Jak uciec od polskości…

Transkrypt

Jak uciec od polskości…
„Rzeczpospolita” z dn. 19.10.2007 r.
A. Nowak
Jak uciec od polskości…
W ostatnich latach w refleksjach o naszej wspólnej przeszłości podkreślano niewątpliwie
częściej jej ciemne strony. Historia Polski okazywała się, jak w pamiętnym powiedzeniu Stefana
Dedalusa, "koszmarem, z którego próbujemy się obudzić". Obudzić do nowego, lepszego życia.
W próbach budowy "nowego patriotyzmu" wcześniej kultywowana spuścizna historyczna
pokazywana była jako czarna otchłań, od której musimy odejść jak najdalej, żebyśmy byli
szczęśliwi i bezpieczni. Wspólnym wysiłkiem mediów, dzisiejszej klasy politycznej oraz
postkomunistycznej szkoły tradycja obywatelska I Rzeczypospolitej została skojarzona
skutecznie z najbardziej wulgarnym stereotypem anarchii, warcholstwa, rokoszu – "polskiego
piekła", krótko mówiąc. Doświadczenie "Solidarności" zostało w tej perspektywie
zreinterpretowane jako kolejny rozdział w dziejach owego szczególnego polskiego nierządu.
Cały okres walk o niepodległość stał się kroniką coraz mniej zrozumiałej martyrologii (podszytej
pytaniem o wpisane w nią "dzieje głupoty polskiej"). Pod piórem publicystów, historyków
amatorów spotężniał jednocześnie demon polskiej przeszłości: rozwój nacjonalizmu, który jakby
stawał się coraz bardziej osobistym wynalazkiem Romana Dmowskiego, elementem
patologicznej specyfiki polskiej w każdym razie, nie zaś częścią ogólnoeuropejskiego zjawiska
modernizacji, z której wyrosły wszystkie nowoczesne nacjonalizmy i narody. W końcu polska
walka o słuszną sprawę – w wieku XIX, w I wojnie, w roku 1920, w czasie II wojny, przeciw
narzuconemu komunizmowi – okazała się nic nieznaczącym tłem dla dziejów polskich zbrodni,
z przyrodzonym podobno naszej wspólnocie antysemityzmem na czele.
Młodsze pokolenie, wychowane w III RP, uczono praktycznie ucieczki od polskości. Uciec – ale
dokąd? Niektórzy wierzą, że zjednoczona Europa da nam szansę takiej ucieczki. W
interesującym tekście, jaki przeczytałem kiedyś w jednym z tygodników (pod
charakterystycznym tytułem, "Czy polskość jest nam potrzebna?"), nadzieje na możliwość
oderwania się od Polski zostały jednak zakwestionowane. W owym artykule, ludzi, którzy żywią
tego rodzaju nadzieje, nazwano "ambitnymi". Drugą, bez porównania liczniejszą grupę tworzą
"bezradni". Ci szans nie widzą, by swój garbaty, polski los odmienić. "Ambitni" chętnie zerwą
więź wszelkiej wspólnoty z "bezradnymi" (polską wsią, polskim robotnikiem, dużą częścią
inteligenckiej budżetówki także), byle tylko uzyskać akceptację swojej równoprawnej pozycji w
lepszym, europejskim świecie. Zerwać tę więź nie jest tak trudno. Mentalnie przez ten proces
przeszła "w tym kraju" niemała już część elit polityczno-biznesowych i kulturalnych.
Dlaczego warto być Polakiem?
Wspólnotę narodową łączyć może anamneza – przypomnienie tego, co wielkie i wzniosłe we
wspólnej przeszłości. Spoiwem wspólnoty może być także kuszący projekt przyszłości –
natchnienie obietnicą, która łączy wszystkich członków wspólnoty. Nasz "nowy patriotyzm"
przekreśla zdecydowanie pierwszą z tych dwóch perspektyw. Druga pozostaje z całą pewnością
nie dość porywająca, by spełnić swoją integrującą funkcję: wizja lepszej jakości produktów
made in Poland, poprawy stanu dróg w Polsce, zmniejszenia korupcji w naszych urzędach,
jakkolwiek niezwykle pożądana, nie wystarczy do przekonania, że warto być Polakiem, że
dobrze być Polakiem.
Żeby polskość stała się znowu atrakcyjna, musi odnaleźć swoją zrozumiałą dziś misję, ideę. To
samo zresztą dotyczy także europejskości, która wciąż nie może się odnaleźć w
biurokratycznych strukturach Unii; to samo dotyczy w gruncie rzeczy każdego narodu. Żeby
przetrwać, trzeba odnaleźć swój sens niematerialny.
Jeśli chcemy poszukać źródeł polskiego patriotyzmu – innych niż szowinizm imperium, innych
niż kłamstwa z PRL, skierować powinniśmy się w stronę ideałów Rzeczypospolitej i
niepodległości. W tych dwóch sprawach, które łączy jedna idea nadrzędna: wolności – kryje się
to dziedzictwo, bez którego zrozumienia i podjęcia nie będziemy Polakami, nie pojmiemy siebie
jako wspólnoty, w której warto być. A tylko wtedy odzyska ona swoją siłę przyciągania – tę,
jaką polska wolność miała w wiekach XV – XVII dla setek rodów litewskich, ruskich, pruskich i
ormiańskich, i tę, jaką odzyskała w wieku XIX (bez państwa) dla tych, których zafascynowało
hasło "walki za waszą i naszą".
Idea obywatelstwa, duch samorządnoci
Rzeczpospolita była studium wychowania obywateli. Wyjątkowym w skali Europy
doświadczeniem politycznej wolności – i odpowiedzialności. Piszą dziś o tym najwybitniejsi
znawcy historii wieku XVI: Anna Sucheni-Grabowska, Andrzej Wyczański czy wykładający od
lat dzieje Europy Środkowo-Wschodniej na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie
Andrzej Sulima-Kamiński. Ten ostatni w zwarty sposób wyraził istotę tego systemu, jaki
tworzyła Rzeczpospolita co najmniej już od przyjęcia konstytucji nihil novi – "nic o nas bez nas"
(rok 1505). Na tym założeniu tylko oprzeć się mogła idea obywatelstwa, duch samorządności,
całkowicie nieobecne przez długie wieki u naszych potężnych sąsiadów. Kamiński pisze: "Mało
jest krajów w Europie, które mogą zasiąść do europejskiego stołu z tak wielką bazą kulturowego
dziedzictwa obywatelskiego. My to mamy, my to możemy pokazać! Powiatowy sejmik, który
decydował o rozdziale pieniędzy, o ilości podatków, które się złoży, o zarządzie swojej ziemi,
toż to jest dokładnie to, na czym chcemy w tej chwili budować samorządną Polskę. (...) Dopóki
będziemy ubolewać nad tym, że byliśmy wolni, że żadnemu królowi nie udało się nałożyć nam
kagańca i zrobić z nas poddanych padających na kolana przed wielkością tronu – tak długo
będziemy potwierdzać smutny fakt, że do naszej przeszłości nie umiemy sięgać, nie umiemy
wykorzystać jej dziedzictwa" ("O tradycjach obywatelskich Rzeczypospolitej", "Arcana" 26 –
2/1999).
Trzeba przypomnieć – także współczesnym politykom właśnie (i kandydatom do tej roli) – jak
funkcjonowały staropolskie sejmy i sejmiki przez lat dwieście przynajmniej, na jakim poczuciu
obywatelskiego zaangażowania, troski o wspólne dobro i troski o obronę indywidualnej wolności
były oparte. Trzeba odkurzyć piękną i mądrą książkę Hanny Malewskiej "Panowie Leszczyńscy"
– która jak bodaj żadna inna po wojnie umiała pokazać to właśnie: "Kraj, gdzie ludzie,
zjeżdżając się z osobnych jak gwiazdy i spokojnych domów, współdziałali, żeby być wolni, więc
żeby najbardziej być sobą; Rzeczpospolitą, która sama też nie chciała współzawodniczyć, ani
mierzyć się z nikim. (...) Poddanych tam nie ma: sami królowie. Jeżeli cokolwiek się tam dzieje,
to tylko dobrowolnie. (...) Jest to bardzo wspaniały kraj, który w teorii nie powinien istnieć ani
dziesiątka lat. Na stałe spróbowano tam niemożliwości".
Trzeba przypomnieć ideę dobrowolnej unii – w żadnej innej części Europy nieurzeczywistnionej
tak efektywnie – opartej nie na sile przewagi militarnej, ale na atrakcyjności modelu
obywatelskich wolności, do których zapraszano nowych członków. Nie tylko Litwinów,
Rusinów. Na przełomie XVI i XVII wieku kilkakrotnie polskie poselstwa debatowały z
przedstawicielami moskiewskich elit politycznych, kusząc je wolnościowym, obywatelskim
awansem. I niejeden ród bojarski wizja ta pociągała. Czy taki eksperyment mógł się udać? Ponad
barierą konfliktu cywilizacji? Nie udał się ostatecznie, ale jakimż wdzięcznym tematem mógłby
być dla refleksji podejmowanej dzisiaj: refleksji o granicach Unii Europejskiej na wschodzie, o
naszej na tej granicy roli...
Zbudowaliśmy wolność u siebie i gotowi byliśmy nią zarażać naszych sąsiadów, w tym widząc
sposób na zabezpieczenie swojego domu.
Ale się przecież nie udało! Elity szlacheckie Rzeczypospolitej nie sprostały nie dlatego, że były
jakoś wyjątkowo marne, ale dlatego, że postawiły sobie zadanie najtrudniejsze: połączenia
wolności jednostki z dobrem wspólnym. To zaś wymagało stałego oparcia polityki na
fundamencie etycznym. Nikt z sąsiadów, i mało kto w Europie Zachodniej, stawiał sobie
podobne zadanie. Musimy to właśnie zapamiętać: wielkość eksperymentu, jaki w
Rzeczypospolitej podjęto – i jego aktualność.
Ambitni i bezradni – niebezpieczny podział
Żadna zbiorowość nie była nigdy czystego serca – i Rzeczpospolita być nie mogła, zwłaszcza
dopóki nie okazała się gotowa podnieść masę swoich poddanych chłopów – do rangi obywateli.
Ten problem dręczył myśl polityczną Rzeczypospolitej i znalazł swój testament w postaci
Kościuszki, w chłopskim stroju naczelnika i w Uniwersale połanieckim. Dopóki jest masa
odrzuconych od udziału w Rzeczypospolitej, dopóty konstrukcja jej nie może być trwała, jest
zawsze zagrożona. Ten właśnie aspekt eksperymentu staropolskiego przypomnieć warto w
kontekście coraz realniej jawiących się wizji Unii Europejskiej (i wszystkich jej państw
składowych z osobna) jako wspólnoty wybranych, uczestniczących świadomie w jej
dobrodziejstwach, ale zawierającej w sobie coraz szerszy margines odrzuconych. Dopóki
problemem politycznym i społecznym w niej będzie podział na "ambitnych" i "bezradnych",
dopóty Unia Europejska – jak dawna Rzeczpospolita – zagrożona będzie rozpadem albo
rozbiorem.
Tak, rozbiorem. Agresją z zewnątrz. Unia Europejska jest bowiem unią, właśnie jak dawna
Rzeczpospolita. Kiedy pozostaje otwarta i zachowuje siłę przyciągania do swego modelu
idealnego, wtedy jest bezpieczna. Kiedy się zamyka, a jej model okazuje się oparty wyłącznie na
zgromadzonych bogactwach (nie wartościach), których wyraźnie nie starczy dla wszystkich –
wtedy staje się oblężoną twierdzą, której na pewno nie będą gotowe bronić gromady
rozczarowanych, odrzuconych "bezradnych". Czy mamy być w takich okolicznościach
"przedmurzem", może "marchią pograniczną"?
Centrum i peryferia
Problem funkcjonowania modelu idealnego i siły jego atrakcyjności dla obcych, dla świata
zewnętrznego, jest dziś jednak przede wszystkim problemem Zachodu, albo dwóch Zachodów:
Ameryki i Europy. Amerykanie wierzą w swoją Rzeczpospolitą, jak szlachta wierzyła w swoją
po unii lubelskiej, kiedy pełna nadziei słała posłów swej wiary nawet do Moskwy. Materialne
fundamenty współczesnego modelu amerykańskiego nie rozwiązują jednak tego problemu, który
był wpisany również w naturę unii proponowanych z Krakowa i Warszawy naszym wschodnim
sąsiadom. Jest to problem centrum i peryferii. Problem ten sprawia, że unia przemienia się łatwo
w imperium – w każdym razie w oczach mieszkańców swoich peryferii.
Rzeczpospolita nie zdołała zaoferować miejsca w pełni równorzędnego dla języka, dla kultur
swoich peryferii – Litwy, a zwłaszcza Rusi. Polonizacja elit, choćby pozbawiona przemocy,
całkowicie dobrowolna, tworzyła oczywiste wyzwanie dla tradycyjnych tożsamości wspólnot
etnicznokulturoworeligijnych, z których one przyszły do Rzeczypospolitej. Problem kozacki
ujawnił to jako pierwszy.
Czy był to problem do uniknięcia? Czy może istnieć stabilne państwo bez jednego ośrodka, bez
kulturowego centrum, bez wspólnego języka (a kiedy jest już ten jeden, wspólny, staje się
przecież nadrzędny wobec innych)? Rzeczpospolita stawia dzisiaj pytanie o granice
wielokulturowości. Pytanie jakże na czasie – i w Europie, i w Ameryce.
Los Polski w tym kontekście wpisuje się nie tylko w rolę centrum. Polska była także, i jest,
peryferiami. Peryferiami centrum europejskiego. To wcale nie była rola przedmurza tylko. Nasi
przodkowie wiedzieli, że świat się nie kończy na naszej granicy. Doświadczeni przez agresywne
dążenia zakonu krzyżackiego, który przyjął na wschodzie Europy rolę pełnoprawnego
reprezentanta centrum, mającego mandat do podboju w imię nawracania, to właśnie myśliciele
polscy przełomu XIV i XV wieku stworzyli oryginalną szkołę ius gentium – prawa narodów. Na
soborze w Konstancji Paweł Włodkowic odrzucił ideę nawracania na chrześcijaństwo manu
militari.
Ta sama myśl ujawniła się znów w Polsce, o czym jeszcze rzadziej pamiętamy, w wieku XVIII.
Kiedy Wolter przyznał Katarzynie Wielkiej prawo do cywilizowania (przez podbój) i Turcji, i
barbarzyńców Kaukazu, i dzikich Sarmatów znad Wisły, a Francja z Anglią toczyły wielkie
wojny o panowanie nad "dzikusami" z Ameryki, Azji i Afryki – wtedy skromny pijar Wincenty
Skrzetuski odpowiedział zasadą w proste ubraną słowa: "Podbijanie dzikich narodów dla onych
polerowania jest pozór równie niesprawiedliwy jak śmieszny" ("Mowy o głównych materiach
politycznych", Warszawa 1773). Zanim Edmund Burke rozwinął tę ideę w Londynie na kanwie
brutalnych poczynań Kompanii Indyjskiej, kasztelan witebski Adam Wawrzyniec Rzewuski
wyjaśniał w swym traktacie "O formie rządu republikańskiego myśli"(1790), że polityka
kolonizacji i podbojów przynosi nie tylko nieszczęścia podbijanym, ale i degeneruje świat
najeźdźców.
Polska, gdy straciła niepodległość, stała się najdojrzalszym rzecznikiem sprawy owych
"skrzywdzonych i poniżonych" – ludów i narodów. Wiele z nich zaś dojrzewało do
niepodległości pod polskim przykładem. Nie tylko Ukraińcy czy Białorusini, nie tylko Żydzi w
swym ruchu syjonistycznym odwoływali się faktycznie (choćby przeciw Polsce) do tego właśnie
przykładu w jego kanonicznej, to jest romantycznej wersji. Wystarczy przejrzeć wielkie dzieło
dyrektora Biblioteki Kongresu USA Jamesa Billingtona poświęcone ideologiom wywrotowym
wieku XIX – "Fire in the Minds of Men"– by uzmysłowić sobie, jak ważną rolę odegrali Polacy
jako ideolodzy myśli antyimperialnej.
Po stronie buntowników
Hasło "za wolność waszą i naszą", wymyślone przez Joachima Lelewela, a spopularyzowane
przez Adama Mickiewicza, stało się nowym znakiem firmowym polskości. On przyciągał do niej
wrogość rządów i policji, ale też podziw, kult nawet w kręgach antysystemowych tamtego czasu.
Pierwszym w szeregu herosów owego kultu był Kościuszko, ostatnim – Piłsudski.
Choć model amerykański zapraszać się zdaje każdego: "i ty możesz zostać Amerykaninem...", to
jednak i on ma swój układ koncentryczny. Narody z jego peryferii, z Azji, z krajów arabskich, z
Ameryki Łacińskiej (a w każdym razie istotna część opiniotwórczych elit owych narodów)
odbierają propozycję udziału w naśladowaniu tego modelu przez pryzmat dojmującego poczucia
poniżenia, poczucia kradzieży oryginalnej tożsamości. Wiara w idealny charakter tego modelu
nie jest oczywiście ani powszechna, ani niezachwiana. Polska ze swoim doświadczeniem
XIXwiecznym, ze swoją tradycją antyimperialnych peryferii, wbrew pozorom, będzie mogła się
znowu odnaleźć w obozie przeciwników Wielkiego Brata. Po stronie buntu, nie porządku. Jeżeli
dotkliwie zostalibyśmy pouczeni o naszym miejscu na peryferiach cywilizowanego, pierwszego
świata – wtedy taka reorientacja polskości nie będzie wcale niemożliwa.
To nie jest jednak szansa, raczej pokusa. Wpisanie tekstu "Ksiąg narodu polskiego i
pielgrzymstwa polskiego", obok dzieł Franza Fanona czy Edwarda Saida, do kanonu myśli
antyglobalistycznej wzbogaci może tę listę, ale zuboży na pewno przesłanie myśli Mickiewicza,
polskiego romantyzmu, pełny sens polskości.
Naszą szansą na odkrycie owego sensu i odczytanie go we współczesnym świecie może być
tylko połączenie idei Rzeczypospolitej i prawa narodów.
Nasze położenie się nie zmieniło. Jesteśmy na granicy. Na peryferiach budowy Rzeczypospolitej
współczesnego świata – na tyle bliskiej jednak, że być może będziemy w stanie wpływać jednak
na jej kształt od środka. I korzystać możemy przy tym z wyjątkowego dziedzictwa staropolskiej
republiki: jeśli je tylko sobie przypomnimy i uświadomimy.
Możemy zatem próbować zapobiec skurczeniu idei współczesnej Rzeczypospolitej,
współczesnej unii do roli klubu bogatych, zazdrośnie swego bogactwa strzegących. I mamy
zapobiec ślepej zemście słabszych, biedniejszych, zapobiec wyzyskaniu ich autentycznego
rozgoryczenia i wściekłości nawet pod sztandarem jakiegoś nowego (czy starego, chwilowo
tylko osłabionego) kandydata do budowy imperium przeciw Zachodowi.
Droga przez wspólnotę
To idee niemal niemożliwe do urzeczywistnienia. To jednak, co łączy nasze najpiękniejsze
doświadczenia historyczne, najwspanialsze elementy naszego dziedzictwa, to właśnie
"próbowanie niemożliwości". Republika idealna musi opierać się na cnocie obywateli.
Zrealizowanie prawa narodów do wolności opierać się musi na uetycznieniu stosunków między
narodami. Wolność w jednym i drugim przypadku nie może się udać bez chrześcijańskiej
inspiracji.
Mówił o tym wielokrotnie Jan Paweł II. I przypominał, że ta inspiracja towarzyszyła wszystkim
polskim próbom wolności. Przypominał nam o tym jak o zadaniu. Kto pyta dziś, czy patriotyzm
jest jak rasizm, kto odrzuca natchnienie polskiego patriotyzmu – niech sięgnie po "Pamięć i
tożsamość".
Warto jednak przypomnieć i inne papieskie przesłanie na koniec. Mało kto uświadamia sobie, że
ostatnim tekstem, jaki Jan Paweł II skierował do Polaków, nie był jego testament, ale list
adresowany do generała zakonu paulinów na Jasnej Górze – na okazję 350. rocznicy obrony
jasnogórskiego klasztoru. Na końcu tego poruszającego listu jest gorący apel, byśmy zachowali
jedność, zachowali poczucie wspólnoty.
Fundamentem wspólnoty jest przyjaźń – filia, opisana w "Etyce nikomachejskiej" (ks. VIII i IX)
przez Arystotelesa. Szacunek oparty na wzajemnej znajomości, na podzielanych wzajemnie
podstawowych wartościach i na wspólnym uczestnictwie w rzeczywistości. Najważniejszym
może, a na pewno pierwszym zadaniem, jakie stoi przed naszą służbą publiczną, jest praca nad
odbudową przyjaźni między Polakami, przyjaźni w ramach polskiej polis. Bez odtworzenia
przyjaźni w tej najszerszej z naturalnych wspólnocie nie tylko nie zrealizujemy żadnej zbiorowej
misji, ale nie obronimy się przed bandytami, naszych dzieci przed pornografią, siebie samych
przed eutanazją.
W języku chrześcijan Arystotelesowska przyjaźń – filia – przetłumaczona została na inny nieco
termin: caritas. On właśnie tworzy podłoże specyficznej formy patriotyzmu, którą zostawiła nam
w spadku Rzeczpospolita. Zapomnianym wyrazem tego dziedzictwa są słowa dokumentu, jaki
wytworzyła 600 lat temu polska służba publiczna, ułożonego przez urzędników kancelarii
Władysława Jagiełły w roku 1413, wykształconych w pierwszej polskiej szkole administracji
publicznej: w Akademii Krakowskiej. To słowa unii w Horodle. Przypomnijmy je koniec:
"Wiadomo wszystkim, że nie dostąpi zbawienia, kto nie będzie wspierany tajemnicą miłości,
która nie działa opacznie, lecz promieniejąc własną dobrocią, zwaśnionych godzi, pokłóconych
łączy, odmienia nienawiści, uśmierza gniewy i daje wszystkim pokarm pokoju, rozproszone
zbiera, znękane krzepi, szorstkie wyrównuje, krzywe prostuje, wszystkie cnoty wspomaga,
nikogo nie krzywdzi, wszystko miłuje, tak że ktokolwiek w jej ramiona się ucieka, znajdzie
bezpieczeństwo i nie będzie się obawiał niczyjej napaści. Przez nią prawa się tworzą, królestwa
rządzą, miasta porządkują i stan rzeczypospolitej do najlepszego końca dochodzi; ona wśród
wszystkich cnót pierwsze miejsce zajmuje, a kto nią wzgardzi, wszelkie dobro utraci".
Misterium caritatis – tajemnica miłości: który związek polityczny w dziejach Europy
wprowadzały takie rozważania? I który okazał się trwalszy od tego, na 400 lat wiążącego unią
Polskę z Litwą – z krajami europejskiego Wschodu? Jaka szkoda, że słów tego pięknego aktu nie
uczy się już w polskich szkołach, że nie uczy się go w szkołach Unii Europejskiej, której tak
głęboka duchowa preambuła więcej może by rokowała od technokratycznych formułek.
Skrócony tekst wykładu inauguracyjnego wygłoszonego w Krajowej Szkole Administracji
Publicznej, 5 września 2007 roku

Podobne dokumenty