało jak
przekleństwo, ale prawdopodobnie oznaczało ciepłe pozdrowienie. Mężczyzna zignorował ich
i odwrócił się, aby pomóc Matersonowi zejść na pokład. Materson czekał, podczas gdy goryl
spraw​dzał głów​ny sa​lon Tań​czą​cej, po czym wszedł do środ​ka. Po​dą​ż y​łem za nim.
Wnę​trze Tań​czą​cej było wyjątkowo luksusowe, takie jakie powinno być za sto dwadzieścia pięć
tysięcy. Klimatyzacja usunęła trochę rannego skwaru. Materson westchnął z ulgą i ponownie
ob​tarł chu​s​tecz​ką pot z twa​rzy. Za​głę​bił się w jed​nym z mięk​kich fo​te​li.
– To jest Mike Guthrie. – Mówiąc to, wskazał na muskularnego, który kręcił się po kabinie,
spraw​dza​jąc ilu​mi​na​to​ry i otwie​ra​jąc drzwi… Wy​raź​nie prze​sa​dzał w nad​gor​li​wo​ści.
– Bardzo mi miło, panie Guthrie. – Uśmiechnąłem się szeroko z całym swoim chłopięcym
wdzię​kiem. Mach​nął ręką, nie pa​trząc w moją stro​nę.
– Drinka, panowie? – zapytałem i otworzyłem barek. Każdy z nich wziął colę, lecz ja,
skacowany i zszokowany, potrzebowałem czegoś mocniejszego. Pierwszy łyk zimnego piwa
z pusz​ki przy​wró​cił mi ży​cie.
– Tak, panowie, myślę, że będę w stanie zaofiarować wam trochę sportu. Zaledwie wczoraj
zło​wi​łem ogrom​ną rybę i wszyst​kie zna​ki wska​z u​ją na duże bra​nie…
Mike Guthrie stanął naprzeciw mnie i spojrzał mi w twarz. Miał oczy w brązowo-zielone cętki
jak ręcz​nie tka​ny twe​e d.
– Czy ja cię nie znam? – spy​tał.
– Nie my​ślę, że​bym kie​dy​kol​wiek miał przy​jem​ność.
– Je​steś z Lon​dy​nu, praw​da? – za​uwa​ż ył mój ak​cent.
– Opuściłem Bilghty dawno temu, bracie – powiedziałem, uśmiechając się szeroko. Nie
uśmiechnął się w odpowiedzi, tylko opadł na siedzenie naprzeciwko mnie i położył na blacie stołu
dło​nie, sze​ro​ko roz​sta​wia​jąc pal​ce. Cią​gle na mnie pa​trzył. Twar​dy dzie​ciak, bar​dzo twar​dy.
– Niestety, dzisiaj jest już za późno – paplałem wesoło. – Jeśli mamy zamiar ograbić
mozambickie wody z ryb, musimy wypłynąć z przystani o szóstej, ale możemy jutro zacząć dzień
wcze​śnie…
Ma​ter​son prze​rwał moje ga​da​nie:
– Niech pan sprawdzi tę listę, Fletcher, i powie nam, czego panu brak. – Podał złożoną kartkę
papieru. Spojrzałem na ręcznie zapisaną kolumnę. Lista dotyczyła tylko wyposażenia do
nur​ko​wa​nia i pod​wod​ne​go sprzę​tu ra​tow​ni​cze​go.
– A więc panowie nie są zainteresowani połowem wielkich ryb? – Stary Harry był samym
zdzi​wie​niem i za​sko​cze​niem.
– Przy​by​li​śmy tu​taj, aby wy​ko​nać małe po​szu​ki​wa​nia, to wszyst​ko.
Wzru​sza​jąc ra​mio​na​mi, od​par​łem:
– Pła​ci​cie, my ro​bi​my, cze​go żą​da​cie.
– Ma​cie cały ten ze​staw?
– Prawie wszystko. – Po sezonie prowadzę handel ekwipunkiem dla miłośników nurkowania. To
pozwala pokryć moje wydatki. Posiadałem duży wybór sprzętu do nurkowania, a także sprężarkę
do ładowania butli w siłowni Tańczącej. – Nie mam nadmuchiwanych pływaków oraz takiej ilości
lin…
– Może pan je do​stać?
– Oczywiście. – Mama Eddy miała niezły wybór ekwipunku morskiego, a stary Angela szył
ża​gle. Mógł zro​bić te pły​wa​ki w dwie go​dzi​ny.
– W ta​kim ra​z ie w po​rząd​ku, niech pan to za​ła​twi.
Ski​ną​łem gło​wą.
– Kie​dy chce​cie za​czy​nać?
– Ju​tro rano. Bę​dzie z nami jesz​cze jed​na oso​ba.
– Czy pan Coker powiedział panom, że opłata wynosi pięćset dolarów dziennie… i będę musiał
rów​nież po​li​czyć za to do​dat​ko​we wy​po​sa​ż e​nie?
Ma​ter​son prze​chy​lił gło​wę i mia​łem wra​ż e​nie, że chce wstać.
– Czy mała zaliczka nie zrobiłaby panu różnicy? – spytałem miękko, a oni zesztywnieli.
Uśmiechnąłem się przymilnie. – To była długa, nędzna zima, panie Materson, a ja muszę kupić ten
to​war i na​peł​nić zbior​ni​ki.
Materson wyciągnął portfel i odliczył trzysta funtów piątkami. Kiedy to zrobił, powiedział swoim
mięk​kim, mru​czą​cym gło​sem:
– Nie po​trze​bu​je​my pań​skiej za​ło​gi, Flet​cher. My trzej po​mo​ż e​my panu na ło​dzi.
Po​czu​łem się za​sko​czo​ny. Tego się nie spo​dzie​wa​łem.
– Mu​szę do​stać swo​ją za​pła​tę, na​wet je​śli ich zwol​ni​cie. Nie mogę ob​ni​ż yć mo​jej ceny.
Mike Gu​th​rie cią​gle sie​dział na wprost mnie. Te​raz po​chy​lił się do przo​du.
– Słyszałeś, co pan powiedział, Fletcher, po prostu wyrzuć czarnuchów z łodzi – oznajmił
mięk​ko.
Ostrożnie złożyłem plik pięciofuntowych banknotów i wsadziłem go do kieszeni na piersiach, po
czym spojrzałem na Guthriego. Był bardzo szybki. Widziałem, że jest gotów rzucić się na mnie.
Jego zim​ne cęt​ko​wa​ne oczy po raz pierw​szy na​bra​ły wy​ra​z u.
Chciał mnie sprowokować. Wiedział, że mnie dotknął, i myślał, że mam zamiar się z nim
zmierzyć. Chciał tego, chciał rozerwać mnie na strzępy. Opierał dłonie na stole, rozczapierzając
palce. Pomyślałem, że mógłbym chwycić mały palec u każdej ręki i wyłamać je w stawach jak dwa
serowe paluszki. Wiedziałem, że mógłbym to zrobić, zanim zdołałby się poruszyć, i ta świadomość
sprawiła mi ogromną przyjemność, bo byłem wściekły. Mam niewielu przyjaciół, ale tych, których
mam, ce​nię.
– Czy słyszałeś, co powiedziałem, chłopcze? – zasyczał Guthrie, a ja zmusiłem się do
chło​pię​ce​go uśmie​chu, któ​ry idio​tycz​nie wy​krzy​wił mi twarz.
– Tak, pa​nie Gu​th​rie – przy​tak​ną​łem. – Pła​ci​cie i wy​ma​ga​cie.
Prawie się udławiłem tymi słowami. Odchylił się z powrotem do tyłu i spostrzegłem, że jest
zawiedziony. Był brutalny, lubił swoją robotę. Chyba już wtedy wiedziałem, że go zabiję, i ta myśl
po​z wo​li​ła mi za​cho​wać uśmiech.
Materson obserwował nas swoimi błyszczącymi oczkami. Jego ciekawość była kliniczna,
podobnie jak u naukowca studiującego parę laboratoryjnych okazów. Stwierdził, że
niebezpieczeństwo konfrontacji zostało na razie zażegnane, i jego głos stał się znów miękki, kiedy
wy​mru​czał:
– Dobrze, Fletcher. – Skierował się na pokład i dodał: – Skompletuj to wyposażenie i bądź gotów
ju​tro o ósmej rano.
Pozwoliłem im odejść. Usiadłem i dokończyłem piwo. Może to z powodu kaca, ale cała ta
impreza zaczęła mi się bardzo nie podobać i doszedłem do wniosku, że pozostawienie Angela
i Chubby’ego na brzegu może okazać się w końcu najlepszym rozwiązaniem. Wyszedłem, aby im to
po​wie​dzieć.
– Mamy parę potworów, przykro mi, ale mają jakiś wielki sekret i nie chcą was mieć na
pokładzie. – Podłączyłem butle akwalungów do sprężarki, aby się ładowały, i zostawiwszy
Tań​czą​cą przy przystani, udałem się do sklepu mamy Eddy. Angelo i Chubby zabrali zrobiony
prze​z e mnie szkic pły​wa​ków i po​szli do warsz​ta​tu ojca An​ge​la.
Pływaki były gotowe o czwartej. Zabrałem je fordem na Tań​czą​cą, gdzie włożyłem do schowka
na żagle pod siedzeniami w kokpicie. Następnie przez godzinę rozbierałem i składałem zawory do
akwa​lun​gów i spraw​dza​łem cały po​z o​sta​ły ekwi​pu​nek do nur​ko​wa​nia.
O zachodzie słońca popłynąłem Tań​czą​cą, aby ją zacumować w pobliżu mojej chaty. Właśnie
miałem przedostać się do brzegu małą łódką wiosłową, kiedy przyszła mi do głowy świetna myśl.
Wró​ci​łem do ka​bi​ny i od​blo​ko​wa​łem ry​gle z po​kry​wy luku sil​ni​ka.
Wyjąłem z ukrycia karabinek FN, naładowałem go, nastawiłem na ogień ciągły
i za​bez​pie​czy​łem, po czym po​wie​si​łem z po​wro​tem na daw​ne miej​sce.
Tuż przed zmrokiem wziąłem starą sieć na ryby i popłynąłem poprzez lagunę w kierunku
głównej rafy. Zobaczyłem wir i ruch pod powierzchnią wody, którą zachodzące słońce barwiło na
kolor miedzi i ognia. Z szerokim rozmachem wyrzuciłem wysoko sieć. Poleciała jak spadochron
i opadła szerokim kręgiem nad ławicą pręgowanych kiełbi. Kiedy zaciągnąłem linę, zamknąłem
w sieci pięć dużych srebrzystych ryb, tak długich jak moje przedramię. Wiły się i rzucały
w chro​po​wa​tych mo​krych fał​dach.
Upiekłem dwie z nich i zjadłem na werandzie chaty. Smakowały lepiej niż pstrągi z górskiego
po​to​ku. Na​stęp​nie na​la​łem so​bie dru​gą whi​sky i usia​dłem w ciem​no​ściach.
Zwykle jest to ta pora dnia, kiedy atmosfera wyspy daje mi poczucie spokoju. Wydaje mi się
wtedy, że rozumiem cały sens życia. Jednakże ta noc nie była podobna do innych. Czułem złość
o to, że ci ludzie przybyli na wyspę i przywieźli ze sobą specjalny rodzaj trucizny, żeby nas nią
skazić. Pięć lat temu uciekłem od tego, wierząc, że znalazłem bezpieczne miejsce. Jednakże pod
pokrywką złości – byłem szczery sam ze sobą – rozpoznałem także podniecenie, przyjemne
podniecenie. Znowu to coś w środku. Wiedziałem, że jeszcze raz zaryzykuję. Nie byłem jeszcze
pewien, o jaką stawkę chodzi, ale domyśliłem się, że jest wysoka i że znowu siadłem do gry z nie
byle ja​ki​mi gra​cza​mi.
Znalazłem się znów na złej drodze, drodze, którą wybrałem, mając siedemnaście lat, kiedy
rozmyślnie zrezygnowałem z przyznanej mi uniwersyteckiej bursy. Uciekłem z sierocińca św.
Stefana w północnym Londynie i podając się za starszego, niż byłem, zaciągnąłem się na statek
wielorybniczy płynący na Antarktydę. Tam, na granicy wielkich lodów, straciłem resztki apetytu na
akademickie życie. Kiedy wyczerpały się pieniądze zarobione na Północy, wstąpiłem do batalionu
służby specjalnej, gdzie nauczyłem się, jak sprawić, by przemoc i zadawanie nagłej śmierci stały się
sztuką. Uprawiałem tę sztukę na Malajach i w Wietnamie, nieco później w Kongo i w Biafrze, aż
nagle pewnego dnia w dżungli, w dalekiej wiosce, podczas gdy płonące słomiane chaty wysyłały
słupy czarnego, smolistego dymu w puste niebo, a błyszczące niebieskie chmary much obsiadały
cia​ła za​bi​tych, po​czu​łem, że mam do​syć. Za​pra​gną​łem z tym skoń​czyć.
Na południowym Atlantyku nauczyłem się kochać morze. Marzyłem, by znaleźć miejsce gdzieś
na wy​brze​ż u, z ło​dzią i spo​ko​jem w dłu​gie ci​che wie​czo​ry.
Po pierwsze potrzebowałem pieniędzy, żeby to kupić. Dużo pieniędzy. Tak dużo, że jedyną
drogą do zdobycia ich nadal było uprawianie mojej sztuki. Tylko ten jeden ostatni raz, myślałem
i planowałem to jak najstaranniej. Potrzebowałem pomocnika. Wybrałem człowieka, którego
poznałem w Kongo. Ukradliśmy całą kolekcję złotych monet z działu numizmatycznego w British
Museum na Belgrave Square. Trzy tysiące rzadkich złotych monet zmieściło się w teczce średniej
wielkości. Monety rzymskich i bizantyjskich cesarzy, wczesne monety Stanów Ameryki
i angielskich królów: floreny i leopardy Edwarda III, noble Henryków i andzele Edwarda IV,
korony z czasów panowania Henryka VIII i pięciofuntowe monety Jerzego III i Wiktorii. Razem
trzy ty​sią​ce mo​net, war​te w naj​gor​szym wy​pad​ku nie mniej niż dwa mi​lio​ny do​la​rów.
I wtedy zrobiłem jako zawodowy kryminalista pierwszy błąd. Zaufałem drugiemu kryminaliście.
Kiedy zatrzymaliśmy się z moim wspólnikiem w Bejrucie, w arabskim hotelu, pokłóciliśmy się,
używając ostrych słów, i kiedy w końcu spytałem go, co zrobił z teczką z monetami, wyjął spod
materaca berettę 38. W starciu przetrąciłem mu kark. I to był błąd. Nie miałem zamiaru zabijać
tego człowieka, ale jeszcze bardziej nie chciałem, żeby to on mnie zabił. Powiesiłem na drzwiach
jego pokoju wywieszkę: „Nie przeszkadzać” i złapałem najbliższy samolot. Dziesięć dni później
policja znalazła beczkę z monetami w schowku na bagaże na dworcu Paddington. Informacja o tym
uka​z a​ła się na pierw​szych stro​nach wszyst​kich kra​jo​wych ga​z et.
Spróbowałem ponownie z wystawą szlifowanych diamentów w Amsterdamie, źle jednak
zbadałem elektroniczny system alarmowy. Przeciąłem promień przeoczonej przeze mnie
fo​to​ko​mór​ki.
Cywilni strażnicy, wynajęci przez organizatorów wystawy, wpadli prosto na umundurowanych
policjantów wbiegających głównym wejściem, podczas gdy całkowicie nieuzbrojony Harry Fletcher
wy​my​kał się w noc przy akom​pa​nia​men​cie gło​śnych krzy​ków i strze​la​ni​ny.
Byłem w połowie drogi na lotnisko Schipol, kiedy ogłoszono zawieszenie broni. Niestety,
wcze​śniej sier​ż ant ho​len​der​skiej po​li​cji zo​stał bar​dzo po​waż​nie ran​ny w pierś.
Siedziałem w pokoju w hotelu Holliday Inn niedaleko lotniska w Zurychu. Niecierpliwie
obgryzałem paznokcie i piłem niezliczone ilości piwa, obserwując w telewizji dzielnego sierżanta
walczącego o życie. Nie zniósłbym kolejnej ofiary na swoim sumieniu i przysiągłem sobie solennie,
że je​śli po​li​cjant umrze, za​po​mnę o moim domu w słoń​cu.
Jednak holenderski sierżant szybko odzyskiwał siły i czułem olbrzymią dumę z niego, gdy
w końcu ogłoszono, że niebezpieczeństwo minęło. A kiedy został awansowany do stopnia
podinspektora i otrzymał premię w wysokości pięciu tysięcy guldenów, przekonałem siebie, że to ja
je​stem jego praw​dzi​wym oj​cem chrzest​nym i że wła​ści​wie po​wi​nien być mi do​z gon​nie wdzięcz​ny.
Jednakże te dwa kolejne niepowodzenia wstrząsnęły mną. Podjąłem pracę instruktora
w Outward Bound School na czas sześciu miesięcy, podczas których rozmyślałem o przyszłości. Pod
ko​niec ostat​nie​go mie​sią​ca zde​cy​do​wa​łem się spró​bo​wać po raz trze​ci.
Tym razem przygotowałem się z ogromną starannością. Wyemigrowałem do Afryki
Południowej, gdzie dzięki swoim kwalifikacjom mogłem objąć posadę agenta w firmie
ochraniającej transport złota z południowoafrykańskiego banku w Pretorii do różnych miejsc.
Przez rok pracowałem przy transporcie sztab złota wartości setek milionów dolarów i studiowałem
system w każdym najdrobniejszym szczególe. Słaby punkt, jak odkryłem, znajdował się
w Rzy​mie… ale zno​wu po​trze​bo​wa​łem po​mo​cy.
Tym razem udałem się do profesjonalistów. Ustaliłem jednak cenę na takim poziomie, żeby
bar​dziej im się opła​ca​ło wy​pła​cić mi, niż mnie za​bić. Za​bez​pie​cza​łem się sto razy przed zdra​dą.
Wszystko poszło dokładnie tak, jak planowałem. Tym razem obeszło się bez ofiar. Nikt nie
wyszedł z kulą czy z rozwaloną czaszką. Zabraliśmy jedynie część ładunku. Zastąpiliśmy skrzynie
złota skrzyniami wypełnionymi ołowiem. Następnie dwie i pół tony złota w sztabkach
prze​wieź​li​śmy cię​ż a​rów​ką przez gra​ni​cę szwaj​car​ską.
Moją część wypłacili mi w Bazylei, gdzie siedzieliśmy w prywatnych pokojach bankiera,
umeblowanych bezcennymi antykami. W dole płynął szybkim nurtem Ren, po którym
majestatycznie sunęły łabędzie. Manny Resnick podpisał transfer stu pięćdziesięciu tysięcy funtów
szter​lin​gów na mój ra​chu​nek i za​śmiał się przy tym z nut​ką chci​wo​ści. Po​wie​dział:
– Wrócisz do tego, Harry. Spróbowałeś krwi i wrócisz. Na razie życzę ci miłych wakacji,
a po​tem zgłoś się do mnie, kie​dy wy​my​ślisz po​dob​ny in​te​res.
Mylił się. Nigdy nie wróciłem. Pojechałem do Zurychu wynajętym samochodem i poleciałem na
Orly do Paryża. W męskiej toalecie zgoliłem brodę. Ze skrytki na bagaż wyjąłem teczkę, w której
znajdował się paszport na nazwisko Harolda Delville’a Fletchera. Następnie PanAmem poleciałem
do Syd​ney w Au​stra​lii.
Tańcząca na Fali kosztowała mnie sto dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Załadowałem beczki
z paliwem i samotnie popłynąłem przez ocean do Wyspy św. Marii. Dwa tysiące mil – podróż,
pod​czas któ​rej na​uczy​li​śmy ko​chać się na​wza​jem.
Na św. Marii kupiłem dziesięć hektarów spokoju i własnymi rękami zbudowałem wśród palm nad
bia​łą pla​ż ą cha​tę z czte​re​ma po​ko​ja​mi, sło​mia​nym da​chem i ob​szer​ną we​ran​dą.
Od tamtej pory, z wyjątkiem okazji, gdy byłem zmuszony do nocnych wypraw, szedłem już
do​brą dro​gą.
Było już późno, kiedy otrząsnąłem się ze wspomnień. Przypływ zabrał dużą część plaży
ską​pa​nej w świe​tle księ​ż y​ca. Po​sze​dłem do cha​ty i usną​łem jak nie​win​ne dziec​ko.
Następ​ne​go ran​ka przy​by​li punk​tu​al​nie. Char​ly Ma​ter​son ści​śle prze​strze​gał po​rząd​ku.
Wysiedli z taksówki na przystani. Tań​czą​ca stała przycumowana za dziób i rufę do nabrzeża,
a oba sil​ni​ki mru​cza​ły słod​ko.
Obserwowałem idących, koncentrując się na trzecim członku grupy. Wyglądał inaczej, niż się
spodziewałem: wysoki i smukły, z szeroką, przyjacielską twarzą i ciemnymi miękkimi włosami.
W odróżnieniu od tamtych twarz i ramiona miał mocno opalone, a zęby duże i bardzo białe. Nosił
dżinsowe szorty i białą koszulkę. Po jego szerokich barach i mocnych ramionach pływaka
do​my​śli​łem się od razu, któ​ry z nich ma uży​wać sprzę​tu do nur​ko​wa​nia.
Na ramieniu niósł duży zielony worek żeglarski z drelichu. Niósł go bez wysiłku, chociaż worek
robił wrażenie ciężkiego. Gadał wesoło do swoich kompanów, którzy odpowiadali mu
mo​no​sy​la​ba​mi. Szli po obu jego stro​nach jak para straż​ni​ków.
Kiedy podeszli bliżej, spojrzał na mnie. Zobaczyłem, że jest młody i pełen wigoru. Emanowało
z niego jakieś podniecenie i oczekiwanie. Przypomniałem sobie wyraźnie siebie sprzed dziesięciu
lat.
– Cześć. – Uśmiechnął się do mnie otwarcie i przyjacielsko. Stwierdziłem, że jest szczególnie
przy​stoj​nym mło​dzień​cem.
– Wi​taj – od​po​wie​dzia​łem, czu​jąc do nie​go sym​pa​tię od pierw​sze​go wej​rze​nia.
Zaintrygowało mnie, w jaki sposób znalazł się wśród tych wilków. Odcumowali pod moim
kie​run​kiem. Z tego ma​łe​go ćwi​cze​nia zo​rien​to​wa​łem się, że tyl​ko on umiał ob​cho​dzić się z ło​dzią.
Kiedy minęliśmy przystań, przyszedł z Matersonem na mostek. Wystarczył tak niewielki
wy​si​łek, a Ma​ter​son po​czer​wie​niał lek​ko i od​dy​chał nie​rów​no. Przed​sta​wił nowo przy​by​łe​go.
– To jest Jim​my – rzekł do mnie, gdy od​z y​skał od​dech.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Jego uścisk był mocny i pewny, a spojrzenie zielonych oczu uczciwe.
Do​sze​dłem do wnio​sku, że ma nie​wie​le po​nad dwa​dzie​ścia lat.
– Świetna łódź, kapitanie – zwrócił się do mnie. Było to tak, jakby powiedzieć matce, że jej
dziec​ko jest pięk​ne.
– Nie jest złą dziew​czy​ną.
– Ile ma? Dwa​na​ście, czter​na​ście me​trów?
– Czter​na​ście – od​po​wie​dzia​łem, czu​jąc, że lu​bię go jesz​cze bar​dziej.
– Jimmy poda panu kierunek – powiedział Materson do mnie. – Ma pan wykonywać jego
roz​ka​z y.
– Do​brze – od​rze​kłem, a Jim​my za​czer​wie​nił się nie​co pod opa​le​ni​z ną.
– Nie roz​ka​z y, pa​nie Flet​cher, ja po pro​stu po​wiem panu, do​kąd chce​my pły​nąć.
– W po​rząd​ku, pod​rzu​cę was tam.
– Kie​dy tyl​ko wyj​dzie​my za wy​spę, skie​ru​je się pan na za​chód.
– I jak dłu​go masz za​miar pły​nąć w tym kie​run​ku? – za​py​ta​łem.
– Chce​my po​pły​nąć wzdłuż wy​brze​ż y Afry​ki – prze​rwał Ma​ter​son.
– No, ładnie – powiedziałem. – Czy nikt wam nie powiedział, że tam nie witają obcych
z ra​do​ścią?
– Bę​dzie​my się trzy​mać z da​le​ka od brze​gu.
Wahałem się przez chwilę, czy nie zawrócić do Przystani Admiralicji i nie wysadzić całego
to​wa​rzy​stwa na brzeg.
– Gdzie chce​cie pły​nąć? Na pół​noc czy na po​łu​dnie od uj​ścia rze​ki?
– Na pół​noc – rzekł Jim​my, a to zmie​nia​ło po​stać rze​czy.
Obszary na południe od rzeki są patrolowane z helikopterów, jako że władze są bardzo
uczu​lo​ne w spra​wach swo​ich wód te​ry​to​rial​nych. Nie chciał​bym się tam za​pusz​czać w cią​gu dnia.
Na północy brzegi kontrolowane są słabiej. W Zinballa mieli tylko jedną łódź patrolową. Kiedy
jednak jej silniki były na chodzie, co zdarzało się tylko parę dni w tygodniu, wtedy załoga
najczęściej spijała się do nieprzytomności piekielną palmową wódką, pędzoną na całym wybrzeżu.
A kiedy załoga i silniki równocześnie działały sprawnie, mogli wyciągnąć tylko piętnaście węzłów.
Tań​czą​ca ro​bi​ła dwa​dzie​ścia dwa na każ​de żą​da​nie.
Moim głównym atutem było to, że mogłem poprowadzić Tań​czą​cą poprzez labirynt
przy​brzeż​nych raf i wy​se​pek na​wet pod​czas nocy i wy​ją​ce​go mon​su​nu.
Wiedziałem z doświadczenia, że kapitan łodzi patrolowej starannie unikał tego typu eskapad.
Nawet w jasny słoneczny dzień i w czasie flauty wolał spokój i ciszę zatoki Zinballa. Słyszałem, że
cierpi okrutnie z powodu choroby morskiej, a obecne stanowisko objął tylko ze względu na dużą
odległość od stolicy. Swego czasu bowiem, jako minister w rządzie, miał pewne nieprzyjemności
zwią​z a​ne ze znik​nię​ciem znacz​nych sum z fun​du​szu po​mo​cy za​gra​nicz​nej.
Z mo​je​go punk​tu wi​dze​nia świet​nie nada​wał się na ka​pi​ta​na ło​dzi pa​tro​lo​wej.
– Do​sko​na​le – zgo​dzi​łem się, zwra​ca​jąc się do Ma​ter​so​na.
– Ale obawiam się, że to, czego pan żąda, będzie pana kosztować następnych dwieście
pięć​dzie​siąt do​la​rów dzien​nie. Do​da​tek za ry​z y​ko – do​da​łem.
– Spo​dzie​wa​łem się tego – po​wie​dział mięk​ko.
Zro​bi​łem zwrot i prze​szli​śmy bli​sko la​tar​ni na Oy​ster Po​int.
Był jasny ranek z czystym niebem, na którym nieruchome chmury wskazywały pozycję
poszczególnych grup wysepek. Przybierały one formę olbrzymich, miękkich, olśniewająco białych
ko​lumn.
Kontynent afrykański zatrzymywał stały napór pasatów wiejących przez ocean. Rozbijały się
o niego jak o zaporę. Tutaj w kanale, blisko brzegów, napotykaliśmy odbity wiatr i jedynie
przypadkowe szkwały i podmuchy barwiły na ciemno jasnozieloną toń wody, malując jej
po​wierzch​nię w bia​łe cęt​ki. Tań​czą​ca lu​bi​ła śli​z gać się po grzbie​tach drob​nych fal.
– Szukacie czegoś konkretnego… czy tak sobie? – zapytałem od niechcenia. Jimmy odwrócił się,
żeby mi od​po​wie​dzieć. Oczy za​lśni​ły mu z pod​nie​ce​nia, kie​dy otwo​rzył usta.
– Tyl​ko tak – rzu​cił po​spiesz​nie Ma​ter​son z ostrze​gaw​czą nutą w gło​sie i Jim​my za​mknął usta.
– Znam te wody, znam każdą wysepkę, każdą rafę. Mógłbym wam zaoszczędzić dużo czasu…
i tro​chę for​sy.
– To bardzo miło z pana strony – podziękował ironicznie Materson. – Wydaje mi się jednak, że
damy so​bie radę.
– Pan płaci. – Wzruszyłem ramionami, a Materson spojrzał na Jimmy’ego, skinął głową, aby ten
podążył za nim, i poprowadził go do kokpitu. Stali razem przy relingu na rufie i przez dwie minuty
Materson mówił do niego cicho, ale z naciskiem. Zobaczyłem, że Jimmy się zaczerwienił. Wyraz
jego twarzy zmieniał się od konsternacji do chłopięcego nadąsania. Domyśliłem się, że właśnie
otrzy​mał wy​kład na te​mat bez​pie​czeń​stwa i za​cho​wa​nia ta​jem​ni​cy.
Kiedy wrócił na mostek, kipiał ze złości. Po raz pierwszy zauważyłem twardy zarys jego
szczę​ki. Do​sze​dłem do wnio​sku, że nie jest tyl​ko ład​nym chłop​cem.
Niewątpliwie na rozkaz Matersona byczek Guthrie wyszedł z kabiny i tak odwrócił duży fotel
z pedałami, służący do połowu ryb, aby mostek mieć przed sobą. Rozwalił się w nim. Nawet w tej
pozie wyczuwało się przyczajoną brutalność jak u odpoczywającego lamparta. Pilnował nas. Jedną
nogę za​ło​ż ył na opar​cie fo​te​la, a lnia​ny ża​kiet z ob​cią​ż o​ną kie​sze​nią po​ło​ż ył so​bie na ko​la​nach.
– Szczęśliwy statek – zachichotałem i poprowadziłem Tań​czą​cą między wysepkami, szukając
dobrego przejścia w czystych zielonych wodach, gdzie rafy, podobne do wrogich potworów,
rysowały się ciemnym kolorem pod powierzchnią. Wyspy lamowane koralowym piaskiem,
oślepiająco białym jak śnieżne zaspy, pokryte były ciemną, gęstą roślinnością, nad którą wyrastały
wdzięcz​ne pnie palm. Ich czub​ki chwia​ły się pod de​li​kat​ny​mi po​dmu​cha​mi wia​tru.
To był długi dzień, kiedy tak pływaliśmy na chybił trafił. Starałem się pochwycić jakiś trop
wyjaśniający cel wyprawy. Jednakże Jimmy, ciągle pamiętający reprymendę Matersona, stał się
małomówny i ponury. Od czasu do czasu pokazywałem mu naszą pozycję na dokładnej wojskowej
ma​pie, któ​rą wy​jął ze swo​je​go wor​ka. Chło​pak pro​sił wte​dy o zmia​nę kur​su.
Chociaż na mapie nie znalazłem żadnych dodatkowych oznakowań, kiedy dokładnie się jej
przyjrzałem, pojąłem, że interesuje nas obszar leżący piętnaście do trzydziestu mil morskich na
północ od delty rzeki Rovuma i do szesnastu mil od brzegu. Obszar ten zawierał około trzystu
wysepek, których wielkość waha się od kilkudziesięciu akrów do wielu kilometrów kwadratowych –
wiel​ki stóg sia​na, w któ​rym trze​ba od​szu​kać igłę.
Dość zadowolony siedziałem wysoko na mostku Tańczącej i płynąłem spokojnie. Radowałem się,
czu​jąc moje ko​cha​nie pod sobą i ob​ser​wu​jąc ży​cie mor​skich zwie​rząt i pta​ków.
Przez cienką osłonę rzadkich włosów na głowie Mike’a Guthriego, który siedział w fotelu,
za​czę​ły prze​świe​cać neo​no​wo czer​wo​ne pla​my.
„Ugotuj się, łobuzie” – pomyślałem wesoło i postanowiłem nie ostrzegać go przed tropikalnym
słońcem aż do powrotu do domu o zmierzchu. Następnego dnia wyglądał strasznie z białą maścią na
czerwonej łysinie. Tym razem osłonił głowę płóciennym kapeluszem z szerokim rondem. Twarz
błysz​cza​ła jak czer​wo​na la​tar​nia po​z y​cyj​na na stat​ku oce​anicz​nym.
W południe następnego dnia miałem już dosyć. Jimmy był marnym towarzyszem, jakkolwiek
odzyskał trochę swego dobrego humoru. Stał się tak ostrożny, że zastanawiał się przez trzydzieści
sekund, zanim zaakceptował propozycję wypicia kawy. Kiedy za burtą zauważyłem stadko
wielkich ryb atakujących dużą ławicę sardynek, bardziej z chęci zrobienia czegokolwiek niż
z chę​ci zje​dze​nia ryby na obiad od​da​łem ster Jim​my’emu.
– Trzymaj dokładnie ten kurs – poleciłem mu i skoczyłem do kokpitu. Guthrie ze spuchniętą
czerwoną twarzą obserwował mnie podejrzliwie. Zajrzałem do kabiny. Materson otworzył właśnie
bar i mieszał sobie dżin z tonikiem. Za siedemset pięćdziesiąt dziennie nie mogłem mu tego
od​mó​wić. Od dwóch dni nie wy​chy​lił nosa z ka​bi​ny.
Z małej skrytki na sprzęt wybrałem parę pierzastych przynęt i wyrzuciłem je za burtę.
Przecięliśmy szlak ławicy i wtedy wyciągnąłem rybę. Rzucała się, błyskając złotem w promieniach
słoń​ca.
Zwinąłem i schowałem żyłki, następnie przeciągnąłem ciężki nóż do przynęty na osełce
i rozciąłem brzuch ryby od odbytu do skrzeli. Pełną garść zakrwawionych wnętrzności wyrzuciłem
za bur​tę.
Natychmiast dwie mewy, które fruwały, kręcąc się nad nimi w powietrzu, zaskrzeczały
żarłocznie i zanurkowały po resztki. Ich podniecenie udzieliło się innym i po chwili cała chmara
trze​po​ta​ła i wrzesz​cza​ła za rufą ło​dzi.
Harmider, jaki robiły, nie był jednak tak wielki, żeby zagłuszyć metaliczny szczęk tuż za mną.
Niewątpliwy odgłos repetowanego pistoletu. Zareagowałem instynktownie. Nie myśląc, zmieniłem
chwyt noża, żeby móc nim rzucić. Jednym ruchem odwróciłem się, padając na pokład.
Jed​no​cze​śnie za​mach​ną​łem się no​ż em, gdy cel zna​lazł się przede mną.
Mike Guthrie trzymał w prawej ręce wielki pistolet. Marynarska broń starego typu, kaliber
czterdzieści pięć, zdolna wybić tak wielką dziurę w piersi, że możesz przez nią przejechać
lon​dyń​ską tak​sów​ką.
Dwie rzeczy uratowały Guthriego przed przygwożdżeniem długim ciężkim nożem do oparcia
fotela. Pierwsza to to, że czterdziestka piątka nie była wymierzona we mnie, a druga to komiczne
zdu​mie​nie, ma​lu​ją​ce się na czer​wo​nej twa​rzy męż​czy​z ny.
Całą siłą woli powstrzymałem się przed rzutem. Patrzyliśmy na siebie. Zdawał sobie sprawę, jak
mało brakowało, i uśmiech, do którego zmusił swoje spuchnięte, spalone słońcem wargi był drżący
i nie​prze​ko​ny​wa​ją​cy. Wy​pro​sto​wa​łem się i wbi​łem nóż w blat do sie​ka​nia przy​nę​ty.
– Je​śli chcesz jesz​cze po​ż yć – po​wie​dzia​łem ci​cho – nie baw się tym za mo​imi ple​ca​mi.
Zaśmiał się, znów zawadiacki i twardy. Odwrócił fotel i wymierzył daleko za rufę. Wystrzelił dwa
razy. Strzały zagrzmiały głośno, wybijając się ponad dźwięk silników Tań​czą​cej, i zapach prochu
uniósł się w po​wie​trzu.
Dwie mewy zostały rozerwane na skrwawione i pierzaste strzępy, a reszta stada uciekła
z wrza​skiem.
Sposób, w jaki Guthrie zestrzelił ptaki, wskazywał, że naładował broń pociskami
roz​ry​wa​ją​cy​mi; broń okrut​niej​sza niż du​bel​tów​ka ze skró​co​ną lufą.
Guthrie odwrócił fotel w moją stronę i dmuchnął w wylot lufy podobnie jak John Wayne. Oddał
po​pi​so​wy strzał z tej wie​lo​ka​li​bro​wej bro​ni.
– Twardy zawodnik – pochwaliłem go i odwróciłem się do drabinki prowadzącej na mostek.
Ma​ter​son stał w drzwiach ka​bi​ny z dżi​nem w ręku. Kie​dy go mi​ja​łem, ode​z wał się ci​cho:
– Teraz wiem, kim jesteś – powiedział tym swoim miękkim i mruczącym głosem. – To nas
mę​czy​ło. Wy​da​wa​ło nam się, że cię zna​my.
Spoj​rza​łem na nie​go. Za​wo​łał do Gu​th​rie​go:
– Wiesz już teraz, kto to jest, prawda? – Guthrie skinął głową. Chyba jeszcze nie ufał swemu
gło​so​wi. – On miał wte​dy bro​dę, po​myśl… fo​to​gra​fia z au​to​ma​tu.
– Jezu! – krzyk​nął Gu​th​rie. – Har​ry Bru​ce!
Doznałem małego wstrząsu; po tylu latach usłyszeć znowu głośno wypowiedziane własne
na​z wi​sko. Mia​łem na​dzie​ję, że zo​sta​ło za​po​mnia​ne na za​wsze.
– Rzym – po​wie​dział Ma​ter​son. – Zło​ty skarb.
– On to zmontował. – Guthrie strzelił palcami. – Byłem pewien, że go znam. To ta broda mnie
zmy​li​ła.
– Myślę, panowie, że pomyliliście adres – powiedziałem, siląc się rozpaczliwie na chłodny ton, ale
nerwowo próbowałem ocenić nową sytuację. Widzieli moją fotografię… Gdzie? Kiedy? Czy byli
stró​ż a​mi pra​wa, czy ludź​mi z tej dru​giej stro​ny? Po​trze​bo​wa​łem cza​su, żeby to prze​my​śleć.
Wspią​łem się na mo​stek.
– Przepraszam – mruknął Jimmy, kiedy odebrałem od niego ster. – Powinienem panu
po​wie​dzieć, że on ma broń.
– Aha – przyznałem – to mogłoby pomóc. – Mój mózg pracował na pełnych obrotach, ale
pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, prowadziła na złą drogę. Muszą zniknąć. Zniszczyli
moją ciężko wypracowaną zasłonę, wyniuchali wszystko. Pozostawał tylko jeden niezawodny
spo​sób.
Zer​k​ną​łem do kok​pi​tu, ale za​rów​no Ma​ter​son, jak i Gu​th​rie po​szli na dół.
Wypadek. Obaj za jednym zamachem. Na pokładzie małej łodzi jest wiele możliwości, aby
no​wi​cjusz zro​bił so​bie krzyw​dę. Mu​szą znik​nąć.
Spoj​rza​łem na Jim​my’ego, a on się do mnie uśmiech​nął.
– Szybki pan jest – rzekł. – Mike prawie się posikał. Myślał, że ma pan zamiar przewiercić mu
fla​ki tym no​ż em.
Chłopak także? – zapytywałem siebie. Jeśli załatwiłbym tych dwóch, on także musiałby zginąć.
Nagle ogarnęły mnie te same mdłości, które poznałem po raz pierwszy dawno temu w biafrańskiej
wio​sce.
– Czy pan się źle czu​je? – za​py​tał Jim​my na​gle. Bez tru​du wy​czy​tał to z mo​jej twa​rzy.
– W po​rząd​ku, Jim – po​wie​dzia​łem. – Czy nie przy​niósł​byś pusz​ki piwa?
Kiedy był na dole, powziąłem decyzję. Mógłbym to załatwić. Wiedziałem, że nie chcą rozgłaszać
swoich spraw na cały świat. Mógłbym zahandlować… sekret za sekret. Prawdopodobnie na dole,
w ka​bi​nie, oni tak​ż e do​cho​dzi​li do tego sa​me​go wnio​sku.
Zablokowałem ster i przeszedłem cicho do narożnika mostka, starając się, żeby moje kroki nie
były sły​sza​ne na dole.
Wylot wentylatora znajdował się w salonie tuż nad stołem. Odkryłem kiedyś, że kanał
wen​ty​la​cyj​ny może słu​ż yć świet​nie jako tuba, przez któ​rą głos do​cho​dzi na mo​stek.
Jednakże dobra słyszalność zależy od wielu czynników; najważniejsze to kierunek i siła wiatru
oraz do​kład​na po​z y​cja mó​wią​ce​go w ka​bi​nie na dole.
Wiatr wiał prosto w otwór wentylatora i zagłuszał fragmenty rozmowy. Jednakże Jimmy musiał
stać bez​po​śred​nio pod nim, bo gdy nie prze​szka​dzał huk wia​tru, głos chło​pa​ka sły​sza​łem wy​raź​nie.
– Dla​cze​go te​raz go nie za​py​tasz? – Od​po​wie​dzi nie usły​sza​łem.
Wiatr znów się ze​rwał, a kie​dy ucichł, Jim​my mó​wił zno​wu:
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym E-ksiazka24.pl.

Podobne dokumenty