Katastrofa Smoleńska oczyma naukowca
Transkrypt
Katastrofa Smoleńska oczyma naukowca
piątek - niedziela, 27 - 29 czerwca 2012 www.gazetagazeta.com Strona 20 KATASTROFA SMOLEŃSKA Katastrofa Smoleńska oczyma naukowca - lotnika (1) Urszula Madej-Wojnarowicz i Witold Liliental rozmawiają z prof. Pawłem Artymowiczem Rozmawiamy z profesorem Pawłem Artymowiczem, fizykiem i astrofizykiem z University of Toronto, który dokonał symulacji ostatnich sekund zakończonego tragicznie lotu Tupolewa. Wyniki tej symulacji czyli trajektoria lotu, miejsce opadnięcia urwanego skrzydła, itp., zgadzają się z rzeczywistymi faktami stwierdzonymi na miejscu katastrofy. W.L.: Panie profesorze, co właściwie skłoniło Pana do podjęcia tych badań dotyczących uderzenia Tupolewa w brzozę i skutków tego uderzenia? P.A.: Powiem tak: jestem pilotem i dlatego interesuję się bardzo przyczynami katastrofy. Nie jest to pierwszy raz, kiedy interesuję się sprawą wyjaśnienia jakiejś katastrofy lotniczej. Muszę tu powiedzieć, że przed katastrofą smoleńska wydarzyła się bardzo podobna katastrofa w Polsce, w Mirosławcu, gdzie w 2008 r. do samolotu CASA 295M wsiadło 12 najwyższych oficerów lotnictwa polskiego, wracających z konferencji poświęconej bezpieczeństwu lotnictwa i wszyscy zginęli, ponieważ, jak stwierdzono w raportach, popełniono bardzo duże błędy w pilotażu, w sposobie podejścia i odczycie wskaźników wysokości. Samolot był sprawny, ale nie włączono systemu alarmującego przed przechyłem i zbliżaniem się do ziemi. Pewną częścią winy obciążono też kontrolera lotów. Katastrofa była o tyle podobna do smoleńskiej, że wydarzyła się po zniżeniu się poniżej minimalnego poziomu, na którym pilot musi widzieć światła pasa, i w warunkach bardzo złej widoczności nastąpiło uderzenie w las. I również ten samolot rozpadł się na wiele kawałków, tak, jak pod Smoleńskiem. W.L.: I wtedy nikt nie kwestionował tego, że samolot się rozpadł na kawałki? P.A.: Wtedy nikt nie miał teorii zamachowych. No, oczywiście, różnica jest taka, że to się wydarzyło w Polsce. Natomiast już to wskazywało na niedociągnięcia Brzoza po złamaniu w szkoleniu pilotów, bardzo wyraźne. Komisja, która badała ten wypadek dała pewne zalecenia, ale te nie zostały wdrożone w życie. Piloci nadal latali według niedobrych procedur. I to jest część historii Smoleńska. Ta katastrofa wydarzyła się dwa lata później, a znów nie wyegzekwowano reguły, że nie należy do jednego samolotu zapraszać wszystkich najwyższych dowódców wojska. Dokładnie ten sam błąd popełniono dwa razy. Lekcja została nie przerobiona. U.M.W.: Czy można sądzić, że gdyby ta katastrofa wydarzyła się nie po stronie rosyjskiej, tylko po polskiej, nie byłoby dzisiaj takiego politycznego zamieszania wokół tej tragedii? P.A.: Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że na pewno byłoby dużo mniej tych podejrzeń i teorii spiskowych. To jest jasne. Natomiast, jeśli można, chciałbym powiedzieć dlaczego jeszcze zająłem się katastrofą smoleńską: częściowo dlatego, że ja popełniłem kiedyś podobny błąd, który nie doprowadził do wypadku, ale leciałem w podobnie trudnych warunkach i podjąłem złą decyzję, żeby kontynuować lot bez widoczności. To było w pobliżu zatoki San Francisco niedaleko Berkeley w Kalifornii, po drugiej stronie gór Diablo. Chmury wisiały bardzo nisko nad górami i w jedną stronę dałem radę jeszcze "w ostatniej chwili" przelecieć z widocznością terenu, natomiast jak wracałem tą samą trasą, grań gór była we mgle. Postanowiłem, że znając teren, lecąc pół godziny wcześniej - tutaj jest analogia do Smoleńska, bo kpt. Protasiuk leciał tą samą trasą trzy dni wcześniej i wydawało się, że pamięta teren, że wie, jak wygląda lotnisko i podejście do niego - no więc ja postanowiłem polecieć krótko bez widoczności, co było nielegalne. Lecąc, nagle spostrzegłem dziurę we mgle i zobaczyłem, że jestem owszem, nad szczytem pasma gór, ale tuż obok mnie wyrosł nagle maszt komunikacyjny. Byłem od niego może 60 metrów. Urszula Madej-Wojnarowicz i prof. Paweł Artymowicz Był pode mną, ale gdybym leciał niżej, mogłem się na ten maszt nadziać. To nie było tak niebezpieczne, jak to zejście bez widoczności do bardzo małej wysokości nad ziemią w Smoleńsku, ale ja się po prostu bardzo tym przejąłem i swój błąd przemyślałem. Chciałbym, żeby piloci na całym świecie, a zwłaszcza w Polsce, gdzie zdarza się nieproporcjonalnie wiele wypadków lotniczych, latali bezpieczniej i ostrożniej. Dla kogoś, kto nie miał takiego doświadczenia, to jest teoria, dla mnie to jest bardzo osobiste doświadczenie. Mam przypuszczenie, to jest tylko moje przypuszczenie, że kpt. (pośmiertnie mjr) Protasiuk nigdy nie miał okazji przeżyć czegoś takiego, co ja przeżyłem i wyciągnąć z tego wniosku, żeby nigdy nie doprowadzać do takiej sytuacji, zapobiec jej już na samym początku i nie zniżać się nigdy poniżej minimalnej dozwolonej wysokości. Mnie się wydaje także, iż nie wyobrażał sobie, że warunki meteorologiczne, które panowały w Smoleńsku, były aż tak złe. Z rozmów zapisanych na ścieżce dźwiękowej wiemy dziś, że przekazano mu niedokładnie ostrzeżenie kolegi z jaka 40, któ- ry wylądował tam wcześniej, że ziemię da się zobaczyć z wysokości 50 metrów (kolega mówił naprawdę o "grubo poniżej 50 m"). W tamtych warunkach ziemię można było istotnie zobaczyć dopiero z połowy tej wysokości. Ponadto, Protasiuk nigdy nie ćwiczył w tak trudnych warunkach meteorologicznych, a jak się okazało, dowództwo lotnictwa nie uważało ćwiczeń na symulatorach za niezbędne. To jest w tej sprawie pewne i dlatego dla mnie ten wypadek jest, jak orzekła komisja, tzw. CFIT (Controlled Flight Into Terrain), czyli kontrolowanym zderzeniem z terenem. Co to oznacza "kontrolowanym"? Że pilot ma władzę and samolotem. Samolot nie jest uszkodzony, jest sterowny i pilot może wykonywać nim takie manewry, jak chce. Z jakichś przyczyn zniża się za bardzo, zbliża do przeszkód i uderza w nie. Takie są wnioski komisji badania wypadku i ja się z nimi zgadzam. U.M.W.: Czyli należałoby rozumieć, że kpt. Protasiuk leciał na granicy ryzyka? P.A.: Dużo poniżej! Nie wolno mu było formalnie zniżyć się poniżej minimum meteorologicznego, określonego widzialnością w poziomie i w pionie. To jest czerwone światło, albo znak stopu, którego nie wolno przekroczyć pod żadnym pozorem. Protasiukowi nie wolno było zniżyć się poniżej 120 metrów, co wynikało z jego stopnia wyszkolenia, ale w rozmowach z punktem dowodzenia w Smoleńsku była mowa o stu metrach. To nie jest jakaś duża różnica. Ale już niżej, niż 100 metrów nie wolno mu wtedy było absolutnie zejść. To żelazna reguła lotnictwa, która została zapisana, jak to mówią lotnicy, krwią pilotów i pasażerów. To nie jest żaden wymysł. We mgle kryją się różne obiekty i to nie był pierwszy raz - tego typu wypadki zdarzały się kiedyś w lotnictwie bardzo często. Przez to w samolotach transportowych instaluje się już od lat systemy elektronicznego ostrzegania. Ale te ostrzeżenia zostały przez apara- turę wydane i, niestety, kompletnie zignorowane. W.L.: Czy jest jakiś element prawdy w tym, że któryś z polskich pilotów już stojącego na ziemi Jaka 40 namawiał go jednak do zejścia niżej, twierdząc, że to da się zrobić? P.A.: Załoga samolotu, który dowiózł dziennikarzy około 45 minut wcześniej, lądowała w bardzo trudnych warunkach, jak sami to określili w rozmowie z załogą tupolewa. Wylądowali "w ostatniej chwili". Pogoda pogarszała się, widoczność spadała. Oni dosłownie nie namawiali do tego, ale, jak można odsłuchać ze ścieżki dźwiękowej lub przeczytać w raporcie, oni adekwatnie określili warunki meteorologiczne, ale znalazło się tam również takie stwierdzenie: "jeżeli chcecie, to jak najbardziej możecie spróbować podejść do lądowania", przy czym ja myślę, że oni mieli na myśli zejście tylko do wysokości 100 metrów i odejście, jeśli piloci nie zobaczą ziemi. Zobaczenie lotniska albo świateł pasa jest absolutnym warunkiem tego, żeby można było zejść na tym lotnisku poniżej stu metrów. Myślę, że oni nie namawiali do lądowania, ale zabrzmiało to jak zachęta. W.L.: Czy gdyby to lotnisko było wyposażone, jak dzisiejsze lotniska komunikacyjne, można było wylądować bezpiecznie w takiej mgle, przy pomocy ILS? P.A.: Pogoda pod Smoleńskiem odpowiadała standardom lądowania instrumentalnego, ale to nie były standardy najsłabszego systemu, który nazywamy ILS kat. I, ani nawet kategorii II. To był już wyższy stopień trudności, tak, że podstawowy system instrumentalny, jaki jest na słabiej wyposażonych lotniskach na świecie nie wystarczyłby. Tu potrzebny był znacznie poważniejszy system, kat. IIIa. Więc, czy udałoby się? Być może mogłoby się udać. Natomiast byłoby to i tak bardzo trudne lądowanie, w tych warunkach. Wymagałoby dużych umiejętności i doświadczenia.