Wspomnienie o Stanisławie Welliszu (1925-2016)

Transkrypt

Wspomnienie o Stanisławie Welliszu (1925-2016)
Wspomnienie o Stanisławie Welliszu (1925-2016)
Stanisława Wellisza poznałem w Nowym Jorku pod sam koniec roku 1981. Od sierpnia przebywałem
na rocznym stypendium Uniwersytetu Warszawskiego na stanowym Uniwersytecie Nowojorskim w
Stony Brook i zabierałem się do pisania mojego rozpoczętego w Warszawie doktoratu z ekonomii.
Jakkolwiek w „moim” Stony Brook wykładało dwóch wyśmienitych profesorów specjalizujących się
w Comparative Economic Systems – Edward Ames i Egon Neuberger, to sądziłem, że dobrze byłoby
zasięgnąć rady także u innych uznanych ekonomistów. Z pomocą przyszedł mój kolega z
Uniwersytetu Warszawskiego, Andrzej Rojek, który w tym czasie rozpoczął staż na Columbia
University. Umówił mnie z ówczesnym dziekanem Wydziału Ekonomii, Stanisławem Welliszem, o
którego istnieniu nawet nie wiedziałem.
Szybko przyjechałem z mojego nieco prowincjonalnego Long Island do Nowego Jorku, pełen obaw,
jak przebiegnie rozmowa. Co by nie mówić, były to dla mnie dość wysokie progi. Stanisław okazał się
człowiekiem nie tylko nad wyraz miłym i uprzejmym dla nieznajomego studenta z Polski, ale też
zaskoczył mnie niezwykle precyzyjnymi radami, co do mojego planowanego dzieła doktorskiego. Z
perspektywy dnia dzisiejszego widzę, że temat musiał być dla niego dość egzotyczny (tak, jak nieco
później wydał się i mnie samemu). Jednak nie zniechęcał mnie, ani nie wykazywał mojej naiwności i
niekompetencji. - Skoro już chce Pan pisać na taki i taki temat, to proszę przeczytać to i to, takich a
takich autorów - a najlepiej niech się Pan z nimi skontaktuje. Później odbyłem jeszcze kilka
podobnych rozmów z poważnymi amerykańskimi ekonomistami (wprowadzony w Polsce stan
wojenny perwersyjnie otwierał dla mnie – i innych rodaków - drzwi do wielu znanych postaci) – z
perspektywy czasu jasno widzę, że nikt nie dał mi tak dobrych i celnych rad, jak Stanisław Wellisz.
Gdy mój roczny pobyt przedłużył się o kolejne lata, i gdy lepiej poznałem środowisko amerykańskiej
ekonomii, zrozumiałem, że nie tylko Stanisław zna w nim wszystkich, ale i wszyscy znają Stanisława.
Więcej – cenią Go i lubią. Za kompetencję i intelekt, za uprzejmy stosunek do innych, za
bezinteresownie wyciągniętą rękę, za różnorodność zainteresowań , za osobiste ciepło i specyficzną
delikatność, za dyskretny humor.
A my, Polacy, mamy jeszcze kilka szczególnych powodów by Go cenić i dobrze wspominać. Przede
wszystkim, mało jest polskich ekonomistów tak znanych na świecie, jak on. Oczywiście, można
powiedzieć, że Stanisław był ekonomistą amerykańskim, nie polskim, a jednak …. Zawsze
interesował się krajem od strony zawodowej. Przyjeżdżał do Polski już od późnych lat 1950-ych. Gdy
wybuchła nowa Polska – po 1989 – mocno zaangażował się w cały szereg przedsięwzięć. Doradzał
nowej ekipie Leszka Balcerowicza. Zorganizował na Uniwersytecie Warszawskim grupę badawczą
pod nazwą Polish Policy Research Group (PPRG), w której mieszały się doświadczenia młodych
polskich ekonomistów z kraju i doświadczonych ex-patów z ważnych ośrodków europejskich i
pozaeuropejskich. Zorganizował tzw. Letnią Szkołę Ekonomii, która przez prawie dziesięć lat
szkoliła w lecie na kampusie w Kortowie ekonomistów młodego pokolenia z całej postkomunistycznej
Europy. Dzięki niemu wykładali w niej takiej klasy uczeni, co Ronald Jones, Guillermo Calvo, Hal
Varian, Alvin Marty i wielu, wielu innych. Dzięki niemu mogliśmy – my, polscy wykładowcy - ich
poznać, czegoś się od nich nauczyć, a czasem rozpocząć dłuższą współpracę. Później został
profesorem Wydziału Ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego – nie tylko sam uczył, ale i
organizował bardzo owocną współpracę dydaktyczną z Columbia University. Absolwentów tego
programu można dziś znaleźć na bardzo ważnych dla naszej gospodarki stanowiskach.
W kilku z powyższych przedsięwzięć miałem przyjemność osobiście uczestniczyć i muszę
powiedzieć, że bez zaangażowania i dyskretnej kontroli Stanisława, ich poziom naukowy i
dydaktyczny byłby dużo, dużo niższy. Jak wiadomo, dżentelmeni nie mówią o pieniądzach –
powiedzmy więc o nich my, bo Stanisław by tego nie zrobił: bez jego zabiegów o pozyskanie dużych
zagranicznych sponsorów, tych przedsięwzięć by w ogóle nie było. Chciał i umiał rozmawiać z
potencjalnymi sponsorami – i wiedział z kim rozmawiać. A gdy pieniądze już były, potrafił namówić
dobrych zachodnich ekonomistów, by zechcieli je wziąć i przyjechać na kilka tygodni do Polski. Płacił
nam też prawdziwymi dolarami za nasze wczesne i radosne opracowania naukowe, co w chudych
latach początków transformacji nie było bez znaczenia. Był takim jednoosobowym KBN-em i NCRem: bez zbędnej biurokracji, acz ze ścisłą kontrolą jakości – bez taryfy ulgowej.
Stanisław zawodowo zajmował się ekonomią międzynarodową i rozwojem gospodarczym. Na
Columbii blisko współpracował z Ronaldem Findlayem, Jagdishem Bhagwatim, Padmą Desai,
Guillermo Calvo, Robertem Mundellem. Równocześnie był bardzo solidnym mikroekonomistą i
często prowadził zaawansowane wykłady z tej dziedziny. Wiele czasu spędził w krajach rozwijających
się. Ta różnorodność zainteresowań i doświadczeń dawała mu unikalną zdolność dostrzegania rzeczy
kluczowych dla sukcesu polskiej gospodarki po roku 1989. Rozumiał fundamentalną rolę rynku i
konieczność ograniczonej ingerencji państwa w gospodarkę. To Go w naturalny sposób
przyciągnęło do naszego Towarzystwa (Ekonomistów Polskich) – akcentującego te właśnie zasady i
wartości. Te same wartości, którymi kierowali się jego przodkowie, aktywnie zaangażowani w
gospodarczy rozwój Polski – pod zaborami, a potem w wolej Polsce dwudziestolecia
międzywojennego. Jego dziad – Wilhelm Wellisch (1853-1911) i jego ojciec – Leopold Wellisz
(1882-1972).
Ten ostatni zarządzał mocno okrojonym przez bolszewicką rewolucję, ale prężnie odradzającym się po
I wojnie światowej konglomeratem przemysłowym o dużym znaczeniu – od fabryki Pocisk w
Rembertowie (amunicja), przez Zakłady Chemiczne Nitrat w Niewiadowie (materiały wybuchowe),
po chrzanowski Fablok (lokomotywy), montownię samochodów Renault w Nałęczowie i zakłady
samolotowe na Okęciu. W przededniu wojny jego zakłady zatrudniały w Polsce 30 tysięcy osób. Co
interesujące, Leopold Wellisz przeciwstawiał się nie tylko propagandzie socjalistycznej, ale i
etatystycznym posunięciom Sanacji. I choć jego zasługi dla odbudowy i rozwoju polskiej gospodarki
były nie mniejsze niż Eugeniusza Kwiatkowskiego, pozostały w głębokim cieniu tych ostatnich.
Były też zasługi dla polskiej kultury – w październiku 1939 do Muzeum Narodowego trafił depozyt
posiadanych przez niego1200 cennych rycin i grafik, obejmujący prace Feliksa Jasińskiego, Leona
Wyczółkowskiego, Wojciecha Wojtkiewicza, Wandy Komorowskiej, Jana Stanisławskiego, album
polskich ekslibrisów, oraz prace francuskich rytowników, takich jak Leopold Flameng, Felix
Bracquemond, Eduard Hedouin, Felix Vallotton, Louis Rouet, Paul le Rat. Zbiory te w większości
wróciły po wojnie do warszawskiego Muzeum Narodowego, które wykupiło je za niewielką sumę w
1964 roku.
Ojciec Stanisława musiał opuścić kraj w 1939 i wraz z polską armią dostał się do Francji, potem
doradzał rządowi generała Sikorskiego, aż w końcu wyjechał do USA. Rodzina i mały Staś wraz z
nim. Stanisław nigdy nie chwalił się dorobkiem ojca – nigdy mi nawet przez te wszystkie lata o nim
nie wspomniał – sam pracował na swoje nazwisko. I na pewno na nie zapracował – jako wysokiej
klasy uczony, jako wspaniały człowiek i nade wszystko jako dobry Polak. A po polsku mówił – mimo
upływu lat i dziesięcioleci – bez najmniejszego obcego akcentu, normalnie. Dodajmy, że po angielsku
też.
I jeszcze jedno – choć miał dość jednoznacznie sprecyzowane poglądy ekonomiczne i polityczne, był
bardzo tolerancyjny. Co dziś niemodne, pozostawał otwarty na wiele środowisk: miał znajomych i
przyjaciół od prawa do lewa. Pamiętam, jak zaskoczył mnie zestaw gości na „oblewaniu” Jego
nowego żoliborskiego mieszkania, które zresztą wkrótce opuścił przenosząc się ostatecznie na stałe do
Stanów.
Ciekawy rys osobisty: bardzo lubił dzieci, poświęcając im wiele uwagi podczas różnych wizyt i
spotkań ze znajomymi.
Staś zmarł po długiej chorobie, która nie pozwalała mu być aktywnym, mimo iż mentalnie pozostawał
w pełni sprawny. Coraz trudniej było mu przyjmować wizyty znajomych w swoim mieszkaniu przy
Columbia University na Claremont Avenue. Po raz ostatni odwiedziliśmy Go z żoną we wrześniu
2009 – od dłuższego czasu walczył z obezwładniającym Go bólem. Widać było, że powoli zaczyna tę
walkę przegrywać. Ale wciąż miał plany i o nich mówił. Potem były już tylko kartki pocztowe z
pozdrowieniami. Długo się nie poddawał.
Zapamiętam Go jako mądrego ekonomistę i dobrego człowieka. Życzliwego innym i swojej pierwszej
ojczyźnie.
Andrzej Kondratowicz