Porębskie limeryki.

Transkrypt

Porębskie limeryki.
Porębskie limeryki.
Nad Czarną Przemszą w Porębie
Stał facet i patrzył w głębię:
Przez lat wiele kobiety
Zjadły mi siłę, niestety
I teraz mocny jestem już tylko w gębie.
Jedna para w Niwkach
Kochała się na pokrywkach
I teraz jak długie Niwki
Nie ma tam całej pokrywki,
A oni kochają się w puszkach po piwkach.
Pewna pani z dzielnicy Krawce
Puszczała z majtek latawce.
Tak się przy tym śmiała,
Że aż się posikała
I mokro było na trawce.
Na Górce pod sosenką
Broił pan z panienką,
Która dać mu nie chciała
Mówiąc, że jest jeszcze mała
I gość musiał zadowolić się ręką.
Wieczorami po Kierszuli
Chodziła pani bez koszuli.
Chyba jej się chłopa chciało,
Bo prężyła nagie ciało
Wołając: „Niech wreszcie mnie ktoś przytuli!”
Jedna pani na Krzemiędzie
Przesiaduje wciąż na grzędzie.
Siedzi tam dotąd jak struta
I czeka na byle fiuta,
Myśląc – niech nawet to kogut będzie.
Kwiat paproci
(wg J.I. Kraszewskiego)
Wiecie dzieci, że w sobótki,
Kiedy noc najkrótsza, ciemna,
Gdy precz idą wszystkie smutki,
Na las pada moc tajemna?
Chichot dziki się rozlegał,
Bagno rozłożyło sidła,
A na tle ciemnego nieba
Pojawiły się straszydła.
W głębi lasu olbrzymiego,
kędy diabeł diabła wita,
pośród ciernia najgęstszego,
paproć raz na rok zakwita.
Jacek z trudem się przedzierał,
Krew mu z twarzy, z rąk płynęła,
Lecz jej wcale nie ocierał
- noc szaleństwem go objęła.
Kto odważny jest bez miary,
Ten, nim wstaną ranne zorze
I ustąpią dziwne czary,
Kwiat paproci znaleźć może.
Nagle patrzy – brylantowy
Blask mu całą postać złoci
- jarzy się pięciopłatkowy,
Przecudowny kwiat paproci.
Spełnia skryte kwiat życzenia
Temu, kto go zerwał w lesie.
W złoto kamień jemu zmienia
I zaszczyty wszelkie niesie.
Sięgnął ręką, lecz kur zapiał
I śmiech zabrzmiał dookoła.
Kwiat zagasnął, w ziemię zapadł,
Zerwać Jacuś go nie zdołał.
Tylko jeden jest warunek:
Szczęście dotąd będzie trwało,
Aż najmniejszy podarunek
Komukolwiek by się dało.
Cały rok czekał, uparty,
Na noc krótką, tajemniczą:
„Choćby wszystkie strachy, czarty,
Moje ręce kwiat pochwycą”.
W pewnej wiosce, obok lasu,
Mieszkał Jacuś, chłopiec młody,
Który myślał wiele czasu,
Jakby kwiat ten można zdobyć.
Przyszła noc świętego Jana.
Jacek czysto obleczony,
Bluza pasem przepasana,
Zwraca kroki w lasu stronę.
Gdy noc przyszła upragniona
Jacek włożył nowe spodnie,
A koszulę na ramion
By się z kwiatem spotkać godnie.
Las bezkresny się wydawał,
A kamienie tak jak góry.
Mech krzakami wręcz się stawał,
Drzewa rosły ponad chmury.
Las był wprost niesamowity
- gąszcz kolczasty, poplątany
Wąwozami cały zryty,
Zamiast jagód – pokrzyw łany.
Stanął Jacek nad topielą,
Patrzy – błyszczy kwiat paproci.
Skacze, bo go metry dzielą,
To nic, że się cały zbłoci.
Sięgnął ręką, lecz kur zapiał
I śmiech zabrzmiał dookoła.
Kwiat zagasnął, w ziemię zapadł
- zerwać Jacek go nie zdołał.
Minął rok i znów ogniska
Zapłonęły na polanie.
Jacek czapkę z piórkiem wciska
- może dzisiaj kwiat dostanie?
Las był zwykły, nie zmieniony,
Jacek szedł po znanej drodze,
Jednak kwiatu z żadnej strony,
A on już strudzony srodze.
Legł pod drzewem zrozpaczony
- przecież zaraz kur zapieje!
Ręce ciężkie – tak zmęczony,
Nagle coś go w palce grzeje.
Losie, jakiś jest przekorny!
Spodu liścia przyczepiony
Świecił mały, niepozorny
Kwiat paproci wytęskniony.
Jacuś chwycił kwiat w swe ręce,
Chociaż parzył jak płomieniem
I położył go na serce
- kwiat zapuścił w pierś korzenie.
„Masz mnie, wszystko będzie twoje
- kwiat na sercu się odzywa –
Lecz pamiętaj, szczęście swoje
Przed innymi ludźmi skrywaj.
Jeśli dasz choć grosik mały
Lub pomożesz w biedzie komuś,
Stracisz swój majątek cały
I do nędzy wrócisz domu”.
Myśli Jacuś – „Co tam inni,
Niech na chleb swój zarabiają.
Ja nie jestem nic im winny,
Oni też mi nic nie dają.
Niechaj tu karoca stanie,
Do mojego jedziem dworu!
Wreszcie pańskie zjem śniadanie
Przy orkiestrze dla humoru”.
Co powiedział, tak się stało,
Już i powóz stoi złoty.
Jacuś wsiadł do niego śmiało
Dumny, strojny jak w zaloty.
Do pałacu zajechali,
Co stał w obcej okolicy.
Chłopcu ludzie się kłaniali
jak królowi gdzieś w stolicy.
Pałac piękny niebywale,
Wokół rzeka, las, ogrody.
W różnych zabaw, uczt nawale
Nie zatęsknił do zagrody.
Na poduchach spał puchowych
Do południa, albo dłużej.
Pijał w szklankach kryształowych,
Pokrzykiwał – „To mi służy!”.
Wszystko tutaj miał bez trudu
– wystarczyło coś powiedzieć Nic nie robił, jednak z nudów
Nie mógł już w bogactwie siedzieć.
Wreszcie kazał domy burzyć,
Potem znowu je budować.
Gdy go to zaczęło nużyć,
Kazał ludzi torturować.
Ale gdy mijały lata,
Często myśl go nawiedzała:
„Jak tam żyją mama, tata,
Bracia i rodzina cała?”.
Wsiadł w karocę, rzekł: „Do mamy!”
Konie poszły jak po sznurku,
Kurz wzbijały kopytami
I już stoją na podwórku.
Nie wytrzymał. Znów pojechał
Do wsi swojej i swej chaty.
Złota zabrać nie zaniechał,
Przecież taki był bogaty.
Spojrzał – stara stoi chata,
Mech na dachu, żłób przy studni,
A na progu siedzi tata
- kaszle ciężko, że aż dudni.
Wszystko było po staremu.
W progu młodszy brat go witał
- ukłonił się przybyłemu,
A ten o rodziców spytał.
Burek warczy i ujada
- bierze Jacka za obcego,
Przygarbiona matka blada,
Z strachem patrzy się na niego.
„Matuś w izbie chorzy leżą,
Tatuś tydzień na mogiłkach
- grób przykryty ziemią świeżą.
W domu chleba ani pyłka”.
„Matuś, nie poznajesz syna?”
- Jacuś z drżeniem zapytuje.
„Jaśnie panie, jego nie ma.
Czemu sobie pan żartuje?
Jacuś prędko wszedł do chatki,
Gdzie staruszka w kącie spała,
Chwycił rękę swojej matki,
Ale ta go nie poznała.
Gdyby Jacuś żył na świecie,
To by przybył starość wspierać.
Mój syn miły, moje dziecię,
Z głodu nie dał by umierać”.
„Starej życia już niewiele
Na tym świecie pozostało,
Gdy swym złotem ją obdzielę,
Mnie by też nic nie zostało.
Myśli Jacek: „Rzucę trzosik,
Lżej by im się w domu żyło.
Tak, lecz gdy dam choćby grosik,
Szczęście by mi się skończyło”.
Szkoda gadać, wracać trzeba!”.
Szybko znalazł się w powozie,
Lecz choć żarem lało z nieba,
To on drżał niby na mrozie.
Odezwało się sumienie,
Ale kwiat mu serce ścisnął.
Twarz zasłonił swym ramieniem,
Wskoczył w powóz, batem świsnął.
Dusił serce kwiat korzeniem,
A sumienie gryzło duszę
- było jego potępieniem.
Dzień i noc cierpiał katusze.
Znów w pałacu Jacuś pije,
Tańczyć każe, biesiadować.
Tylko serce ciężko bije,
Jakby chciało pokutować.
„Niech się wreszcie co chce dzieje
– krzyknął w końcu zrozpaczony.
Ból mój wtedy się rozwieje,
Gdy w rodzinne wrócę strony”.
Ledwie wyrzekł owe słowa,
Już przed domem swoim stoi.
Myśli czarnych pełna głowa,
Progu się przestąpić boi.
Może znajdziesz dnia pewnego
Kwiat paproci w ciemnym lesie,
Jednak szczęścia prawdziwego
On ci nigdy nie przyniesie.
„Panie – żebrak się odzywa –
Wszystko tam poumierało.
Ziemia czarna już ich skrywa
I nikogo nie zostało”.
Kochaj zawsze najgoręcej,
Przebacz, gdy ktoś zły lub psoci,
A przeżyjesz szczęścia więcej,
Niżby dał ci kwiat paproci.
„Tutaj będzie ma mogiła!”
- myśli Jacek oszalały.
Wtem się ziemia rozstąpiła
- powóz z Jackiem zniknął cały.
Bajka
wg K. Makuszyńskiego
Bardzo dawno, przed wiekami,
W sławnym państwie króla Ćwieczka,
Otoczona bogactwami
Żyła piękna panieneczka.
Uciekł rycerz Hałła-Drałła
Okrucieństwem przerażony.
Zła królewna zaś się śmiała:
„Innej sobie szukaj żony!”.
Choć tak cudna jak jutrzenka
Co w niebiańskich mieszka murach,
Była śliczna Marysieńka
Zimna jak gradowa chmura.
Znów minęło dni niewiele,
A do wrót pałacu zdąża
(również w planie miał wesele)
Wielki, smutny rycerz, Drągal.
Nie cieszyło tej królewny
Ani słońce, ani bajki,
Ani poszum wiatru śpiewny,
Ani kot, co pali fajki.
Nic nie mówił, tylko wzdychał
Tak, że wiatr wyrywał drzewa.
Grzmiało wokół, kiedy kichał,
Ale nikt się nań nie gniewał.
Kiedyś chciała mieć Murzynka,
Więc kazała kucharzowi:
„Chłopca weź jak okruszynka,
Przypiecz, niech się zabrązowi!”.
Sto pokoi wyburzono,
Aby zrobić mu posłanie,
Cztery woły upieczono
Na przekąskę przed śniadaniem.
Malec aż się za piec schował,
Lecz go kucharz, co łzy ronił,
Czekoladą posmarował
I przed śmiercią go uchronił.
Zła Marysia tak się śmiała
Z jego wzrostu wysokiego,
Tak szydziła, żartowała,
Że zwiał z państwa Ćwieczkowego.
Słynny rycerz Hałła–Drałła
Na rumaku czarnogrzywym
Przybył, by mu rękę dała,
Bo był bardzo nieszczęśliwym.
Pod okienkiem, w krzaczku róży,
Jej zapachem otoczony,
Mieszkał słowik, co zadurzył
Się w królewnie jak szalony.
Nagle słyszy straszne rżenie.
Biegnie, aż mu skroń pulsuje,
A Marysia (gdzie sumienie!)
Długą szpilą konia kłuje.
Głos cudowny, czysty, rzewny
Po ogrodzie się rozlewał.
O miłości do królewny
Mały, szary słowik śpiewał.
Gdy Marysia usłyszała
Te miłości zapewnienia,
„Śpiewaj tydzień – rozkazała –
Dniem i nocą. Bez wytchnienia!”.
Śpiewał słowik tak cudownie,
Że pokrzywy nie parzyły.
Tony brzmiały tak czarownie,
Że w kamieniach serca biły.
Coraz cichszy śpiew dochodził
Z głębi kwiatów róży grona,
Jakby ptaka cierń ugodził.
Pękło serce. Słowik skonał.
Marysieńka niecierpliwie
Woła głośno: „Śpiewaj, ptaku!”,
Aż stuliły się strachliwie
Płomieniste płatki maków.
Trąca drobne ciałko nogą:
„Miałeś dla mnie zrobić wszystko.
Inni lepiej śpiewać mogą.
Jakie brzydkie to ptaszysko!”.
Po powierzchni stawu lśniącej,
W którym chmurki się kąpały
I na fali lekko drżącej
Dwa łabędzie przepływały.
Jeden czarny, drugi biały
- piękne pióra skry rzucają,
Kształt ich szyi doskonały,
Jak cud świata wyglądają.
„Śpiewaj dla mnie ptaku biały,
Co nad życie mnie miłujesz!
Gdy prześpiewasz ten dzień cały,
Może ciebie pocałuję”.
„Milcz królewno! To śmierć brata.
Raz w swym życiu łabędź śpiewa.
Masz lodowe serce kata”
- czarny łabędź się rozgniewał.
„Bracie, proszę …”. Już za późno,
Biały zaczął pieśń miłości.
Czarny zwiesił głowę smutno,
Ronił gorzkie łzy żałości.
Łabędź śpiewał o swym życiu,
O miłości do królewny
I jak kochał ją w ukryciu
- wzajemności nie był pewny.
Dla niej śpiewa tak, jak umie.
Czeka na jej uśmiech miły.
Smutno mu, bowiem rozumie,
Że mu zaraz braknie siły.
Zamarł wiatr, przygasło słońce,
To co żyje, wylęknione.
Pieśni słowa brzmią gorące
I miłością przepojone.
Wtem opada piękna głowa,
Oko smutno się zawiera.
Echo wciąż powtarza słowa,
Wreszcie cichnie i zamiera.
Zaszumiały czarne skrzydła,
Zaiskrzyły czarne oczy.
„Ach, jak mogłaś, niegodziwa!”
- do królewny łabędź skoczył.
Porwał ją, na grzbiet posadził
I bez słowa frunie w górę.
Wież zamkowych nie zawadził,
Wkrótce wzleciał ponad chmurę.
Lecą, lecą, zła królewna
Wciąż pięściami go okłada.
Płacze, drapie, stale gniewna.
„Płacz!” – jej łabędź odpowiada.
Coraz wyżej szybowali.
Mróz, na twarzy szron osiada.
Ona chce, by lądowali.
„Płacz!” – jej łabędź odpowiada.
Z głodu kiszki marsza grają,
Marzy jej się czekolada,
W zamku teraz deser dają.
„Płacz!” – jej łabędź odpowiada.
Dolecieli aż do nieba,
Tam gdzie w dzień sypiają gwiazdy.
Myśli Maryś: „Umrzeć trzeba.
Tutaj koniec mojej jazdy”.
Na lodowej byli górze,
Której szczyt przerastał chmury.
Ciarki przeszły jej po skórze,
Gdy się rozległ jęk wichury.
„Tu zostaniesz, zła królewno
- srogo łabędź nakazuje.
Nie uciekniesz stąd na pewno
I nikt cię nie uratuje.
Swoim sercem stopisz górę
Lub tu będzie twa mogiła.
W lodu zmienisz się figurę”.
„Precz!” – królewna wykrztusiła.
Siadła na kawałku lodu,
Chłód po całym ciele czuje,
Aż przełyka ślinę z głodu,
Z zimna nogą przytupuje.
Piąstką zimny lód uderza,
A ze złości popłakuje:
„Ptak zamęczyć mnie zamierza.
Przecież w tydzień tu zwariuję!”.
Nagle tęsknie pomyślała
O rodzicach ukochanych.
Razem z nimi być by chciała,
Obok taty oraz mamy.
Uśmiechnęła się, stęskniona
– czemu tak niedobra była?
Gdyby wpadła im w ramiona,
Mama by jej wybaczyła.
Ledwie myśl jej uleciała
Ku domowi rodzinnemu,
Zaraz tak syta się stała,
Jakby słoik zjadła dżemu.
Lód już nie był taki zimny
I wichura wiać przestała.
Cały świat był wokół inny
- swą tęsknotą go ogrzała.
Wspominała też chłopczyka,
Co go w kuchni piec kazała.
Żal jej w piersi dech zatyka,
Rozpaczliwie zapłakała.
Poprzez słone łez potoki
Słyszy, że coś zastukało.
Z lękiem patrzy się na boki.
Gdzie to stuka? Co się stało?
Tuli ręce swe do ciała
– coś pod suknią się ruszało Wtedy wreszcie zrozumiała,
Że jej serce odtajało.
Położyła się na lodzie,
„Mój łabędziu – czule wołaŻyj szczęśliwie tam, w ogrodzie!
Może mi wybaczyć zdołasz?”
Kiedy tylko wymawiała
Tęskne, pełne skruchy słowa,
Góra ciągle się zmniejszała.
W chmury się niedługo schowa.
Rzeki wody w dół płynęły
Od łez szczerych i gorących.
W morzu wody wnet tonęły,
Co powstało z brył tających.
Serce, niby młot olbrzymi,
Kruszy lody i w dół rzuca.
Z wód ocean się uczynił,
Twarz Marysi się zasmuca.
Już niedługo śmierć ją czeka
W oceanie niezmierzonym.
Szybko lód spod nóg ucieka,
A pomocy z żadnej strony.
Jeszcze mała kra została
- woda już jej piersi moczy.
Jeszcze matkę swą wspomniała
I zamknęła swoje oczy.
Jak nóż skrzydła przeszły chmurę,
Zaiskrzyły czarne oczy
I królewnie na ratunek
Czarny łabędź w wodę skoczył.
Z szczęścia Maryś traci mowę,
Półsłówkami opowiada.
Łabędź w tył odwrócił głowę:
„Kocham cię!” – jej odpowiada.
A królewna go całuje,
Czarne pióra pieści rada.
Łabędź szybko w dal szybuje.
„Kocham cię!” – jej odpowiada.
Na dziedzińcu pałacowym
Razem wnet wylądowali.
Z matką, z ojcem zatroskanym
Serdecznie się przywitali.
Przestał działać czar straszliwy
- zrzucił pióra łabędź czarny
I królewicz urodziwy
Stanął zgrabny i mocarny.
Potem klęknął na kolana
I powiada: „Drogi królu
I królowo ukochana,
Koniec dziś waszego bólu.
Lat już przeminęło trzysta,
Jak królewna się zgubiła.
Teraz dusza jej jest czysta
- innym dzieckiem powróciła.
Dobrą córkę wam przynoszę,
Nikt już tutaj nie zaszlocha.
O królewny rękę proszę.
Kocham ją, ona mnie kocha”.
Król oboje wziął w objęcia,
Rozpłakała się królowa
- miała córkę oraz zięcia,
W gardle jej stanęły słowa.
Huczne zrobił król wesele
– starzy ludzie powiadają.
Młodzi trosk mieli niewiele,
Więc do dziś w szczęściu mieszkają.
Z legend dawnego Egiptu (wg Bolesława Prusa).
Co znaczą marne człowieka nadzieje?
Toż zapisane są w gwiazdach wyroki,
Wolą Przedwiecznego wszystko się dzieje,
Nie zmienią losu ludzkich łez potoki.
W sypialni leżał, jak cedr powalony,
Stuletni Ramzes, chorobą rażony.
Ślepymi oczyma wodził dookoła,
Lekarza świątyni Karnaku wołał:
-Znasz leki, co niosą śmierć, albo życie,
Przyrządź mi taki i daj należycie.
Chcę wstać zdrów lub niech skończy się cierpienie,
Życie, albo śmierć będą wybawieniem.
- Wielki Ramzesie! Lek śmierć przynieść może,
Posłuchaj sługi, proszę cię w pokorze!
- Nie chcę twej rady, milcz! Spełnij mą wolę!
Umrę tu zaraz lub wyruszę w pole.
Więc kapłan podał lekarstwo straszliwe,
A Ramzes wypił i wyrzekł chrapliwie:
- Mów, astrologu, co gwiazdy wskazują?
Czy dla mnie jest dziś Ozyrys przychylny?
- Księżyc i Saturn na niebie królują,
Ich werdykt, panie, będzie nieomylny.
Niestety, gwiazdy śmierć komuś przyniosą,
Ktoś z dynastii umrze przed poranną rosą.
- Mam wnuka, mą śmierć Ozyrys zwiastuje.
Niech Horus na pierścień mój oczekuje.
Zapłakał Horus z sercem litościwym,
Gdy wieść usłyszał o chorobie dziada.
A choć wiele wycierpiał, nie był mściwym
- W sali faraonów smutny zasiada.
Księżyc srebrzysty nad Nilem zaświecił,
Wszędzie było widać wielki ludzki tłum.
Gdzieniegdzie ktoś ognie jasne rozniecił,
Uszu dochodził jęk hien i rzeki szum.
- Skąd tylu ludzi o tak późnej porze?
Zdziwiony Horus zapytał kapłana.
- Z tobą chce dziś płakać to ludzkie morze
I w tobie od dziś widzieć swego pana.
- A tamte światła, co znaczą, kapłanie?
- Świecą u grobu matki twojej, panie.
Za litość dziad twój ukarał ją srodze,
Na wspólnej z ludem spoczywa podłodze.
Kapłani czekają twojego znaku,
By zwłoki Zefory wnieść do katakumb.
- Słyszę rżenie koni, o tej godzinie?
- Czekają gońcy na twoje rozkazy,
Aby gdy już śmierć na Ramzesa spłynie,
Ruszyć po nauczyciela, Jetrona,
Który z powodu do wojen odrazy
Wygnany z kraju, na obczyźnie kona.
- A tamto światło, za gałęzi cieniem?
Kto śle nam tutaj znaki spoza Nilu?
- Panie wielki, tam klasztorne więzienie.
Piękna Berenika, po latach tylu
Chce przybyć do ciebie wierna, stęskniona
I będzie twoją, gdy Ramzes już skona.
- Ach, pszczoła mnie ukąsiła, tu w nogę!
- To nic, jasny panie, wszak jesteś dzielny.
Pająk jadowity wzbudziłby trwogę,
Gdyż jad jego zwykle bywa śmiertelny.
Do tronu Horusa wolno podchodził
Wódz armii - Rozkaz Ramzesa przywodzi
Mnie tutaj, gdyż dziad twój powiedział:
„Słuchaj wodzu, żebyś dobrze wiedział!
Gdy zobaczycie pierścień faraona
W ręce Horusa, wnuka jedynego,
Wówczas każdy jego wolę wykona
Tak, jakby słuchał rozkazu mojego.
Choćby chciał zawrzeć pokój z Etiopami
I oddać im część Egiptu Górnego,
Choćby wolnych bratał z niewolnikami
- słuchajcie przez znak pierścienia świętego!
Choćby chciał zburzyć świątynię Amona,
Też każdy z was jego rozkaz wykona!”.
- Nie oddam piędzi Egiptu Etiopom,
Lecz zawrę pokój, bo żal mi jest ludu.
Obniżę czynsze i podatki chłopom,
A niewolnikom każę ulżyć trudu.
Kapłanie, edykty! Puchnie mi noga
I ból wciąż narasta. Świątynie każę
Budować, nie burzyć. Lecz matka droga
Ma spocząć w katakumbach – tak rozkażę!
Napisz jeszcze, że żadnemu jeńcowi
Nie będzie język po bitwie wyrwany.
Przekaż również drogiemu Jetronowi,
By przybył tu, gdzie jest oczekiwany.
Uwolnię też Berenikę z więzienia.
Ach, coraz większe odczuwam cierpienia!
Lekarzu, spójrz na mą nogę, nie zwlekaj!
Szybko edykty, bo czas ucieka!
- Wszak przez pająka jesteś ukąszony!
Umrzesz, jak księżyc za palmę się schowa.
- Gdy pierścień dziada będzie przyniesiony,
Zatwierdzę pisma, póki ręka zdrowa.
Czy śmierć daleko? – Już na tysiąc kroków
Żołnierskiego chodu. Mało widoków,
Że pierścieniem edyktów dotknąć zdołasz.
Przeznaczenia swego już nie odwołasz!
- Podaj edykty! Śmierć daleko jeszcze?
- Osiemset kroków. Już masz, panie, dreszcze.
Sześćset kroków. Jak mi ciebie żal, panie.
Zatwierdzić rozkaz któryś będziesz w stanie?
Edykt o czynszach już spadł na podłogę.
Pięćset … i o pokoju z Etiopami.
- Lekarzu, ratuj! Już dłużej nie mogę.
Co będzie z najdroższymi zleceniami?
Czterysta… matka zostanie tam, gdzie była.
Trzysta … nie wróci już Jetron z wygnania.
Dwieście … ręce straszna wykrzywia siła
- Horus najdroższy z edyktów ochrania.
Sinieją mu usta: „Już pierścień niosą?
Czy mą kochaną uwolnię z więzienia?”.
Sto … czoło pokrywa się trupia rosą,
W mrok korytarzy mu biegną spojrzenia…
W ciszy grobowej stukot nóg dochodzi.
- Czy to ktoś idzie, czy umysł mnie zwodzi?
- Panie, to zastępca arcykapłana.
- Coś nadzwyczajnego, rzecz niesłychana!
Podniósł się krzepko Ramzes Wielki z łoża,
Kiedy wschód słońca obwieściła zorza.
Gromko się do nas, zebranych, odzywa
- ciebie, Horusie, do siebie przyzywa.
Dlaczego milczysz? Takiś zaskoczony?
Lecz Horus siedział na tronie skurczony,
Gasnącym wzrokiem patrzał ku więzieniu
Swej Bereniki, a w jego spojrzeniu
Zanikały odległe błyski mdławe.
Z oczu toczyły się łzy – dwie łzy krwawe.
Co znaczą marne człowieka nadzieje?
Toż zapisane są w gwiazdach wyroki,
Wolą Przedwiecznego wszystko się dzieje.
Nie zmienią losu ludzkich łez potoki.
Czemu?
Czemu ciepło świeci słońce?
Czemu ptak tak pięknie śpiewa?
Czemu kwiaty są pachnące?
Czemu wielkie rosną drzewa?
Czemu pada deszcz rzęsisty?
Czemu pająk robi sieci?
Czemu śnieg jest zimny, czysty?
Czemu czasem płaczą dzieci?
Czemu wiatr rozwiewa liście?
Czemu dzień się z nocą zmienia?
Czemu księżyc lśni srebrzyście?
Czemu góry są z kamienia?
Czemu kury dziobią mury,
Wydziobują w murach dziury,
A przez dziury łażą szczury?
Czemu koty drapią płoty?
Czemu pieski gryzą deski?
Czemu raki szczypią maki?
Czemu wróble robią ruble,
A wychodzą im wciąż buble?
Czy koguty znają nuty?
Listę pytań tak bogatą
Co dzień dzieci wymyślają,
A na wszystkie mama z tatą
Odpowiedzieć się starają.
Dla Mamy i Taty.
Kto mi opowie baśń do poduszki?
Kto mnie nauczy smażyć racuszki?
Kto mnie przytuli, uściśnie szczerze?
Kto mnie na spacer przez las zabierze?
Kto mi ukaże piękno przyrody,
Zapachy kwiatów, płynące wody?
Ty i za wszystko, jak siebie samą,
Bardzo, najbardziej kocham Cię, Mamo!
Kto mnie nauczy wchodzić na drzewa,
Pomoże zgadnąć, jaki ptak śpiewa?
Kto mnie nauczy, jak strzelać z procy
I jak odszukać Gwiazdę Północy?
Kto mnie nauczy gwizdać na palcach
I jak rozróżnić żmiję, padalca?
Kto mnie o świcie weźmie na ryby
I rozpoznawać nauczy grzyby?
Ty mi to powiesz i właśnie za to
Bardzo, najbardziej kocham Cię, Tato!
Kłopoty małżeńskie.
Do doktora przyszła pani:
- Mąż nie może ani, ani.
Niech pan doktor mi uwierzy,
Ten „interes” wciąż mu leży.
Trącam go, doktorze drogi,
Lecz on zwisa obok nogi”.
Na to doktor jej odpowie:
- Wyleczyłem ludzi mrowie.
Chromy pacjent rzucił kule,
Niejednemu przeszły bóle,
Niewidomi tu przejrzeli,
A umarli ozdrowieli.
Ten przypadek, nie nowina,
Nie pomoże tu rycyna,
Masaż taki, albo siaki,
Ani te – afrodyzjaki.
Zniknie problem do imentu,
Jeśli garstka jest cementu,
Trochę piasku, nieco wody
- nie za trudne to zachody.
Wyrób masy gęstej miarkę,
Potem otocz nią „fujarkę”.
Lep starannie, obrób dłutem
(Może być zbrojona drutem).
A gdy dobrze wyschnie cała,
Będzie twarda niczym skała.
Wreszcie skończą się kłopoty,
Męża brać i do roboty.
Zaś mężowi przyjemności
Można sprawić bez trudności:
Nie potrzebny sprzęt kosmiczny,
Ale młot pneumatyczny.
Zanim beton mąż rozbije,
To orgazmów sto przeżyje.
Bądź tak blisko! Jeszcze bliżej!
Bliżej, bliżej, przy mnie tuż!
Usta suną wyżej, niżej
- wszędzie Ty i zapach róż.