Jestem tutaj z powodu chłopaka. Nazywał się
Transkrypt
Jestem tutaj z powodu chłopaka. Nazywał się
Pod kloszem Meg Wolitzer Prolog Jestem tutaj z powodu chłopaka. Nazywał się Reeve Maxfield i bardzo go kochałam. Kiedy umarł, nikt nie wiedział, co ze mną począć. W końcu, prawie po roku, zdecydowano, że najlepiej będzie przysłać mnie tutaj. Gdybyście zapytali personel lub nauczycieli, powiedzą, że jestem tu z powodu „utrzymujących się skutków urazu psychicznego”. Takich słów użyli moi rodzice, wypełniając wniosek o przyjęcie mnie do ośrodka Wooden Barn, który opisano w katalogu jako szkołę z internatem dla „nadwrażliwych, bardzo inteligentnych” nastolatków. W rubryce „Powód złożenia wniosku o przyjęcie do Wooden Barn” rodzice nie mogli napisać „z powodu chłopaka”. Ale taka jest prawda. Kiedy byłam mała, kochałam mamę, tatę i mojego brata Leo, który chodził za mną wszędzie i mówił: „Jammy, poczekaj”. Podrosłam i w drugiej klasie gimnazjum zakochałam się w nauczycielu matematyki, panu Mancardim, mimo że moje zdolności matematyczne były zdecydowanie poniżej normy. – O, proszę, Jam Gallahue. Witamy – mawiał pan Mancardi, kiedy wpadałam na pierwszą lekcję spóźniona, niemal prosto spod prysznica, z mokrymi włosami, których końcówki czasem zamarzały w zimie jak gałązki. – Cieszy mnie, że zechciałaś do nas dołączyć. – Nie mówił tego złośliwie. Myślę, że naprawdę się cieszył. Zakochałam się w Reevie tak bardzo, jak nigdy przedtem w całym moim piętnastoletnim życiu. Kiedy go poznałam, wszystkie moje wcześniejsze uniesienia nagle wydały mi się przeciętne i drętwe. Zdałam sobie sprawę, że są różne poziomy miłości, podobnie jak poziomy matematyki. Na końcu szkolnego korytarza, w sali do Matematyki Zaawansowanej, siedziała grupka geniuszy, dzieląc się najnowszymi plotkami na temat równoległoboków. Tymczasem na Matematyce dla Tępaków u pana Mancardiego wszyscy byliśmy zdezorientowani, pogrążeni w matematycznej mgle, i z półotwartymi ustami gapiliśmy się na – o, ironio – interaktywną tablicę. Zupełnie nieświadomie przebywałam w miłosnej mgle, a potem nagle zrozumiałam, że istnieje coś takiego jak Miłość Zaawansowana. Reeve Maxfield był jednym z trzech uczniów drugiej klasy, którzy przyjechali na wymianę. Postanowił odpocząć od swojego życia w Anglii, w Londynie – jednym z najbardziej ekscytujących miast na świecie – i spędzić semestr na przedmieściach Crampton w New Jersey, gdzie zamieszkał z nudnym, wesołkowatym osiłkiem Mattem Kesmanem i jego rodziną. Reeve był inny niż chłopcy, których znałam – wszyscy Alexowie, Joshowie i Mattowie. Nie tylko ze względu na imię. Wyglądał zupełnie inaczej: smukły i przygarbiony, ubrany w modne, obcisłe czarne dżinsy, zsuwające się ze szczupłych kości biodrowych. Przypominał mi muzyka jednego z brytyjskich zespołów punkowych z lat osiemdziesiątych, które mój ojciec wciąż uwielbia. Trzyma ich płyty w specjalnych plastikowych okładkach, ponieważ jest przekonany, że jeszcze będą dużo warte. Kiedyś znalazłam na eBayu jeden z ulubionych albumów taty i okazało się, że ktoś licytował go za szesnaście centów. Z jakiegoś powodu chciało mi się płakać. Okładki albumów mojego ojca zwykle przedstawiają grupkę ironicznie spoglądających chłopaków, którzy stoją na rogu ulicy i wygłupiają się. Reeve bardzo ich przypominał. Jego ciemnobrązowe włosy wiły się wokół bardzo bladej twarzy. Mówił, że w Anglii nie ma słońca. – Naprawdę? W ogóle? Zupełna ciemność? – zaśmiałam się, kiedy upierał się, że to prawda. – Właściwie tak – odparł. – Cały kraj jest jak wielki, zawilgotniały dom, w którym nie ma prądu. I wszyscy mają niedobór witaminy D. Nawet królowa. – Wszystko to mówił z poważną miną i charakterystyczną chrypką. Nie mam pojęcia, co ludzie myśleli o nim w Londynie, gdzie brytyjski akcent jest czymś zwyczajnym, ale dla mnie głos Reeve’a brzmiał jak rozpalona zapałka, która zbliża się do kawałka delikatnego papieru i wybucha cichym płomieniem. Chciałam go słuchać w nieskończoność. Nie mogłam oderwać od niego wzroku: blada cera, brązowe oczy, rozwiane włosy. Przypominał mi długą probówkę, na której szczycie zawsze coś bulgocze, ponieważ w środku zachodzi jakiś ciekawy proces. Porównałam Reeve’a Maxfielda do matematyki i chemii, ale jedynym przedmiotem, który naprawdę miał dla mnie znaczenie, był język angielski. Nie zajęcia w szkole Crampton Regional, tylko lekcje, na które uczęszczałam dużo później – w ośrodku Wooden Barn w Vermoncie, kiedy Reeve’a już nie było, a ja nie potrafiłam dalej żyć. Z niezrozumiałego dla mnie powodu znalazłam się w gronie pięciu uczniów zapisanych na zajęcia zatytułowane „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej”. Nigdy z nikim nie rozmawialiśmy o tym, co działo się na tych lekcjach. Oczywiście, wszyscy cały czas o tym myśleliśmy, i przypuszczam, że będziemy o tym myśleć do końca życia. Wciąż niezwykle zdumiewa i dręczy mnie fakt, że gdybym nie straciła Reeve’a, gdyby nie wysłano mnie do tej szkoły z internatem i gdybym nie należała do grupy pięciorga uczęszczających na specjalne zagadnienia z literatury angielskiej „nadwrażliwych, bardzo inteligentnych” nastolatków, których życie z różnych przyczyn legło w gruzach, nigdy nie dowiedziałabym się o Belzharze. Przełożyła Paulina Gąsior