Pobierz fragment (PDF - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

Pobierz fragment (PDF - Wydawnictwo SONIA DRAGA
PROLOG
Konstant ynopol, lipiec 1203
–  Nie wychylaj się i nic nie mów – wyszeptał szpakowaty
mężczyzna, pomagając rycerzowi wgramolić się na blanki. – Na mu­
rach roi się od straży, a wszyscy są teraz bardzo czujni ze względu na
oblężenie. – Ewerard z Tyru spojrzał najpierw w lewo, potem w pra­
wo, wypatrując śladów zagrożenia. W pobliżu nie było jednak nikogo.
Znajdowali się bardzo daleko od obu wież, a pochodnie noszone przez
nocne warty na pewno nie pozwalały dostrzec nikogo z tak wielkiej
odległości, zwłaszcza w ciemną, bezksiężycową noc. Klucznik wybrał
doskonałe miejsce. Jeśli będą wystarczająco szybcy, powinni przebyć
resztę fortyfikacji i dostać się do miasta, zanim ktokolwiek ich zauważy.
Ale równie bezpieczny powrót to zupełnie inna sprawa.
Pociągnął trzykrotnie za linę, dając znak piątce braci czekają­
cych na dole w cieniu zewnętrznego muru. Wspinali się kolejno po
rozmieszczonych równomiernie sznurowych szczeblach i wkrótce
ostatni stał już za Ewerardem. Ruszyli szczytem umocnień z obna­
żonymi mieczami ściskanymi w twardych dłoniach, idąc gęsiego za
przewodnikiem. Po chwili lina znów została użyta, tym razem spusz­
czono ją po wewnętrznej stronie muru. Po kilku minutach wszyscy
stali na ziemi i podążając za człowiekiem, którego widzieli pierwszy
raz w życiu, kierowali się w głąb nieznanego im miasta.
Zachowywali wielką ostrożność, nie mając pewności, dokąd pro­
wadzi ich Klucznik, i obawiając się wykrycia. Zamiast charakterystycz­
7
nych białych płaszczy ozdobionych czerwonym krzyżem narzucili
dzisiaj proste czarne peleryny. Nie zamierzali ujawniać prawdziwej
tożsamości. Zwłaszcza że musieli przeniknąć na terytorium wroga
i zakraść się do miasta obleganego przez wojska papieża Innocente­
go. Przez krzyżowców takich jak oni. Dla mieszkańców Konstanty­
nopola templariusze byli ludźmi papieża. I co za tym idzie, wrogami.
A Ewerard doskonale wiedział, jak okrutny los czeka rycerzy schwy­
tanych za liniami wroga.
On jednak nie postrzegał Bizantyjczyków jako swoich wrogów
i nie przybywał tutaj z polecenia papieża.
Daleko mu było do tego.
Chrześcijanin przeciw chrześcijaninowi, pomyślał, gdy mijali
zamknięty na noc kościółek. Czy to szaleństwo kiedyś się skończy?
Podróż była długa i ciężka. Od wielu dni galopowali z krótkimi
tylko przerwami na odpoczynek, zajeżdżając wierzchowce niemal
na śmierć. Wiadomość, którą dostali od Kluczników przebywają­
cych w głębi stolicy Bizancjum, była zaskakująca i alarmująca. Mia­
sto Zadar leżące na wybrzeżu Dalmacji zostało zniszczone i ogra­
bione przez wojska papieża, co było o tyle zaskakujące, że chodziło
o miejscowość zamieszkaną przez chrześcijan, więcej nawet – przez
katolików! Wenecka flota przewożąca zachłannych rycerzy biorą­
cych udział w czwartej krucjacie ruszyła znów w rejs. Konstantyno­
pol wydawał się jej następnym celem, pretekstem do ataku zaś po­
nowne osadzenie na tronie wygnanego i oślepionego cesarza i jego
syna. A zważywszy na to, że stolica Bizancjum nie była katolicka,
tylko prawosławna – i zważywszy na masakry, do jakich doszło w niej
parę dekad wcześniej – nie wróżyło to zbyt dobrze temu wielkie­
mu grodowi.
Właśnie to było powodem, dla którego Ewerard i kilku jego
braci rycerzy opuściło w pośpiechu warownię templariuszy w Tor­
tosie. Udali się na północ wzdłuż wybrzeży, potem na zachód przez
terytoria wrogich Ormian i muzułmańskich Seldżuków, następnie
przebyli księżycowe krajobrazy Kapadocji, omijając większe miasta
i osady, by nie natknąć się na nikogo obcego. Gdy dotarli w pobliże
Konstantynopola, flota krzyżowców składająca się z ponad dwustu
galer i transportowców przewożących konie i dowodzona osobiście
8
przez weneckiego dożę właśnie rzucała kotwicę na wodach otaczają­
cych najpotężniejsze miasto świata.
Zaczynało się oblężenie.
Kończył się czas.
Ukryli się w cieniu, gdy zauważyli pieszy patrol, a później ruszy­
li za Klucznikiem przez niewielki cmentarz ku kępie zarośli i drzew,
przy których czekał już na nich wóz z zaprzęgiem koni. Obok stał
kolejny szpakowaty mężczyzna, dzierżący lejce. Próbował zachować
kamienną twarz, ale nie zdołał ukryć niepokoju. Drugi z trzech, po­
myślał Ewerard, kłaniając mu się zdawkowo, kiedy jego ludzie gra­
molili się na tył wozu. Moment później już jechali w głąb miasta,
które przysadzisty rycerz mógł obserwować przez szparę w plandece.
Nigdy wcześniej nie widział podobnego miejsca.
Nawet w takich ciemnościach dostrzegał majaczące w oddali
gigantyczne świątynie i otaczające je place tak rozległe, że samo ich
istnienie wydawało mu się niemożliwe. A miał okazję zobaczyć wiele
zdumiewających miejsc. Rzym, Paryż, Wenecję… pozwolono mu je
odwiedzić, gdy towarzyszył wielkiemu mistrzowi w podróży do pa­
ryskiej świątyni. Wszystkie one bladły jednak przy Konstantynopo­
lu. Nowy Rzym wydawał mu się największym ze wszystkich miast.
A gdy wóz w końcu zatrzymał się i dotarli do celu, zastał tam ko­
lejny zapierający dech w piersi widok: gigantyczną budowlę wspartą
na korynckiej kolumnadzie, której fronton niknął w mroku wysoko
nad jego głową.
Trzeci Klucznik, najstarszy z nich wszystkich, czekał na braci
u podnóża szerokich schodów.
– Co to za miejsce? – zapytał go Ewerard.
– Cesarska biblioteka – odparł starzec.
– Cesarska biblioteka? – Mina templariusza wyrażała bezgra­
niczne zdziwienie.
Klucznik zauważył je i rozciągnął wargi w słabym uśmiechu.
– Jak powiadają, najciemniej jest pod latarnią. – Odwrócił się. –
Chodźcie za mną. Nie mamy wiele czasu.
Poprowadził rycerzy w górę schodów, potem przez westybul
w głąb gigantycznej budowli. Jej korytarze były puściusieńkie. Nie
tylko z powodu późnej pory. W mieście dawało się wyczuć atmosferę
9
napięcia. Lepkie nocne powietrze gęste było od strachu, który nara­
stał z dnia na dzień karmiony niepewnością i chaosem.
Podążali za płomieniem pochodni przez sale wypełnione doku­
mentami zawierającymi większość wiedzy starożytnego świata. Pół­
ki uginały się od zwojów i kodeksów, z których wiele zostało zrabo­
wanych z dawno utraconej Biblioteki Aleksandryjskiej. Zeszli pod
ziemię krętymi schodami na tyłach budynku i przemierzyli labirynt
wąskich korytarzy, by trafić na kolejne stopnie. Blask pochodni rzu­
cał ich rozedrgane cienie na ściany z piaskowca, dopóki nie dotarli do
pogrążonego w kompletnym mroku przedsionka z wieloma ciężkimi
zamkniętymi drzwiami. Jeden z Kluczników otworzył te na samym
końcu i wpuścił braci do środka. Znaleźli się w wielkim magazynie,
jednym z wielu podobnych, jak przypuszczał Ewerard. Pomieszczenie
wypełniały stosy skrzyń, pod ścianami widać było pokryte pajęczyna­
mi regały, na których spoczywały rzędy zwojów i spisanych na skórze
kodeksów. Powietrze cuchnęło tu kurzem, ale było suche. Człowiek,
który zaprojektował tę budowlę, musiał zdawać sobie sprawę, że wilgoć
nie służy manuskryptom i trzeba ją trzymać z dala od zbiorów, jeśli
mają ocaleć. Tym się udało – niektóre przetrwały nawet wiele stuleci.
Z ich powodu przybyli tutaj Ewerard i jego druhowie.
– Nie mamy dobrych wieści – poinformował ich najstarszy
z Kluczników. – Uzurpatorowi Aleksemu brakło odwagi, by stawić
czoło wrogowi. Wyjechał wczoraj z miasta, prowadząc ze sobą czter­
dzieści chorągwi, ale nie ośmielił się uderzyć na Franków i Wene­
cjan. Za daleko stali od murów, więc bał się, że nie zdąży uciec, jeśli
sprawy przybiorą niepomyślny dla niego obrót. – Starzec zamilkł na
moment, w jego oczach pojawiło się przygnębienie. – Obawiam się
najgorszego. Miasto jest już stracone, a gdy upadnie…
Ewerard potrafił sobie wyobrazić ogrom zemsty, jaka spadnie na
wylęknionych mieszkańców, jeżeli łacinnicy zdołają przełamać linie
obrony. Nie minęło jeszcze dwadzieścia lat od chwili, gdy katolicy
zamieszkujący Konstantynopol zostali wymordowani. Mężczyźni,
kobiety, dzieci… nikogo nie oszczędzono. Niezliczone tysiące zginę­
ły podczas masakry, jakiej nie widział świat od zdobycia Jerozolimy
przez pierwszą krucjatę. Znienawidzeni Wenecjanie, Genueńczycy
oraz kupcy z Pizy i ich rodziny, ludzie mieszkający w tym mieście od
10
pokoleń i zawiadujący jego handlem morskim oraz finansami – cała
katolicka ludność Konstantynopola – wszyscy zostali wyrżnięci przez
zazdroszczącą im pozycji i bogactwa biedotę. Ich dzielnice obrócono
w perzynę, groby zbezczeszczono, a tych, którzy zdołali jakimś cudem
przeżyć, sprzedano Turkom w niewolę. Katoliccy kapłani nie wyszli
z tego konfliktu lepiej, zadbali o to ich prawosławni wrogowie: ko­
ścioły zostały spalone, a legata papieskiego ścięto podczas publicznej
egzekucji. Jego głowę przywiązano bezpańskiemu psu do ogona, aby
poniósł ją przez miasto między świętujące tłumy.
Starzec odwrócił się i poprowadził zakonników w głąb pomiesz­
czenia, do drzwi częściowo ukrytych za przeładowanymi regałami.
– Frankowie i łacinnicy mówią o zamiarze odbicia Jerozolimy, ale
wszyscy wiemy, że tak daleko nigdy się nie posuną – podjął starzec,
gmerając kluczami w zamkach. – Cokolwiek by gadali, nie chodzi im
o odbicie Świętego Grobu. Już nie. Teraz patrzą jedynie, jak by tu na­
pełnić sakiewki. A papież tylko czeka na upadek Cesarstwa Wschod­
niego, aby kościoły Konstantynopola znalazły się ponownie pod wła­
daniem Rzymu. – Obrócił się, twarz mu posmutniała. – Mówiło się,
że wyłącznie aniołowie w niebiesiech znają datę upadku tego miasta,
ale obawiam się, że to nie jest już prawda. Armia papieża zdobędzie je
– oznajmił zakonnikom – a gdy do tego dojdzie, w tych murach poja­
wi się oddział, którego zadaniem będzie zdobycie tego… – Otworzył
drzwi i wpuścił ich dalej. Ten pokój dla odmiany był niemal pusty,
znajdowały się w nim tylko trzy drewniane skrzynie. Serce Ewerarda
zabiło mocniej. Jako jeden z niewielu zaufanych został dopuszczony
do największej tajemnicy zakonu i wiedział, co kryje się w tych trzech
niepozornych kufrach. Wiedział także, co ma z nimi zrobić.
– Będziesz potrzebował wozu i koni, Teofil pomoże ci i tym ra­
zem – kontynuował tymczasem starzec, a mężczyzna, który wprowa­
dził Ewerarda i jego ludzi za mury, kiwał ledwie zauważalnie głową.
– Musicie jednak działać szybko. Sytuacja może ulec zmianie w każ­
dej chwili. Krążą plotki, że cesarz uciekł potajemnie z miasta. Powin­
niście opuścić je jeszcze przed świtem.
– A wy…? – zdziwił się Ewerard. – Co z wami? Chyba też idziecie?
Starzec wymienił ponure spojrzenia ze swoimi towarzyszami,
a potem pokręcił głową.
11
– Nie. Musimy zatrzeć ślady. Postaramy się, aby sługusy papieża
myślały, że to, po co ich tutaj przysłano, nadal spoczywa w podzie­
miach biblioteki. Przynajmniej do czasu, gdy będziecie już bezpieczni.
Ewerard chciał zaprotestować, choć wiedział, że nie uda mu się
przekonać Kluczników. Oni od dawna wiedzieli, że kiedyś nadejdzie
ta chwila. I byli na nią przygotowani, jak każde pokolenie Kluczni­
ków przed nimi.
Bracia zakonni załadowali skrzynie na wóz. Czterech je prze­
nosiło, podczas gdy dwaj pozostali trzymali wartę. W chwili gdy
ruszali spod biblioteki, na niebie pojawiły się pierwsze oznaki
przedświtu. Brama, którą wybrał Klucznik, zwana Wiosenną, była
jedną z najbardziej oddalonych od centrum. Chroniły ją dwie wie­
że, ale w ich cieniu znajdowały się boczne wrota i to one właśnie
były ich celem.
Gdy wyładowany wóz z dwoma zakapturzonymi postaciami na
koźle doturlał się do bramy, trzej zaciekawieni wartownicy stanęli
mu na drodze. Środkowy uniósł rękę, dając znak, aby się zatrzymali,
i zapytał tubalnym głosem:
– Kto jedzie?
Powożący wozem Teofil zakaszlał boleśnie, zanim odpowiedział
zduszonym szeptem, że wezwano go pilnie do monastyru Zoodochos,
który znajduje się tuż za murami. Siedzący obok Ewerard widział,
że słowa Klucznika zadziałały, najwyraźniej wzbudzając ciekawość
wartownika, który podszedł i wykrzyczał kolejne pytanie. Templa­
riusz z twarzą ukrytą pod kapturem spokojnie obserwował zbliżają­
cą się ofiarę, a gdy znalazła się wreszcie w jego zasięgu, skoczył i wbił
sztylet w jej kark. W tym samym momencie trzej zakonnicy wypadli
z tyłu wozu i uciszyli pozostałych wartowników, zanim ci zdołali za­
alarmować resztę oddziału.
– Idźcie – wyszeptał Ewerard, na co jego bracia pobiegli w kie­
runku bramy, a dwaj pozostali templariusze przykucnęli obok wozu
i uważnie przyglądali się szczytom wież.
Moment później dawał Teofilowi znak, by ten się ukrył, jak było
umówione. Jego zadanie dobiegło końca, reszta należała do nich. Zda­
wał sobie jednak sprawę, że lada chwila wokół może rozpętać się pie­
kło – i rzeczywiście, stało się najgorsze. Gdy templariusze przy bra­
12
mie podnosili pierwszą belkę ryglującą, z posterunku wyszło dwóch
kolejnych wartowników.
Bracia zdołali zarżnąć obu, lecz nie dość szybko i sprawnie; je­
den zdołał krzyknąć na tyle głośno, że zaalarmował resztę oddziału
stacjonującego w pobliskich wieżach. Mgnienie oka później na blan­
kach zaroiło się od zapalanych w pośpiechu pochodni i rozbrzmiały
bijące dzwony. Ewerard zerkał w kierunku bramy, przy której bracia
mocowali się właśnie z ostatnią belką, gdy tuż obok jego stopy wbi­
ła się w ziemię strzała. Druga minęła o włos grzbiet jednego z koni.
Nie mieli czasu do stracenia. Nie zdołaliby uciec, gdyby strzelcy za­
bili choć jednego wierzchowca.
– Musimy już ruszać! – wrzasnął, wystrzeliwując bełt z kuszy.
Trafił oświetlonego pochodniami łucznika, a ten, martwy, zwalił się
z muru prosto na ziemię. Ewerard i dwaj bracia pilnujący wozu po­
nownie naciągnęli cięciwy, musieli ostrzeliwać blanki i trzymać na
dystans resztę wartowników, dopóki otwierający bramę nie dadzą im
znaku, że droga wolna. W następnej chwili usłyszał umówiony sygnał.
– Jedźmy! – ponaglił gestem zakonników, lecz kiedy ci gramolili się
na tył wozu, rycerz stojący obok niego został trafiony. Bełt wszedł od
góry przy prawym ramieniu i zagłębił się niemal całkowicie w klatce
piersiowej. Jego druh – Odo z Ridefortu, chłop na schwał – padł na
ziemię, spryskując ją obficie krwią.
Ewerard pomógł mu wstać, przywołując pozostałych. W oka­
mgnieniu znaleźli się przy rannym bracie. Trzej ostrzeliwali blanki,
osłaniając tych, którzy odnosili Odona na wóz. Ewerard podbiegł do
kozła i wspinając się na górę, skinął głową, aby podziękować Teofilowi,
ale Klucznika nie było już tam, gdzie go ostatnio widział. Wszelako
zaraz dostrzegł zakapturzonego mężczyznę rozciągniętego na ziemi,
nieruchomego, ze strzałą wystającą z krtani. Spoglądał w jego kie­
runku może przez jedno uderzenie serca, lecz i to wystarczyło, by ten
obraz utrwalił mu się w pamięci. Potem siadł na koźle i pognał konie.
Zakonnicy wskakiwali w biegu, gdy wóz przejeżdżał przez bramę
i opuszczał miasto żegnany gradem strzał. Gdy Ewerard skierował
się na wzgórze, za którym mógł skręcić na północ, spojrzał w dół na
lśniące wody morza i galery wojenne płynące wzdłuż murów Kon­
stantynopola z proporcami łopoczącymi na kasztelach rufowych i po­
13
malowanymi krzykliwie nadburciami. Naciągnięte onagery i długie
drabiny sterczały złowieszczo z ich pokładów.
To szaleństwo, pomyślał raz jeszcze z bolejącym sercem, zosta­
wiając za sobą to wspaniałe miasto i wielką katastrofę, która je czekała.
***
Wracali o wiele wolniej. Nie stracili ani jednego konia,
ale nieporęczny wóz i ciężki ładunek uniemożliwiały rozwinięcie przy­
zwoitej prędkości. Tym razem omijanie miast i ludzi było znacznie trud­
niejszym zadaniem niż wtedy, gdy jechali wierzchem i mogli w każdej
chwili skręcić z bitego traktu. Co gorsza Odo słabł w oczach, a oni nie­
wiele mogli zrobić, by powstrzymać dalszy upływ krwi podczas jazdy.
Wszakże najgorsze było to, że zostali zauważeni. Ucieczka z oblężone­
go miasta nie przebiegła tak gładko, jak wejście do niego. Spodziewali
się pościgu zbrojnych, tym razem z sił oblegających Konstantynopol.
Przeczucie ich nie myliło – zanim słońce zdążyło zajść, ujrze­
li pogoń.
Ewerard wysłał dwóch ludzi przodem, a dwaj kolejni mieli pil­
nować tyłów i informować go o każdym zagrożeniu. Ta ostrożność
opłaciła się już pierwszego wieczora. Straż tylna konwoju dostrzegła
w oddali oddział frankijskich rycerzy nadjeżdżających od zachodu po
ich śladach. Wysłał więc człowieka, by ściągnął awangardę, a potem
wszyscy zjechali z dobrego traktu wiodącego na południowy wschód,
którym powinni się poruszać, przynajmniej zdaniem krzyżowców,
i pojechali prosto na wschód w kierunku gór.
Zaczynało się już lato, lecz mimo że śniegi stopniały, nadal trud­
no było przejechać przez te odludzia. Porośnięte trawą wzgórza dość
szybko zostały zastąpione urwistymi skalnymi ścianami. Nieliczne
szlaki, którymi mógł przejechać wóz, były bardzo wąskie i kręte, w wie­
lu miejscach koła obracały się nieomalże na krawędzi przepastnych
wąwozów. Stan Odona pogarszał się z każdym dniem. A gdy zaczął
padać rzęsisty deszcz, znaleźli się o krok od tragedii. Ewerard nie miał
jednak wyjścia, musiał trzymać się tych wyżyn, które przemierzali
w żółwim tempie, jedząc tylko to, co zdołali zebrać w zaroślach albo
upolować. Napełniali bukłaki deszczówką, zatrzymywali się dopiero,
14
gdy zapadał zmierzch, i sypiali wyłącznie pod gołym niebem, zawsze
czujni, albowiem wiedzieli, że prześladowcy idą wciąż ich śladem.
Musi nam się udać, powtarzał sobie Ewerard podłamany nie­
szczęściami, które spadały jedno po drugim na niego i pozostałych
braci. Nie możemy zawieść. Nie w tak ważnej sprawie.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Po kilku kolejnych dniach ślamazarnej jazdy stan Odona był już
tak zły, że nie widzieli nadziei. Zdołali wyjąć bełt i zatamować krwotok,
ale w ranę wdało się zakażenie, w związku z czym ranny bez przerwy
gorączkował. Ewerard zdawał sobie sprawę, że jeśli chcą go dowieźć
żywego do warowni, powinni się zatrzymać i znaleźć jakąś kryjów­
kę, w której mógłby poleżeć spokojnie w suchym miejscu. Ale skoro
zwiadowcy wciąż donosili, że pościg nie odpuszcza, nie miał inne­
go wyjścia, jak przedzierać się przez tę dzicz, modląc się o cud. I ten
w końcu nastąpił. Szóstego dnia, pod postacią niewielkiej samotni,
na którą przypadkiem się natknęli.
Przeoczyliby ją, gdyby nie para kruków krążących nad lasem,
co zwróciło uwagę któregoś ze zwiadowców. W skalnej ścianie wy­
kuto kilka ciasnych pomieszczeń i tak je zamaskowano, że nikt, kto
o nich nie wiedział, nie znalazłby monastyru mieszczącego się wy­
soko na stoku pod nawisem skalnym, który uniemożliwiał dostanie
się doń od góry.
Zakonnicy podjechali tak daleko, jak tylko się dało, potem zo­
stawili konie i wóz, by dalej wspinać się pieszo. Ewerard był pełen
podziwu dla poświęcenia ludzi, którzy – z tego co widział, całe wieki
temu – zdecydowali się na budowę monastyru w tak zdradzieckim
i trudno dostępnym miejscu. Zastanawiał się także, jakim cudem kom­
pleks ocalał, skoro od dawna panoszyli się tutaj wścibscy Seldżucy.
Zbliżali się ostrożnie z obnażonymi mieczami w dłoniach, acz­
kolwiek prawdopodobieństwo, że ktoś wciąż mieszka w tych niego­
ścinnych górach, było znikome. Ku swemu zdziwieniu zostali powi­
tani przez około dziesięciu mnichów, zarówno starców, jak i młodych
nowicjuszy, którzy rozpoznawszy w nich sługi boże, natychmiast za­
proponowali posiłek i schronienie.
Monastyr był maleńki, ale za to doskonale zaopatrzony jak na
miejsce tak znacznie oddalone od ludzkich sadyb. Odo spoczął wy­
15
godnie na suchym sienniku, a gorące jadło i napoje pomogły mu w od­
zyskaniu nadwątlonych sił. Ewerard i reszta braci przenieśli na górę
wszystkie skrzynie i umieścili je w niewielkiej, pozbawionej okien
komnacie. W sąsiednim pomieszczeniu znajdowało się imponują­
ce skryptorium, gdzie zgromadzono niezliczone manuskrypty. Przy
kilku pulpitach ślęczeli mnisi; skoncentrowani całkowicie na wyko­
nywanej pracy pozwalali sobie tylko na przelotne spojrzenia rzucane
w kierunku gości.
Mnisi – bazylianie, co Rycerze Świątyni odkryli bardzo szyb­
ko – byli zdruzgotani wieściami, jakie przywieźli im templariusze.
Już sama myśl, że armia papieża oblega i niszczy miasta zamieszka­
ne przez chrześcijan, nawet w czas wielkiej schizmy wydawała im się
niepojęta. Odizolowani od świata nie wiedzieli o zajęciu Jerozolimy
przez siły Saladyna ani o porażce trzeciej krucjaty. Ich serca napeł­
niały się smutkiem, a twarze ciemniały z każdą posłyszaną nowiną.
W trakcie rozmów z nimi Ewerard unikał jak ognia tylko jedne­
go tematu: co on i jego bracia robili w oblężonym Konstantynopolu.
Wiedział bowiem, że ortodoksyjni mnisi mogliby uznać templariu­
szy za popleczników najeźdźcy, który stanął właśnie u wrót ich świę­
tej stolicy. Był jednak świadom, że prędzej czy później będzie musiał
porozmawiać o tym z igumenem, czyli opatem monastyru, ojcem Fi­
lipikusem. I tak też się stało.
– Co przewozicie w tych skrzyniach?
Ewerard zauważył, że mnisi łypali ciekawie w stronę przeno­
szonego ładunku, dlatego nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Po
chwili wahania odparł:
– Wiem tyle, co i ty. Otrzymałem rozkaz przewiezienia ich z Kon­
stantynopola do Antiochii.
Opat nie spuścił wzroku, trawiąc wolno te słowa. Dopiero po
dłuższej chwili skinął głową z szacunkiem i wstał z zydelka.
– Czas na nieszpory, a potem na odpoczynek. Wrócimy do tej
rozmowy jutro rano.
Rycerzom zaproponowano kolejne porcje chleba, sera i kubki zia­
ren anyżu rozgotowanych w wodzie. Później w monastyrze zapano­
wała kompletna cisza, którą przerywało jedynie rytmiczne bębnienie
kropel deszczu o okna. To staccato ukoiło nerwy Ewerarda i rycerz
16
zapadł dość szybko w głęboki sen. Obudził się dopiero, gdy słońce
zaczęło razić go w oczy. Usiadł wciąż lekko zamroczony, powieki miał
ociężałe, a gardło dziwnie suche. Rozejrzał się. Dwaj bracia, z który­
mi dzielił pomieszczenie, zniknęli.
Spróbował wstać, ale nie zdołał. Nogi się pod nim ugięły. Przy
drzwiach zauważył dzban i misę, które wręcz prosiły, by z nich sko­
rzystać. Za drugim razem stanął z trudem o własnych siłach i powłó­
cząc stopami, zdołał przejść parę kroków. Podniósł dzban i osuszył
jego zawartość jednym haustem. Od razu poczuł się lepiej. Otarł usta
rękawem, wyprostował się i ruszył w stronę refektarza. Szybko jednak
wyczuł, że coś jest nie tak. Gdzie pozostali?
Z duszą na ramieniu przekradł się, stąpając boso po zimnych ka­
mieniach, obok ciągu pustych cel, a potem przez refektarz, gdzie także
nie spotkał nikogo. Usłyszał jakieś hałasy dobiegające ze skryptorium,
więc skręcił w tamtym kierunku, czując dziwną słabość we wszyst­
kich członkach. Zrobił zaledwie kilka kroków, a już zaczynały mu się
trząść kolana. Coś go tknęło, gdy mijał pomieszczenie, w którym zło­
żyli skrzynie. Zamarł na moment, potem zajrzał do środka. Zdjęło
go przerażenie, kiedy zobaczył, że jego podejrzenia były uzasadnione.
Skrzynie zostały otwarte. Ich zamki wyłamano.
Mnisi wiedzieli, co się w nich kryło.
Dostał zawrotów głowy, tak silnych, że musiał się oprzeć o ścianę.
Długo zbierał siły, by opuścić tę komnatę i przejść do skryptorium. Wi­
dok, który tam zastał, mimo że rozmazany, zmroził mu krew w żyłach.
Jego bracia leżeli na posadzce dziwnie poskręcani, nieruchomi,
z twarzami zastygłymi i bladymi jak sama śmierć. Nie było widać krwi
ani śladów walki. Martwi zakonnicy wyglądali, jakby życie wyciekło
z nich samo. Za nimi stali mnisi, tworząc upiorny półokrąg z opatem
Filipikusem w samym środku. Spoglądali na Ewerarda spod naciąg­
niętych na głowy kapturów.
Nagle templariusz wszystko zrozumiał.
– Cóżeście uczynili? – wycharczał, z trudem wymawiając kolejne
słowa. – Coście mi podali?
Chciał rzucić się na igumena, ale opadł bezwładnie na kolana,
zanim zdążył uczynić pierwszy krok. Podparł się obiema rękami, pró­
bując zebrać myśli. Zdał sobie już sprawę, że mnisi, chcąc się zapo­
17
znać z zawartością skrzyń, uśpili ich poprzedniego wieczora, dodając
coś do strawy, a najpewniej do tego anyżowego napoju. Na domiar
złego rano ugasił pragnienie wodą, która została zatruta. Zrozumiał
to, gdy poczuł, jak wnętrzności zaczynają go palić żywym ogniem. Jął
tracić wzrok, nie kontrolował już drżących palców.
– Cóżeście uczynili? – wysyczał raz jeszcze, bardzo niewyraźnie.
Język opuchł mu tak, że wypełniał już całe, wyschnięte na wiór usta.
Ojciec Filipikus podszedł do niego. Z zaciętą twarzą górował
nad klęczącym templariuszem.
– Wypełniliśmy wolę Boga – odpowiedział, a potem uniósł pra­
wą rękę i nakreślił nią w powietrzu znak krzyża.
To był ostatni obraz, jaki ujrzały oczy Ewerarda z Tyru.
Rozdział 1
Stambuł, Turcja, czasy obecne
– Salam, profesorze. Ayah vaght darid keh ba man
sohbat bo konid?
Zaskoczony Behrouz Sharafi zatrzymał się i obrócił na pięcie.
Nieznajomy, który wołał do niego – złowrogo przystojny, elegancki
mężczyzna po trzydziestce, wysoki i szczupły, z zaczesanymi do tyłu,
nażelowanymi włosami i czarnym golfem założonym pod ciemny
garnitur – opierał się o zaparkowany samochód. Widząc niepewność
naukowca, pokiwał gazetą trzymaną w dłoni, aby zwrócić na siebie
uwagę. Behrouz poprawił okulary i przyjrzał mu się dokładniej. Był
pewien, że nigdy wcześniej nie spotkał tego człowieka, ale nie ulegało
wątpliwości, że to jego rodak, Irańczyk, co zdradzał idealny akcent.
A tego zupełnie się nie spodziewał. Nie widział zbyt wielu krajanów,
odkąd niemal rok temu przybył do Stambułu. Zawahał się więc, lecz
zachęcony przyjaznym uśmiechem postąpił kilka kroków w kierun­
ku nieznajomego. Zbliżał się wieczór, na placu przed uniwersytetem
powoli robiło się coraz ciszej i spokojniej.
– Przepraszam, czy my się…
– Nie. Nie mieliśmy jeszcze tej przyjemności – odrzekł męż­
czyzna, przyjaznym gestem zapraszając profesora na tylne siedzenie
samochodu.
Behrouz zatrzymał się zdjęty nagłym strachem. Podczas pobytu
w Stambule – aż do tej chwili – czuł się wolnym człowiekiem. W nie­
19
pamięć odeszło wieczne oglądanie się przez ramię i zamartwianie,
czy nie powiedział o jedno słowo za dużo, jak miało to miejsce, gdy
wykładał sufizm na uniwersytecie w Teheranie. Tutaj, z dala od poli­
tycznych zmagań, które gnębiły akademików w jego ojczyźnie, czter­
dziestosiedmioletni historyk mógł cieszyć się pełnią życia, przebywał
bowiem w znacznie bezpieczniejszym i spokojniejszym państwie,
w kraju aspirującym do członkostwa w Unii Europejskiej. Wszelako
ten nieznajomy, zapraszając do odbycia przejażdżki, w ułamku sekun­
dy odarł go ze złudzeń.
Behrouz rozłożył ręce.
– Pan wybaczy, nie mam pojęcia, kim pan jest, a…
Nieznajomy znowu mu przerwał, przemawiając tym samym bar­
dzo przyjaznym tonem.
– Profesorze… Przepraszam za niespodziewane najście, ale mu­
szę z panem porozmawiać. Chodzi o pańską żonę i córkę. Grozi im
poważne niebezpieczeństwo.
Behrouz poczuł, jak rodzi się w nim nie tylko strach, ale i gniew.
– Moja żona i… Co z nimi? O czym pan mówi?
– Proszę się nie martwić – rzekł mężczyzna, nie tracąc opano­
wania. – Wszystko dobrze się skończy. Musimy jednak porozmawiać.
Profesor rozejrzał się, nie do końca mogąc skupić myśli. Wokół
panował idealny spokój, tylko przebieg tej rozmowy budził jego lęk.
Zrozumiał, że okres normalności w jego życiu należy już do prze­
szłości.
Wsiadł do samochodu. Mimo że był to najnowszy model bmw,
i to z najwyższej półki, profesor natychmiast wyczuł drażniący noz­
drza odór zgnilizny. Jednakże nie potrafił go rozpoznać, nawet gdy
nieznajomy zamknął drzwi, a potem usiadł za kierownicą, by włączyć
się do słabego o tej porze ruchu.
– Co się stało? – Behrouz zaczął wyrzucać z siebie pytania. –
Dlaczego powiedział pan, że może grozić im jakieś niebezpieczeń­
stwo? O co chodzi?
Mężczyzna nie odrywał wzroku od jezdni.
– Szczerze mówiąc, nie tylko im. Chodzi o całą waszą trójkę. –
Ton, jakim wypowiedział te słowa, jeszcze bardziej wzburzył profeso­
ra. – Ta sprawa ma związek z pańską pracą – dodał Irańczyk, rzucając
20
krótkie spojrzenie w lusterko. – A dokładniej rzecz ujmując, z odkry­
ciem, którego pan ostatnio dokonał.
– Z moim odkryciem? – Behrouz spróbował poukładać kłębią­
ce mu się w głowie myśli i wreszcie dotarło do niego, o czym mówi
nieznajomy. – List?
Kierowca skinął głową.
– Usiłował pan zrozumieć jego treść, ale jak na razie nie odniósł
pan wielkiego sukcesu.
Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, a zdecydowany ton na­
dał mu złowrogi podtekst. Irańczyk nie tylko wiedział o istnieniu li­
stu, ale też orientował się, że Behrouz napotkał podczas badań pew­
ne problemy.
– Skąd pan o tym wszystkim wie? – zapytał profesor, poprawia­
jąc nerwowo okulary.
– Moim zadaniem jest gromadzenie wiedzy o wszystkim, co
wyda mi się intrygujące. A pańskie znalezisko zaintrygowało mnie.
I to bardzo. Jest pan bardzo sumienny w swoich badaniach, pro­
fesorze, co oczywiście jest godne pochwały, ja zaś w swoim fachu
niewiele panu ustępuję pod tym względem. Ktoś mógłby nawet
powiedzieć, że podchodzę do swojej pracy z fanatyzmem. Zatem
wiem dokładnie, nad czym pan ostatnio pracował. Gdzie pan bywał.
Z kim pan rozmawiał. Wiem nawet, co mógł pan już wydeduko­
wać, a co wciąż panu umyka. Wiem o panu znacznie więcej. Nawet
mało istotne rzeczy, jak choćby to, że panna Debora jest ulubioną
nauczycielką Farnaz. I że żona przygotowała panu gheimeh bademjan
na obiad… – zamilkł na moment, ale zaraz dodał: – Co jest bardzo
miłe z jej strony, ponieważ wspomniał pan o tym tylko raz wczoraj
wieczorem. Ale wtedy znajdowała się w bardzo niewygodnej pozy­
cji, nieprawdaż?
Behrouz poczuł, jak pryska ułuda jego bezpiecznego życia, zastą­
piona przez paniczny strach. Skąd on to… Obserwuje nas, podsłuchu­
je? Nawet w sypialni? Potrzebował dłuższej chwili, by się opanować.
Dopiero wtedy zdołał wykrztusić kilka słów.
– Czego pan chce?
– Tego samego co pan, profesorze. Chcę poznać tajemnicę. Chcę
znaleźć skarb, o którym wspomina list.
21
Behrouz poczuł się tak, jakby śnił na jawie. Z trudem wypowie­
dział kolejne zdania.
– Próbowałem rozwikłać tę zagadkę, ale jak pan słusznie zauwa­
żył, napotkałem problemy.
Nieznajomy odwrócił głowę tylko na moment, ale jego twarde
spojrzenie było gorsze od ciosu pięścią.
– Musi się pan bardziej przyłożyć – powiedział i znowu patrząc
na jezdnię przed sobą, dodał: – Musi pan pracować tak, jakby od roz­
wiązania tej zagadki zależało pańskie życie. Co w tym przypadku nie
jest zbyt dalekie od prawdy. – Zjechał z głównej ulicy, skręcając w wą­
ską alejkę pełną przesłoniętych żaluzjami okien wystawowych, i tam
się zatrzymał. Behrouz rozejrzał się lękliwie po okolicy. Nie dostrzegł
żywej duszy, w oknach nad sklepikami nie paliło się światło. Kierow­
ca wyłączył silnik i odwrócił się do niego. – Chcę, aby pan zrozumiał,
że podchodzę do tej sprawy bardzo poważnie – oznajmił denerwu­
jąco łagodnym tonem. – Chcę, aby pan wiedział, jak bardzo zależy
mi na rozwiązaniu tej zagadki. Musi pan pojąć, że tylko w ten spo­
sób ocali pan życie nie tylko sobie, ale też żonie i córce. Od tej pory
będzie pan pracował wyłącznie nad tą sprawą, sięgając do każdego
możliwego źródła, aż rozwiąże pan tę zagadkę dla mnie. Od dzisiaj
nie waży się pan nawet pomyśleć o czymś innym. – Zamilkł na mo­
ment, by jego słowa wryły się w pamięć rozmówcy. – Jednocześnie
pragnę pana poinformować – podjął – że każdy idiotyczny pomysł
typu: „pójdę na policję, tam na pewno znajdę ochronę” skończy się
dla pana, będę boleśnie szczery, katastrofalnie. Możemy choćby za­
raz wmaszerować na dowolny posterunek, ale jedyną osobą, która po­
niesie konsekwencje tego czynu, jak już wspomniałem katastrofalne,
będzie pan. Dlatego ostrzegam pana już teraz, profesorze. Nie cofnę
się przed niczym, by zyskać pewność, że pracuje pan tylko dla mnie.
– Wyjął kluczyk ze stacyjki i otworzył swoje drzwi. – Może to pana
przekona. Proszę za mną.
Wysiadł.
Behrouz poszedł w jego ślady, opuszczając wnętrze samochodu na
miękkich nogach. Irańczyk w tym czasie obszedł wóz i stanął przy ba­
gażniku. Profesor raz jeszcze omiótł wzrokiem okna na piętrze, czując
wzbierającą gdzieś w zakamarkach umysłu potrzebę rzucenia się do
22
ucieczki i wołania o pomoc, zamiast tego dołączył jednak do swoje­
go oprawcy, z trudem powłócząc stopami, jakby ktoś spętał mu nogi.
Kierowca nacisnął klawisz na pilocie. Zamek bagażnika wy­
dał ciche kliknięcie i masywna klapa poszybowała w górę. Profesor
nie chciał zajrzeć do ciemnego wnętrza, ale gdy nieznajomy sięgnął
do środka, nie zdołał się opanować i rzucił okiem. Bagażnik był na
szczęście prawie pusty, leżała w nim tylko niewielka walizka. Męż­
czyzna przysunął ją bliżej, a gdy otworzył suwak, Behrouz znów po­
czuł odór zgnilizny, tak mocny tym razem, że odruchowo cofnął się
o krok. Oprawcy jednak smród zdawał się nie przeszkadzać. Sięgnął
do wnętrza walizki, by wyciągnąć z niej okrwawioną masę skóry, mięś­
ni i włosów, którą pokazał profesorowi, nie okazując żadnych oznak
niesmaku. Zawartość żołądka natychmiast podeszła Behrouzowi do
gardła, gdy rozpoznał, do kogo należała obcięta głowa.
To była panna Debora. Ulubiona nauczycielka jego córki.
A raczej to, co z niej zostało.
Stracił panowanie nad ciałem. Padł na kolana, wymiotując gwał­
townie. Po chwili leżał na ziemi jak długi, z trudem chwytając powie­
trze ustami, dławił się, nie mógł oddychać. Zasłonił oczy dłonią, byle
nie widzieć tego koszmaru.
Nieznajomy pochylił się, złapał go za włosy i przyciągnął do
siebie, tak że profesor miał tuż przed twarzą trzymany przez niego
okrwawiony ochłap.
– Odkryj prawdę – nakazał mu. – Znajdź ten skarb. Zrób wszyst­
ko co konieczne, aby go znaleźć. Jeśli ci się nie uda, ty, twoja żona i cór­
ka, a potem rodzice w Teheranie i siostra z rodziną… – W tym miejscu
przerwał, był pewien, że Behrouz dobrze zrozumiał jego przesłanie.

Podobne dokumenty