11 Rękawiczka

Transkrypt

11 Rękawiczka
11. RĘKAWICZKA
Następnego dnia znowu umówiona byłam z Mariną. Wieczorem, zanim się
pożegnałyśmy, obiecałam jej, że przyjdę po nią do sali prób w Palais Garnier i wspólnie
odwiedzimy Pedra Gailharda w jego garderobie. Elwira podwiozła mnie pod Operę
powozem, a potem pojechała do École Militaire zobaczyć się z Raoulem; mieli zjeść
wczesny obiad w towarzystwie Artura i Anny. Ponieważ przy śniadaniu pochwaliłam się
nieoczekiwanym spotkaniem po latach z dawnym kolegą z zespołu, miałam doskonały
pretekst żeby nie uczestniczyć w posiłku z wicehrabią de Chagny.
Nie chodziło o to, że miałam do niego żal. Z czasem wybaczyłam mu wszystko, nawet
to, że w pijanym szale porwał mnie z plaży Trestrignel do swojego pałacu i napędził mi
porządnego stracha. Gdybym żywiła urazę, sama czułabym się z tym niedobrze – byłoby tak,
jakbym miała pretensje do kogoś, kto przeżył w mojej obecności gwałtowny atak jakiejś
nerwowej choroby. Raoul nie był wtedy sobą - doszłam do wniosku - i nic, co usłyszałam na
jego temat z ust Elwiry, nie pozwalało mi pomyśleć, że mogłabym pomylić się w swojej
ocenie jego zachowania w Bretanii. Siła charakteru, którą wicehrabia okazał zostając
abstynentem, wzbudzała mój głęboki szacunek, a dyskretna uprzejmość wobec mnie, którą
wyczuwałam za jego decyzją o nocowaniu w klubie oficerskim, budziła moją sympatię.
Wierzyłam w szczerość intencji Raoula względem Elwiry, ale czułam, że spotkanie po
latach nieuchronnie poddałoby próbie jego uczciwość, mimo że nie wątpiłam, że wyszedłby z
tej próby zwycięsko. Czy to swoich uczyć się obawiałam? Bawiąc kiedyś latem w Nowym
Gulistanie, Elle rzuciła przy stole nonszalancką uwagę, że „on revient toujours à ses
premières amours” „stara miłość nie rdzewieje” – zastanawiałam się, czy ma na myśli mnie i
Raoula de Chagny. Nie wiem, czy to była miłość – to było pierwsze, dziecinne zauroczenie;
pierwszy kwiatek budzącej się po długiej, mroźnej zimie wiosny, nad którym pochyliłam się z
uśmiechem, nie mając jeszcze pojęcia do jak cudownych ogrodów zaprowadzi mnie ścieżka
życia. Tłumaczyłam jej później długo, że Raoul nie był moją pierwszą miłością.
- To Erik był moją pierwszą miłością, Elle. Miłością, o której jako dziecko marzyłam
słuchając bajek mojego ojca. Nawet, jeśli przez chwilę mogło mi się wydawać, że to był
Raoul, to pomyliłam się. Wiesz, ile razy czułam później wyrzuty sumienia, że nie czekałam
cierpliwie?
- Doświadczenie życiowe można zdobyć jedynie żyjąc – odparła przyjaciółka. - Nawet
jeśli popełnia się błędy. Moim zdaniem, masz zbyt wrażliwe sumienie. Przecież ty byłaś
niewinna jak pisklę dopiero co wyklute z jajka! – Uśmiechnęła się.
- Nie powinnam była pozwolić się pocałować. Zraniłam Raoula, zraniłam Erika i
właściwie najbardziej poraniłam się sama. Dwa słowa, Elle, zabrakło dwóch słów. Wtedy,
kiedy na dachu przed przedstawieniem Fausta Raoul wyznał mi miłość, a ja odpowiedziałam,
że też go kocham, powinnam była dodać: „jak brata” - bo tak właśnie myślałam. Ale ja nigdy
wcześniej nikogo nie kochałam, zresztą nie miałam nawet brata, więc nie wiedziałam, co to
270
jest braterstwo. Ja sądziłam, że miłość powinna dawać szczęście; byłam zbyt
niedoświadczona, żeby zrozumieć, że najczęściej również sprawia ból.
Kiedy przypomniałam sobie tę rozmowę w powozie wiozącym nas na Place de l’Opéra,
przyszło mi do głowy, że być może nie zrozumiałam wtedy tego, co powiedziała moja
przyjaciółka. Że ona wcale nie miała na myśli moich uczuć do Raoula, tylko jego uczucia do
mnie. Czy to możliwe, żeby po tylu latach wciąż mnie wspominał w ukryciu, wciąż tęsknił?
Może Elwira bała się nie tyle tego, że nasze spotkanie w Paryżu sprowadziłoby jakieś
nieszczęście, ale że taka myśl mogłaby w ogóle pojawić się w głowie jej męża. Miałam
wrażenie, że zdrady, którą Raoul mógłby popełnić wyłącznie w swojej duszy, Elle obawiała
się znacznie bardziej, niż cielesnej.
Spotkanie z Mariną sprawiło mi wiele radości. O jedenastej poszłyśmy wspólnie na
herbatę do garderoby Pedra Gailharda; bas rozczulił się na mój widok i zaczął wspominać
dawne czasy, kiedy debiutowałam w Operze. Potem pojechałyśmy dorożką na spacer w
Ogrodzie Botanicznym w towarzystwie Alfreda, który oprowadził nas po swoim królestwie jak
udzielny władca, a nie zwykły asystent, i opowiadał ciekawostki o każdej napotkanej roślinie.
Następnie odwiedziłyśmy cmentarz Montparnasse, gdzie chciałam pójść na grób moich
przybranych rodziców. Marina ogromnie się wzruszyła, kiedy opowiedziałam jej o profesorze
Valeriusie, który zmienił wiejskiego Kopciuszka w paryską królewnę. Po południu
odebrałyśmy wraz z Elwirą suknie od krawcowej.
Wieczorem postanowiłam się przemóc i skończyć czytanie Człowieka Śmiechu. Byłam
tak wstrząśnięta zakończeniem tej powieści, że do późnej nocy rozmawiałam potem z Elwirą,
żeby się uspokoić. Tak, jak przewidziałam, Gwynplaine wrócił w końcu do czekającej wiernie
Dei, zakochani wzięli nawet coś w rodzaju ślubu, którego udzielił im Ursus. W chwilę później,
chora i wycieńczona Dea umierała w ramionach świeżo poślubionego męża, do ostatniego
tchu zapewniając go o swojej miłości. Zaśpiewali po raz ostatni przejmujący miłosny duet, a
potem miała miejsce rozdzierająca scena pożegnania.
- Nie mów, że ja jestem piękna, Gwynplaine. To ty jesteś piękny.
- Odnalazłem cię, trzymam cię w ramionach. Nie mogę w to uwierzyć. Czy ja śnię?
Naprawdę mogłabyś być moja? Jednak to prawda. Czuję, że przywracasz mi życie.
Gdybyś tylko wiedziała! Przeżyłem wiele strasznych przygód, Deo.
- To nieważne. Kocham cię, Gwynplaine.
W następnym rozdziale Dea umarła, a Gwynplaine rzucił się z rozpaczy do morza.
Miałam ochotę wrzeszczeć z bezsilnej złości, kiedy to czytałam. Gdyby to było możliwe,
wywlokłabym Victora Hugo z jego grobowca w paryskim Panteonie i zmusiłabym go, żeby
zmienił to zakończenie. Jak on mógł zabić te dwie czyste, wspaniałe istoty tylko za to, że
kochali się na przekór temu, co myślał o nich świat? Wszechwładny powieściopisarz
podarował im jeden pocałunek, podczas gdy mógł dać im długie życie pełne szczęścia,
271
wynagrodzić ich wszystkie cierpienia. Z zimną krwią zamordował Deę, tak jak wcześniej zabił
Esmeraldę – bo ośmieliły się pokochać. Nie mogłam tego zrozumieć, nie byłam w stanie się
z tym pogodzić.
Wyciągnęłam z łóżka Elwirę, a potem siedziałyśmy we dwie prawie do świtu w salonie,
z imbrykiem herbaty. Chciałam, żeby – jako autorka powieści i filolog – powiedziała mi, skąd
u Hugo tyle okrucieństwa. Czego tak się obawiał, że nie pozwolił tym wspaniałym bohaterom
na odnalezienie swojego raju na ziemi?
- Opinii publicznej... – powiedziała cicho Elwira, głaszcząc moje włosy. – W opinii ludzi
Gwynplaine był potworem, groteskowym artystą z cyrku. Moim zdaniem Hugo bał się, że jeśli
pozwoli im na normalne małżeństwo, narazi się swoim mieszczańskim czytelnikom. W końcu
opublikował tę książkę ponad dwadzieścia lat temu.
- Myślisz, że gdyby napisał ją dzisiaj, zakończyłby to inaczej?
- Nie wiem, ale mam taką nadzieję. Rolą pisarza jest przełamywanie strachu,
uprzedzeń, konwenansów. Tylko w ten sposób można starać się zmienić społeczeństwo na
lepsze. Może zresztą Hugo chciał, żeby czytelnicy płakali i czuli złość, tak jak ty ją czujesz,
kiedy to czytasz. Wtedy musieliby sami sobie zadać pytanie, czy – gdyby los postawił na ich
drodze tę parę, nad którą tak płaczą w książce – potrafiliby nie szykanować ich za to, że nie
należą do zwyczajnego świata. Moim zdaniem, minie jeszcze wiele czasu, zanim to będzie
możliwe – jeśli w ogóle kiedykolwiek to nastąpi. Ludzie nienawidzą wszystkiego, co różni się
od nich i ich pojęcia normalności.
- Gdybyś ty wiedziała, Elwira... – westchnęłam ciężko, ocierając dłonią łzy.
- Wiem, bardzo dobrze wiem. Dla wielu ludzi ja też jestem potworem. Każdy, kto
ośmiela się walczyć o swoje przekonania jest potworem. W dzisiejszym świecie największym
skandalem jest chyba ciągle szczęśliwa miłość – o ile choć odrobinę różni się od jedynie
słusznego modelu rodzinnego szczęścia. Ludzie wybaczą bliźnim wiele cierpienia, wiele
grzechów, ale najtrudniej jest im wybaczyć cudze szczęście.
W niedzielę rano wybrałyśmy się na mszę do Notre-Dame, którą odprawiał ksiądz
Stanley. Zaprosił nas później wraz z Weirami oraz Arturem i Anną na herbatę w towarzystwie
kardynała Richarda, którego uważał za swego mentora i przyjaciela, a nie tylko za
zwierzchnika. Rozmowa toczyła się głównie na temat ciągnącej się od lat siedemdziesiątych
budowy bazyliki Sacré-Cœur, położonej na górującym nad miastem wzgórzu Montmartre.
Niedawno oddano do użytku wnętrze i choć wciąż jeszcze było w stanie surowym,
arcybiskup konsekrował je i zaczęto odprawiać tam nabożeństwa. Byłam pewna, że piękna
świątynia, o której często rozmawialiśmy z Garnierami, zaciekawi Erika, kiedy tylko
przyjedzie do Paryża.
Po południu pojechałyśmy powozem do Opery, na zapowiedzianą prezentację nowego
dzieła profesora Masseneta. Miałam okazję po raz pierwszy spotkać pana Rouzeau, o
którym w ciągu ostatnich dni tyle słyszałam. Przyjaciel Mariny przyszedł przywitać się z nami
272
przed rozpoczęciem koncertu. Na pierwszy rzut oka wydał mi się bardzo przystojny. Był
wysoki, górował nad otaczającymi go ludźmi; zwróciłam uwagę na jego piękne, jasne oczy w
pociągłej twarzy i krótko obcięte, kruczoczarne włosy. Ponieważ na prezentację fragmentów
nowej opery przyszło więcej gości, niż przypuszczano, dyrektor postanowił zmienić miejsce
koncertu z Foyer de la Danse na większą salę prób chóru, gdzie można było wstawić więcej
krzeseł. Przyszło kilkadziesiąt osób. Ze znajomych byli Louis z Marie, jej brat oraz
towarzyszący im młody człowiek – jak się dowiedziałam kuzyn, który był dziennikarzem
sądowym w gazecie L’Echo de Paris i ogromnie interesował się muzyką. Marina siedziała
rozpromieniona pomiędzy panem Rouzeau a Pedrem Gailhardem, a ja z Elwirą, ponieważ
przyszłyśmy dość późno, znalazłyśmy wolne miejsca na samym brzegu rzędu, w pobliżu
wyjścia.
Kwartet smyczkowy z towarzyszeniem fortepianu wykonał kilka fragmentów
instrumentalnych. Brzmiały ładnie, ale po Fauście spodziewałabym się czegoś więcej.
Zaczynałam nabierać podejrzeń, że być może to wcale nie jest Faust – żałowałam, że nie
zdążyłam zapytać się o to przed rozpoczęciem.
Podczas koncertu miałam okazję lepiej się przyjrzeć Augustowi. Siedział odwrócony
bokiem, kilka rzędów przede mną, wpatrzony w akompaniatorów, tak że widziałam jego
twarz prawie z profilu. Miał strome, wąskie czoło, duży prosty nos o trójkątnym kształcie, o
delikatnych nozdrzach. Coś w jego wyglądzie kojarzyło mi się z niespokojnym ogierem.
Przypomniałam sobie naszą rozmowę o Cezarze i mimowolnie uśmiechnęłam się.
Niespodziewanie Auguste odwrócił głowę i spojrzał na mnie. Mięśnie jego twarzy ściągnęły
się lekko ku małym, ładnie wykrojonym ustom, na których za chwilę również pojawił się
nieznaczny uśmiech. Nie myliłam się – on był wyjątkowo przystojny. Gdy Marina uchwyciła
wzrokiem nasze spojrzenia, natychmiast złapała Augusta za rękę i ścisnęła ją w swoich
dłoniach. Czyżby była o mnie zazdrosna? – pomyślałam rozbawiona.
Tak się na nich zapatrzyłam, że nie zwróciłam uwagi na arię sopranu. Ech, chyba to nie
jest Małgorzata... Potem znowu zagrano fragment instrumentalny, po którym do fortepianu
podszedł mężczyzna ubrany w elegancki smoking z białą muszką. Ukłonił się lekko i zaczął
śpiewać.
Pourquoi me réveiller,
ô souffle du printemps?
Pourquoi me réveiller
Sur mon front je sens tes caresses,
et pourtant bien proche est le temps
des orages et des tristesses!
Pourquoi me réveiller,
ô souffle du printemps?
273
Demain dans le vallon
viendra le voyageur
se souvenant de ma gloire première.
Et ses yeux vainement
chercheront ma splendeur.
Ils ne trouveront plus que deuil
et que misère! Hélas!
Pourquoi me réveiller?
Dlaczego mnie budzisz, powiewie wiosny?
Dlaczego mnie budzisz?
Czuję na mym czole twoją pieszczotę,
A przecież zbliża się już czas burzy i smutku.
Dlaczego mnie budzisz, powiewie wiosny?
Jutro w dolinie zjawi się wędrowiec,
Który pamięta moją minioną chwałę.
Jego oczy daremnie szukać będą mojej urody,
Nie znajdzie nic, oprócz żałoby i niedoli.
Niestety!
Dlaczego mnie budzisz?
Kiedy usłyszałam te słowa, w pierwszej chwili przebiegło mi przez myśl, że to jakiś
gorzki żart. Przecież to był ten sam fragment z Cierpień młodego Wertera, który Raoul de
Chagny przeczytał mi owej nocy, kiedy porwał mnie zamroczoną chloroformem z plaży
Trestrignel! Profesor Massenet skomponował niechcący muzykę do wspomnienia, które
jeszcze dziś powodowało u mnie nagły atak paniki.
„To Werter czyta Lotte urywki z poematów Osjana... Przeczytał jej ten fragment, a
wtedy ona go pocałowała...” – tak wtedy powiedział, zanim udało mi się oswobodzić z jego
uścisku i co sił w nogach uciec do Szpitala Urszulanek. Jaka ja jestem głupia! - nie przyszło
mi do głowy, że Goethe napisał zarówno Fausta, jak i Cierpienia młodego Wertera. Dlaczego
ja nie słucham co ludzie do mnie mówią? Przecież Pedro Gailhard powiedział mi, że to
powieść – nie wymieniłabym żadnego innego tytułu prozy Goethego, gdybym tylko raczyła
się nad tym zastanowić. Czego ja się spodziewałam – Lisa Przechery? Boże, wolałabym już
chyba Króla Olch...
Zrobiło mi się słabo, pomyślałam, że muszę natychmiast wyjść. Wstałam możliwie jak
najdyskretniej, żeby nie przeszkadzać w koncercie. Elwira podniosła na mnie zdumione oczy,
ale zdążyłam tylko dać jej znak ręką, że zaraz wrócę. Wymknęłam się z sali i pobiegłam do
274
łazienki. Kiedy przytknęłam zamoczone w zimnej wodzie ręce do rozpalonej twarzy,
poczułam się trochę lepiej. Wróciłam na korytarz myśląc, że tu zaczekam – koncert dobiegał
już końca. Nagle od strony wejścia zauważyłam zbliżającą się sylwetkę. Moje oczy
rozszerzyły się w wyrazie zaskoczenia i przestrachu – nie było cienia wątpliwości, to był
wicehrabia de Chagny.
Jeśli zmienił się w ciągu minionych dziesięciu lat, to wyłącznie na korzyść. Ubrany był
w doskonale skrojony mundur oficera kawalerii. Wyglądał obezwładniająco – jak Aleksander
Macedoński, przyszło mi do głowy, gdyby Aleksander był trochę wyższy. Jasne włosy Raoula
były krótko przycięte, ale kilka kosmyków spadało mu na czoło z ogromnym wdziękiem –
mężczyzna, ale wciąż nie pozbawiony do końca rozbrajającego uroku chłopięcości.
Zapamiętałam go jako wyższego, a tylko nieznacznie przewyższał mnie wzrostem. Jego
zgrabna, wysportowana sylwetka mogłaby posłużyć za model dla każdego rzeźbiarza. Rysy
jego twarzy wyostrzyły się nieco, stały się zdecydowane i męskie - może to mundur i
charakterystyczny, sprężysty krok wojskowego dodawały mu tego autorytetu, który wydał mi
się czymś nowym.
Kiedy mnie zauważył w korytarzu, na moment zatrzymał się, a jego brwi ściągnęły się
lekko. Staliśmy tak przez kilka sekund patrząc na siebie w osłupieniu, jednocześnie oboje
świadomi, że spotkania nie da się unikać bez końca. Odwrócenie się i ucieczka byłyby w tej
chwili ogromną niegrzecznością.
Wyprostowałam się i podeszłam krok w jego stronę.
- Raoul – powiedziałam wyciągając rękę na powitanie.
Pokonał dzielącą nas odległość w kilku szybkich krokach.
- Christine – odpowiedział cicho i podniósł do ust moją dłoń w cienkiej rękawiczce.
Przez chwilę zawahał się, jakby rozważał, czy pozostać przy chłodnej uprzejmości, ale
nie wypuścił mojej ręki. Spojrzał mi w oczy, jego gładkie czoło przecięła pionowa
zmarszczka.
- Znów muszę zacząć od prośby o wybaczenie – szepnął.
- Drogi przyjacielu – powiedziałam starając się ukryć wzruszenie. – Nie mam ci czego
wybaczać.
- Obraziłem cię, zachowałem się jak prostak. – Patrzył na moją dłoń, której wciąż nie
wypuszczał.
- Już o tym nie pamiętam – skłamałam. Dobrze, że się spóźnił i nie słyszał tego
Wertera, przyszło mi do głowy.
Raoul uśmiechnął się blado i znowu pocałował mnie w rękę – być może, gdybym
widywała go w ciągu minionej dekady, jego uroda nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia.
Koncert nie trwał już długo, po kilku minutach drzwi do sali prób otwarły się i na korytarz
zaczęli wychodzić goście. Jako jedna z pierwszych wyszła Elwira, która na widok męża
szybko podeszła w naszą stronę.
- Witaj, Rybko! – rozpromienił się Raoul na jej widok.
275
- Witaj, Rybko! – odpowiedziała Elwira zarzucając mu ręce na szyję w czułym geście
powitania.
Raoul przywitał się bardzo grzecznie z Louisem, jego rodziną, a potem z galanterią
ucałował wyciągniętą ku niemu dłoń Mariny. Auguste Rouzeau ukłonił się stojąc nieco na
uboczu, Amina Bernard zaraz wciągnęła go z powrotem do sali prób, a po chwili wyszli we
trójkę z Pedrem Gailhardem. Bas uprzejmie uchylił cylindra na widok wicehrabiego, ale
domyśliłam się, że dobrze się nie znali.
- To ten adorator Mariny? – Raoul zapytał cicho Elwirę, która potwierdziła nieznacznym
ruchem głowy. – Mam nadzieję, że ktoś wreszcie sprawi, że ta dziewczyna się ustatkuje –
szepnął. Wymienili z żoną rozbawione spojrzenia.
Wydawali się czuć wyśmienicie w swoim towarzystwie. Nie widzieli się przez kilka dni,
teraz aż biła od nich radość i roztkliwienie z powodu spotkania.
- Więc zdążyliście się już przywitać? – zapytała Elwira niepewnie, przenosząc wzrok z
męża na mnie. Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się nieśmiało. Elle zrobiła minę, jakby
zamierzała powiedzieć: „I czego się było bać?”, ale nic nie powiedziała.
- Cieszę się, że przyjechałaś do Paryża, Christine – rzekł Raoul, a zabrzmiało to
szczerze. – Wyglądasz przepięknie.
Zastanawiałam się, czy zauważył bliznę na moim policzku, którą nieco
przypudrowałam, ale która i tak była widoczna. Przez dziesięć lat blizna zbladła i nie różniła
się właściwie od bladego koloru mojej twarzy. Po paru próbach z dziwnymi uczesaniami,
które miały ją zasłaniać, dałam sobie spokój. Większość znajomych i tak widziała mój
policzek jeszcze kiedy ta blizna była szeroka i czerwona, a obcy zwykle nie patrzyli mi
obcesowo prosto w twarz. W głosie Raoula nie wyczułam kłamstwa – może naprawdę
zapamiętał mnie jako piękną i blizna nie miała wpływu na to, co widział. Zastanawiałam się,
jak mam się przenieść z rzeczami na Rue de Rivoli, żeby nie wydać się niegrzeczna.
Skorzystałam z chwili, gdy Raoul rozmawiał z Louisem i odciągnęłam Elwirę na bok,
odrywając jej rękę od przedramienia męża.
- Posłuchaj, Elle, nie chciałabym wam przeszkadzać. Może mogłabyś kazać mnie
odwieźć do Chana Nadira?
- Bardzo cię proszę, Christine, nie przesadzaj. Co ja mam powiedzieć Raoulowi? Że
boisz się spać z nim pod jednym dachem?
Zmieszałam się.
- Nie boję się, ale nie chcę nadużywać waszej gościnności.
- Moja droga, będzie nam obojgu bardzo przykro, jeśli wyprowadzisz się wyłącznie
dlatego, że Raoul wrócił do domu z manewrów. Jeśli chcesz nocować z Erikiem u Chana
Nadira, to zgoda, rozumiem cię. Ale Erik przyjedzie dopiero w czwartek. Razem z Papą,
Juniorem, Marie Philomene, Lucie i dziećmi. Możemy się umówić, że oni wszyscy zatrzymają
się wtedy u nas, a ty dyskretnie przeniesiesz się na Rue de Rivoli. Zgoda?
276
Co mogłam zrobić? Zgodziłam się. Następnego dnia miał przyjechać z Rzymu
Gustave; wiedziałam, że uzgodnił już z Louisem, że zanocuje u nich. Pojechaliśmy we troje
do pałacu, gdzie już czekała wykwintna kolacja, po której służba podała kawę. Nie
pamiętam, na jaki temat toczyła się rozmowa przy stole, ale był to jeden z tych tematów, o
których szybko się zapomina. Małżonkowie zachowywali się względem siebie z czułością –
Raoul dolewał żonie kawy, a ona trzymała go pod stołem za rękę. Zastanawiałam się, czy te
widoczne oznaki uczuć, które do siebie żywią, miały mnie przekonać, że ze strony
wicehrabiego nie mam się czego bać.
W pewnej chwili, dość niespodziewanie, Elwira przeprosiwszy nas na chwilę wstała i
wyszła z salonu. Zostaliśmy sami. Raoul podniósł się z krzesła, zbliżył do biblioteczki,
otworzył szklane drzwi i wyjął spomiędzy książek jakąś kopertę. Podszedł w moją stronę.
Odruchowo sięgnęłam ręką po filiżankę z kawą, żeby ukryć skrępowanie.
- Nie obawiaj się mnie, Christine – powiedział wicehrabia de Chagny siadając z
powrotem obok mnie. Spojrzał mi poważnie w oczy. – Długo myślałem, jak się zachować
kiedy po tych wszystkich latach wreszcie staniemy twarzą w twarz. Wierz mi, że dla mnie
było to nie mniej trudne, niż dla ciebie. Pomyślałem, że zrobię coś, co powinienem był zrobić
już dawno temu.
Jego słowa trochę mnie zaniepokoiły, ale nie dałam tego po sobie poznać.
- Postanowiłem dać ci wiersz, tak jak wtedy w Bretanii...
Mam nadzieję, że nic podobnego do „Annabel Lee”. Gdzie się podziała Elwira? pomyślałam, rozglądając się z obawą. Czy oni to między sobą uzgodnili?
- To rosyjski wiersz, bez tytułu – dodał Raoul. – Po tym, jak padłem w pojedynku
pokonany przez poezję Lermontowa – co to był za poemat dowiedziałem się dopiero
jesienią, od Elwiry – poczułem się jak ignorant i głupiec, że nawet nie potrafiłem poprawnie
rozpoznać tego języka. Postanowiłem się go nauczyć, chociaż nie było to łatwe. To
wspaniała kultura, Christine - dziwna i egzotyczna, zupełnie inna od naszej, ale jest w niej
niezwykła wielkość i ta szczególna umiejętność chwytania za serce. Aleksander Puszkin,
który to napisał, również zginął w pojedynku – pomyślałem więc, że posłużę się jego
słowami, żeby wyrazić to, czego nie potrafię wypowiedzieć sam.
Wyciągnął w moją stronę rękę, w której trzymał porządnie złożony karnecik ozdobiony
z wierzchu ładnym rysunkiem róży. W środku wykaligrafowany był wiersz.
Kochałem panią - i miłości mojej
Może się jeszcze resztki w duszy tlą,
Lecz niech to pani już nie niepokoi,
Nie chcę cię smucić nawet myślą tą.
Kochałem bez nadziei i w pokorze,
W męce zazdrości, nieśmiałości, trwóg,
277
Tak czule, tak prawdziwie - że daj Boże,
Aby cię inny tak pokochać mógł.
- Och, Raoul... – powiedziałam jedynie, kiedy skończyłam czytać tę poezję. Obawiałam
się wyznań, deklaracji niesłabnących z czasem uczuć, ale to było... po prostu wzruszające.
Tak wzruszające, że poczułam impuls, żeby go objąć, ale powstrzymałam się. – To jest
przepiękne – dodałam patrząc na wyraz rozczulającego zmieszania na jego twarzy. –
Dziękuję ci z całego serca.
- Czy przekonałem cię, żebyś została z nami przynajmniej do czwartku, jako nasz
gość? – zapytał nieśmiało.
- Tak, przyjacielu – odpowiedziałam. – Będzie mi bardzo miło być waszym gościem.
Poniedziałek spędziliśmy we troje, w atmosferze wzajemnej sympatii, której nie mąciło
nawet utrzymujące się pomiędzy mną a wicehrabią de Chagny zmieszanie. Odwiedziliśmy
wspólnie Persów; obiad, który przygotował Dariusz był godny podniebienia samego szacha.
Następnego ranka obudziłam się wcześniej niż zwykle. Umyłam twarz nad ceramiczną
miseczką, ubrałam się w wygodną spódnicę i bluzkę i właśnie zamierzałam wyjść z pokoju,
aby zorientować się, czy domownicy już wstali, kiedy zza drzwi dobiegły mnie odgłosy
głośnej rozmowy.
- Nie oddam! – Trzasnęły drzwi od sypialni państwa domu, a z korytarza dobiegł mnie
podniesiony głos Elwiry. – Nie, nie, nie!
- Nie krzycz tak, Kotku – To był głos Raoula; słychać w nim było rozżalenie i złość, ale
też usilne pragnienie, żeby żona zamilkła. – Obudzisz gościa.
- Nie zasłaniaj się gościem – prychnęła Elwira. - Christine ma mocny sen i na pewno
jeszcze śpi. Miałam taką nadzieję, że nie będziemy już do tego wracać. Jak mogłeś!
- Jak ja mogłem?! – Głos Raoula stał się ostrzejszy. – Jak ja mogłem, Elle?! To przecież
ty mnie oszukałaś. To ty spiskowałaś za moimi plecami, a ja wierzyłem ci jak ostatni głupiec.
Gdyby Anna nie zlitowała się nade mną, nie dowiedziałbym się o tym przez kolejne pięć lat.
- Niepotrzebnie ci o tym powiedziała. To sprawa pomiędzy mną i Anną – to są sprawy,
które dotyczą wyłącznie kobiet, nie rozumiesz? Nie przypuszczałam, że swoje dziwne
poczucie uczciwości Anna przeniesie ponad naszą przyjaźń i tajemnicę lekarską, zawiodłam
się na niej – powiedziała Elwira tonem urazy i oburzenia.
- To nie ma nic wspólnego z tajemnicą lekarską – odparł Raoul twardo. – To w ogóle nie
ma nic wspólnego z jakimkolwiek leczeniem, z medycyną. To jest najgorsze oszustwo, to jest
zakazane przez prawo, za coś takiego powinno się chodzić do więzienia!
278
- No pięknie; masz zamiar wysłać do więzienia tylko mnie, czy również Annę? –
zawołała Elwira drwiąco. – Nie fatyguj się, i tak czuję się tutaj jak w więzieniu, jak arabska
niewolnica w haremie. Traktuj mnie jak żonę, a nie jak konkubinę, Słonko. – Nawet czułe
słowo zabrzmiało cierpko.
- A co ja innego robię?! Chcę tylko traktować cię jak swoją żonę, to ty na to nie
pozwalasz.
- Nie pozwalam? Chyba nie wiesz, co mówisz!
- Żony nie mają przed mężami tajemnic. Nie w tak poważnych sprawach. To są... to są
jakieś środki rodem z domu publicznego! I ty śmiesz twierdzić, że ja nie traktuję ciebie jak
żonę? Sama traktujesz swoje ciało, jakbyś była moją konkubiną! Jakbyś była służącą, która
boi się, że lubieżny panicz wpędzi ją w kłopoty – albo jak jeszcze coś gorszego!
Dobiegł mnie zduszony okrzyk, zastanawiałam się, czy Elwira dała mężowi w twarz.
Stałam przy drzwiach, bojąc się poruszyć, żeby przypadkiem nie usłyszeli skrzypnięcia
podłogi i nie zorientowali się, że ich słyszałam. Miałam nadzieję, że zaraz przestaną i się
pogodzą. Czułam się okropnie niezręcznie, jakbym ich podsłuchiwała. Naprawdę nie miałam
zamiaru wtykać nosa w ich prywatne sprawy, ale krzyczeli tak głośno, że nie dało się tego
nie słyszeć.
- Chciałam, żebyś był szczęśliwy – zawołała Elwira łamiącym się głosem.
- I prawie ci się udało – syknął Raoul. – Prawie, dopóki nie dowiedziałem się, że
kłamiesz.
- W tym, co jest naprawdę ważne, nie kłamałam! Nie będę cię prosić o wybaczenie, bo
nie jestem winna.
- Nawet nie czujesz się winna? – zapytał gorzko wicehrabia.
- Nie, Raoul. Oddałam ci moje ciało, tyle ile byłam w stanie. – W miarę, jak to mówiła,
jej głos stawał się coraz bardziej podniesiony. – Oddałam ci moją duszę, tyle ile zdołałeś z
niej wziąć. – To ostatnie zdanie zabrzmiało bardzo ironicznie, ale później Elwira starała się
opanować. - Masz moją miłość, moją wierność...
- Tylko z tą uczciwością chyba jest nie całkiem tak, jak należy. A może samą siebie też
udało ci się już okłamać?
- Powtarzam, że nie okłamałam cię. Po prostu nie powiedziałam ci całej prawdy. – Ton
głosu Elle przybrał defensywny odcień. – Dałam ci wszystko, co mogłam ci dać.
Zrezygnowałam z tylu rzeczy dla ciebie.
- Ależ trzeba było nie rezygnować! Po co się tak poświęcałaś? Z litości?
- Obrażasz mnie. Obrażasz mnie, a ja cię kocham. - W głosie Elwiry zaczął drgać
tłumiony płacz.
- W bardzo osobliwy sposób to okazujesz – powiedział zimno Raoul.
- Jeśli nie jesteś szczęśliwy, to odejdź. Albo ja odejdę. Powiedz tylko, a zwrócę ci twoją
wolność. Wyjdę z pałacu z niczym, tak jak do niego weszłam. Nie potrzebuję twoich
279
pieniędzy, twoich powozów. Nie potrzebuję egzotycznych wakacji i rautów dla koronowanych
głów.
- Jaka ty jesteś melodramatyczna, Kotku – a może powinienem powiedzieć raczej, Miss
Angel Deverell, bohaterko nastoletnich czytelniczek! – parsknął Raoul. – Napisałaś parę
popularnych książek, a wciąż nie masz pojęcia o tym, czym naprawdę jest życie. Wydaje ci
się, że małżeństwo składa się wyłącznie z miłości? To jest myślenie pensjonarki! Małżeństwo
to przede wszystkim odpowiedzialność za drugiego człowieka. Nie pozwolę ci stąd wyjść, bo
w swoim życiu kieruję się uczciwością i honorem. Małżeństwo to nie jest tylko miłość,
królowo romansideł! Małżeństwo to jest miłość i konieczność!
- Więc jesteś ze mną z poczucia obowiązku?
Elwira była kompletnie wyprowadzona z równowagi. Stojąc bezradnie za drzwiami
gościnnej sypialni pomyślałam, że Raoul nie powinien był drażnić jej ironizując na temat jej
powieści, ale w sumie miał wiele racji. Małżeństwo to nie jest wyłącznie miłość, chociaż jeśli
przeradza się w chłodną wymianę wzajemnych uprzejmości - zgadzałam się z moją
przyjaciółką, że staje się to nie do zniesienia.
- Jestem z tobą, bo cię poślubiłem. Bo złożyłem uroczystą przysięgę w kościele, przed
Bogiem i świadkami - wyliczał wicehrabia metodycznie, opanowanym głosem. - Bo nie
straciłem nadziei, że jeszcze oprzytomniejesz.
Na miłość Boską, Raoul – zaklinałam go w myśli przez zamknięte drzwi. Powiedz jej,
że ją kochasz!
- Jeśli wciąż chodzi ci o to samo, to może lepiej poszukaj sobie innego Kopciuszka,
który chętnie zostanie wicehrabiną – powiedziała roztrzęsiona Elle. – Nie żyjemy w
średniowieczu, kiedy ludzie byli skazani na przebywanie ze sobą z przymusu, na długo po
tym, jak wszystkie uczucia się w nich wypaliły.
Z tego, co słyszałam, uczucia państwa de Chagny były bardzo dalekie od wypalenia.
Płonęły jak pochodnie, grożąc osmaleniem ścian pałacu. Dlaczego ich rozpaczliwe wołania
nie trafiały do uszu, do których były przeznaczone, tylko wszystkie leciały prosto do mnie?
Przecież nie wyjdę stąd i nie zacznę ich godzić...
- Mówisz, że nie wiem nic o prawdziwym życiu. Mylisz się, Kotku. Przeczytałam więcej
książek przez ostatnie pięć lat niż ty przez całe życie. Czytałam na przykład książkę Mr
Darwina, który dowodził, że człowiek jest po prostu wysoko rozwiniętym rodzajem zwierzęcia
i pochodzi od małp! Moim zdaniem powinieneś do niej zajrzeć, spodobałaby ci się! Bo to, co
ty nazywasz prawdziwym życiem, to jest życie zadowolonych zwierząt, pozbawionych
samoświadomości i umiejętności obserwacji świata. Nie mam zamiaru żyć jak zwierzę; nie
po to od lat ćwiczę swój umysł!
- Więc chcesz powiedzieć, że to, co robimy, jest zwierzęce? – zapytał Raoul z
bolesnym niedowierzaniem. – Czy zamierzasz teraz rzucić mi w twarz, że za każdym razem,
kiedy byłaś ze mną tylko udawałaś, że jest ci dobrze?
- Nic nie udawałam! – krzyknęła Elwira.
280
- No to oddaj mi ten... przedmiot. Po prostu połóż go teraz na mojej wyciągniętej ręce.
- Nie. Jeśli to zrobię, dopiero wtedy będę musiała zacząć udawać, a nie chcę niczego
udawać przed tobą. Tak mało zostawiłam sobie do obrony, Raoul. Dlaczego tobie ciągle nie
wystarczy...
Słyszałam głos Elle, który brzmiał, jakby wydobywał się ze ściśniętego gardła.
- Prosiłem z twojej strony tylko o trochę uczciwości – westchnął gorzko Raoul.
- Nie, ty chciałeś absolutnie wszystkiego co mam; ty chciałeś, żebym była całkowicie
bezbronna, zdana na twoją łaskę. Chciałeś mojej krwi – odparła Elwira zimno.
- To nieprawda!
- Nie pamiętasz krwi, Raoul? – Jej głos stał się lodowaty, ale pozornie spokojniejszy.
Mówiła wyraźnie, jakby grała w dramacie Szekspira. – Ja wciąż pamiętam moje ręce, całe
we krwi... Miała być poezja, szczęście - a była krew... Krwawa ofiara.
- Elwira, proszę cię... Przecież... – Wicehrabia najwyraźniej cierpiał wypowiadając
każde kolejne słowo. – To tylko... natura... Rozmawialiśmy już o tym... Proszę cię...
- Natura... – powtórzyła Elle. – Natura człekokształtnych małp. Okres godowy –
parsknęła drwiąco. – No cóż, może ja również bywam czasami małpą, ale przynajmniej
staram się wyrwać z ograniczeń fizjologii. Jesteśmy ludźmi, Raoul, a rzeczą ludzką jest
dążyć do doskonałości.
- Przecież obojgu nam o to chodzi, kochanie. Ja też uważam, że człowiek jest
doskonałym dziełem natury. Chciałem stworzyć tę doskonałość, razem z tobą.
- Z krwi i brudu? Ze wszystkich ohydnych cielesnych substancji? – żachnęła się Elwira.
– Bóg Ojciec się znalazł! Ja, jeśli zechcę, stworzę całe światy nie brudząc sobie przy tym nic
więcej niż czubek palca umoczony w atramencie. Stworzę je, utrzymam przy życiu i
zniszczę, wedle mojej woli. To nie są romansidła, panie oficerze, to jest władza. Moje pióro
jest ostrzejszą bronią niż cokolwiek, czym ty dysponujesz.
Jej słowa aż tętniły ironią, która paliła jak stężony kwas. Nie widziałam jej, ale z
łatwością byłam w stanie wyobrazić sobie wyraz jej twarzy – namiętny i rozpalony, o
zaróżowionych policzkach i lśniących oczach. Kiedy mówiła o sztuce, zawsze zdawała mi się
wyższa, bardziej majestatyczna, olśniewająco piękna – chociaż na co dzień wyglądała raczej
zwyczajnie. Bez trudu mogłam wyobrazić sobie Elwirę wykładającą w kolegium przy
katedrze, z jedną ręką opartą na pulpicie a drugą wzniesioną ku niebu. Była porywająca, jak
aktorka na scenie, a przy tym przecież każde jej słowo, każda myśl, była jej własnym
dziełem.
- Natura jest zmienna, Słonko - a sztuka jest wieczna. Sztuka wykracza poza ramy
wyznaczone przez przyziemność i fizjologię, czyni człowieka równym bogom. Właśnie to
chciałam ci pokazać w Grecji: w Atenach, w Olimpii, w Epidauros. Moim jedynym posagiem
była moja wiedza i chciałam się nią z tobą podzielić. Chciałam podnieść cię ze mną z ziemi,
do mojego raju. Chciałam pokazać ci, czym jest prawdziwe szczęście – transcendencją,
przekroczeniem granic. Myślałam, że mi się to udało – łudziłam się.
281
- Przecież ja też chciałem ci oddać wszystko. Byłaś dla mnie królową, boginią. Byłaś
jak anioł, który zstąpił z nieba, czysta i piękna. Gdybym mógł, uczyniłbym cię cesarzową, a
nie tylko wicehrabiną.
Dzięki Bogu, pomyślałam. Nareszcie zaczynają ze sobą rozmawiać. Za chwilę
wszystko wróci do ładu. To tylko nieistotna sprzeczka o głupstwo; za parę godzin zapomną, o
co się pokłócili. Nie doceniłam jednego – ducha bojowego Elwiry. Ani głębi jej strachu, ani jej
ukrywanej pod maską pychy niepewności siebie, ani wszystkich innych problemów
Kopciuszka, który niespodziewanie dla siebie samej został królową.
- Teraz to ty kłamiesz – powiedziała szyderczo, jakby złapała na błędzie zarozumiałą
studentkę. - Miałam być zdrową klaczką w stajni wspaniałego pułkownika de Chagny!
Grzeczną, wytresowaną klaczką, zabawiającą gości sztuczkami, ale - co najważniejsze rodzącą co roku wierzgające źrebięta! I najlepiej jeszcze powinnam być za to wdzięczna!
Przecież szlachetny pan wicehrabia poślubił wnuczkę walońskich chłopów! No to wyobraź
sobie, że ja nie jestem niczyją wnuczką – jestem córką swojego własnego talentu i lat
ciężkiej pracy! Wszystko, co osiągnęłam, osiągnęłam wysiłkiem tego umysłu i tej ręki – i nie
wyrzeknę się tego nawet jeśli, jak słyszę, w tobie wzbudza to jedynie pogardę. Nic mnie nie
obchodzą złośliwe uwagi twoich napuszonych koleżków z wojska, ani przytyki twoich
pompatycznych sióstr, które w imię konwenansów zmarnowały swoją urodę i zdrowie. Mam
w nosie konwenanse! Jeśli jeszcze raz usłyszę z ust Laury słowa: „nie wypada”, roześmieję
się jej w twarz albo opowiem, jak Philippe bawi się w towarzystwie tancerek z Opery!
W czasach, gdy pracowałam w Palais Garnier jako śpiewaczka, plotki łączyły
przystojnego hrabiego Philippe’a Georgesa Marie de Chagny - starszego o niemal
dwadzieścia lat od rodzinnego beniaminka - z pewną primabaleriną. Nie dawałam im wiary –
w teatrze pełno było tego typu pomówień; niektóre artystki wręcz specjalnie rozsiewały je na
swój temat sądząc, że dodaje to ich wizerunkowi pikanterii.
- Nie masz prawa tak mówić o moim bracie! – uniósł się wicehrabia. Tak, jak
pamiętałam, Raoul poszedłby za uwielbianym starszym bratem w ogień.
- Twoja rodzina jest nie mniej zakłamana, niż moja! – wykrzyknęła Elwira. – Chyba się
cieszysz, że już w czwartek przyjadą, zyskasz sprzymierzeńców. Proponuję, żebyś od progu
zaprowadził Papę do naszej sypialni i pokazał mu nasz nowy obraz Monsieur Bouguereau!
- Dlaczego ze mną walczysz, Słonko? – zapytał dość bezradnie Raoul.
- Tylko się bronię – odpowiedziała wicehrabina chłodno. – Nie chciej nic zmieniać, a
wszystko będzie dobrze, wszystko będzie tak jak było, czyli doskonale – dodała trochę
cieplej, jakby tłumaczyła coś mało zdolnemu uczniowi.
- Będzie albo tak jak ty chcesz, albo wcale – skomentował jej mąż grobowym tonem. –
To chcesz powiedzieć?
- To ty powiedziałeś.
- Rzucasz mi wyzwanie? Chcesz sprawdzić jak mocno cię kocham? Zdziwiłabyś się,
jak mocno. Pomimo twojego okrucieństwa.
282
- Okrucieństwa? Jak możesz, Kotku! – W głosie Elle zabrzmiał prawdziwy ból.
- O tak. Czyżbyś nie zdawała sobie z tego sprawy, jak bardzo jesteś wobec mnie
okrutna? Czyżby Angel Deverell zadawała ciosy bez namysłu? – Teraz Raoul przyjął drwiący
ton. Parsknął cicho, a następnie zaczął recytować wiersz.
Wtem leci rękawiczka z krużganków pałacu,
Z rączek nadobnej Marty,
Pada między tygrysa i między lamparty,
Na środek placu.
Marta z uśmiechem rzecze do Emroda:
"Kto mię tak kocha, jak po tysiąc razy
czułymi przysięgał wyrazy,
niechaj mi teraz rękawiczkę poda".
- Fryderyk Schiller, Elle. Czegoś się przy tobie nauczyłem – powiedział Raoul. – I nie
tylko poezji – dodał gorzko.
Zapadła chwila ciszy. Spodziewałam się, że Elwira zaniemówiła z wrażenia wobec
wymierzonego prosto w swoją pierś ostrza sztuki. Touché! – pomyślałam. Poddaj się, Angel
Deverell. Teraz się poddaj i padnijcie sobie w ramiona. Do tej chwili nie przypuszczałam, że
wicehrabia dotrzyma żonie pola w literackim fechtunku, ale teraz zmuszona byłam przyznać
mu laur zwycięstwa. Dobrze – pomyślałam jako zupełnie nieproszony sędzia tego pojedynku
– a teraz oboje odłóżcie broń i podajcie sobie ręce. Obawiam się, że Raoula również nie
doceniłam...
- Pamiętasz, jak kończy się ten wiersz? – zapytał cichym, spokojnym głosem, ale bez
cienia czułości. Odpowiedzią była cisza. – Rycerz zszedł pomiędzy bestie, wziął rękawiczkę i
w glorii zwycięstwa wstąpił na krużganki.
Tam od radosnej witany kochanki,
Rycerz jej w oczy rękawiczkę rzucił.
"Pani, twych wdzięków nie trzeba mi wcale".
To rzekł i poszedł, i więcej nie wrócił.
Jeśli na te słowa skuliłam się ja, kryjąc się w gościnnej sypialni, aż trudno było mi
wyobrazić sobie minę Elwiry. W korytarzu zapadła grobowa cisza, tak że wyraźnie słyszałam
tykanie zegara.
- Wychodzę do École Militaire – powiedział chłodno Raoul. – Wiesz, gdzie mnie
znaleźć. Uspokój się i zastanów nad swoim postępowaniem. Mam dla ciebie wiele
283
wyrozumiałości, Kotku, ale nie pozwolę ci zachowywać się tak, jakbyś zamierzała mnie
wykastrować!
To ostatnie słowo powiedział trochę głośniej, z nerwowym przydechem. Usłyszałam
odgłos butów do konnej jazdy na posadzce, a potem zamykane drzwi. Po chwili dobiegł mnie
zduszony płacz Elwiry, tupot obcasów domowych pantofelków i trzaśnięcie drzwi do sypialni.
Zastanawiałam się, czy wyjść z pokoju i starać się ją pocieszyć. Było dla mnie
oczywiste, że powinna natychmiast wybiec z pałacu za mężem – zdziwiłam się, że od razu
tego nie zrobiła, gdyż dla mnie taka reakcja rozumiałaby się sama przez się. Skoro jednak
pozwoliła mu wyjść z domu, powinna odczekać kilka kwadransów, uspokoić się i pojechać do
klubu oficerskiego, a tam porozmawiać z nim spokojnie. Nie chciałam narzucać się ze
swoimi radami, boleśnie świadoma, że jeśli Elwira zapyta drwiąco dlaczego - skoro jestem
taką ekspertką – moje małżeństwo nie układa się dobrze, nie będę wiedziała, co jej
odpowiedzieć.
Nie zdążyłam zdecydować się, co właściwie powinnam zrobić w tej sytuacji, kiedy
znowu usłyszałam ruch w korytarzu, a potem trzaśnięcie drzwi wejściowych. Więc jednak
Elle postanowiła pojechać od razu do École Militaire – pomyślałam. Może to i najlepsze
rozwiązanie. Po południu wrócą oboje, skruszeni i pogodzeni, a ja udam, że niczego nie
słyszałam. Odczekałam mniej więcej kwadrans, żeby upewnić się, że Elwira pojechała,
wyszłam, zjadłam podanego mi przez pokojówkę croissanta z kawą i poinformowałam
kamerdynera, że zamierzam udać się dorożką do państwa Bernardów na Quai Saint Michel.
Miałam nadzieję, że zastanę tam Marinę.
Na stopniach prowadzących do pałacu znalazłam małą, czarną rękawiczkę z
dziurkowanej ozdobnie skóry, z rozpiętą klamerką. Z westchnieniem podniosłam ją z ziemi i
schowałam do kieszeni.
W domu Louisa i Marie Alphonsine zastałam nie tylko Marinę, ale i przybyłego z Rzymu
Gustava. Ponieważ nie udało mi się zostać z przyjaciółką sam na sam, nie mogłam zwierzyć
się jej z tego, że rano byłam świadkiem kłótni pomiędzy Elwirą i Raoulem. Zaledwie Marie
Alphonsine zdążyła kazać służącej podać herbaty, w domu Bernardów zjawił się kolejny
gość. Był to ów młody dziennikarz, którego spotkałam przelotnie na koncercie w Operze. Syn
ukochanej matki chrzestnej Marie, po której otrzymała swoje imię; traktowała go serdecznie
jak brata.
Kuzynek Gaston był raczej niskiego wzrostu, ale już w wieku dwudziestu kilku lat
zdradzał skłonności do nadwagi. Miał ciemne, kręcone włosy i lekko ironiczny uśmiech, który
wzbudził moją instynktowną sympatię, gdyż moim zdaniem świadczył o inteligencji. Był
niewątpliwie duszą towarzystwa i uwielbiał rozmawiać na swój temat. Jak się dowiedziałam
w ciągu kwadransa, krewny Marie oprócz muzyki interesował się kryminalistyką oraz teatrem
– temu poświęcone były artykuły, które pisywał do L’Echo de Paris. Jego rodzina pochodziła
z Normandii – co również natychmiast zapamiętałam, gdyż odkąd dowiedziałam się, że były
284
to także rodzinne strony Erika, ogromnie chciałam tam pojechać. A kiedy dodał, że fascynuje
go morze, a jego dziadek był właścicielem małej stoczni w Saint-Valery-en-Caux, byłam
gotowa uznać go za własnego krewniaka.
Umilał nam czas zabawnymi historiami, takimi jak ta dlaczego urodził się w Paryżu.
Okazało się, że jego rodzice zmuszeni byli niespodziewanie przerwać w stolicy podróż do
domu, gdyż ich syn akurat zdecydował się przyjść na świat. Kiedy po latach Gaston, jako
początkujący dziennikarz, postanowił odszukać dom, w którym się urodził, ku swemu
zdziwieniu znalazł tam zakład pogrzebowy.
- Szukałem kołyski, a znalazłem trumnę! – powiedział wybuchając bardzo zaraźliwym
śmiechem.
Marinę ten bon viveur zawojował w mig oznajmiając, że podobnie jak ona uwielbia
pływać; natychmiast zaczęli porównywać wszystkie dostępne w stolicy baseny kąpielowe. Na
Gustavie i Louisie zrobił doskonałe wrażenie wspomniawszy mimochodem o swoich pasjach
literackich – szczególnie cenił Victora Hugo i Alexandra Dumasa – oraz o wierszach, które
jako student opublikował w prasie.
Z wykształcenia był prawnikiem, ale w sprawach sądowych najbardziej interesowały go
pikantne szczególiki i skandale, które z dużą swadą opisywał w swoich relacjach do gazety.
Wywnioskowałam, że kilka lat temu stracił ojca, po którym otrzymał pokaźny spadek, jednak
szybko roztrwonił pieniądze na płoche przyjemności i obfite życie towarzyskie. Najwyraźniej
był niespokojnym duchem – oprócz zostania następcą Hugo, marzył o dalekich podróżach.
Zastanawiałam się, czy Louis przedstawił go już Persom; byłam pewna, że byłby tym
zachwycony.
Tego dnia kuzyn Gaston przybył na Quai Saint Michel z zaproszeniem. Orkiestra
Charlesa Lamoureux miała wykonywać wieczorem nieznaną jeszcze w Paryżu suitę
symfoniczną Mikołaja Rimskiego-Korsakowa pod tytułem Szeherezada. Nie wiedziałam zbyt
wiele o rosyjskiej muzyce, ale nazwisko słynnego skrzypka i dyrygenta było mi dobrze
znane. Zetknęliśmy się przelotnie w Operze – po tym jak przyjęto mnie do pracy, Lamoureux
wkrótce stracił posadę dyrygenta w Palais Garnier - w garderobach szeptano, że z powodu
swojego wybuchowego temperamentu. Słyszałam, że później bogato się ożenił, założył
orkiestrę symfoniczną, znaną jako Société des Nouveaux-Concerts i zajął się popularyzacją
współczesnej muzyki. Jego nazwisko pojawiało się w rozmowach prowadzonych w Nowym
Gulistanie; podobno dyrygent był wielkim zwolennikiem Richarda Wagnera, czym zyskał
sobie sympatię profesora Weira. Słyszałam, że sukces Lohengrina wystawionego w teatrze
Eden w 1887 roku zapewnił mu tryumfalny powrót na deski Opery.
Poprosiłam Louisa, żeby polecił pokojówce udać się do pałacu państwa de Chagny z
propozycją przyłączenia się do nas wieczorem; miałam nadzieję, że do tego czasu zdążą się
już pogodzić, a pójście na koncert sprawi im przyjemność. Nie byłam pewna, czy mam
ochotę na dzieło akurat o tematyce bliskowschodniej, ale w sumie nie miałam na ten wieczór
innych planów. Spędziwszy deszczowe popołudnie w towarzystwie rodziny Bernardów,
285
pojechałam wraz z nimi do sali koncertowej Akademii Francuskiej. Monsieur Lamoureux
zapewne mnie nie rozpoznał, na widowni było zresztą dużo ludzi. Wyglądał prawie tak samo,
jak go zapamiętałam z Opery – gęsty, szpakowaty zarost i włosy, okulary w drucianych
oprawkach i duży brzuch pod elegancko skrojonym smokingiem. Kiedy stanął za pulpitem i
podniósł batutę, usiadłam wygodniej i postanowiłam mimo wszystko nieco się odprężyć.
Rozpoczynające utwór zdecydowane, władcze tony, które prezentowały postać sułtana
Szachrijara za chwilę splotły się z płynną melodią Szeherezady. Zmysłowy motyw na
skrzypcach solo z akompaniamentem harfy przejął kontrolę nad motywem dumnego króla,
tak jak snująca opowieść żona zdołała uśmierzyć gniew małżonka i oczarować go przez
każdą z tysiąca i jednej nocy. Jeśli przed rozpoczęciem koncertu moje skojarzenia z Bliskim
Wschodem były jednoznacznie przerażające, teraz – siedząc pomiędzy Gustavem a Mariną
– myślałam, że to był doskonały pomysł, że dałam się namówić na pójście z nimi do
Akademii.
Szeherezada nie wydawała mi się groźna, jak tamta straszna kobieta z Persji, którą
wyobrażałam sobie ostatnio, czytając powieść Hugo. Szeherezada była mądra – była
wirtuozem opowieści, z których wysnuła ratunkową linę dla siebie samej, dla swego
ukochanego i dla ich małżeństwa. Delikatnie i stopniowo podsycając jego ciekawość owinęła
sobie wokół palca człowieka, który wcześniej zdolny byłby ją zabić. Tysiąc drugiej nocy
Szeherezada została koronowana na królową. Tak się zasłuchałam, że zamknęłam oczy i
wyobraziłam sobie przepych sułtańskiego pałacu, rozrzucone na królewskim łożu poduszki i
władcę czekającego na dalszy ciąg baśni czarodziejki. Czyż rozmowa nie jest najważniejszą
rzeczą, jeżeli chodzi o rozwiązywanie małżeńskich problemów?
„Po prostu opowiedz mu bajkę” – zdawała się radzić mi arabska mistrzyni zaklęta w
dźwiękach suity symfonicznej Korsakowa. – „Jedną, potem drugą, i jeszcze następną, aż w
końcu zapomni o co się gniewał. Spójrz na mnie, weszłam do jaskini lwa i ukołysałam go
swoją opowieścią, aż stał się potulny jak baranek. Czy się bałam?” – W mojej wyobraźni
zalśniły patrzące na mnie przepastne, brązowe oczy obwiedzione czarną kredką. –
„Ogromnie, przecież Szachrijar zabił przede mną wiele kobiet. Dlaczego więc tam poszłam?
Bo pamiętałam chłopca, którego dawno temu poznałam na dworze przez mego ojca, wezyra.
Chłopca o imieniu Szachrijar – zanim jeszcze zdrada i podłość ludzi przemieniły go w
żądnego krwi potwora. A kiedy po tysiącu nocy zakończyłam swoją opowieść, chłopców
wsłuchanych z zachwytem w moje słowa było już czterech – mąż, który mnie uwielbiał i jego
trzej synowie...”
Nadir Chan pokazał mi kiedyś pięknie ilustrowane perskie wydanie Baśni z tysiąca i
jednej nocy i streścił kilka zawartych w nim opowieści: o Aladynie, Sindbadzie, Ali Babie i
czterdziestu rozbójnikach.
Opowiem ci bajkę, Prospero, kiedy tylko tu przyjedziesz – postanowiłam. Opowiem ci o
wszystkim, co widziałam; o wszystkich ludziach, których spotkałam. A potem opowiem ci o
nas. Nie potrafię utkać ze słów barwnego kobierca jak Elwira, nie umiem wyczarować z
286
moich myśli i czynów całego bogactwa literatury. Nie potrafię też zakląć ich w muzykę,
choćbym nawet umiała je wyśpiewać. Ale na pewno mogłabym wysnuć z tych wszystkich
opowieści jedną nitkę. Prostą i jasną, jak promień słońca; długą jak ludzkie życie. Wywieść ją
z własnego ciała tak, jak przędą swoje półprzezroczyste nici maleńkie pajączki, które
późnym latem przelatują nad tarasem naszego domu. I tę bajkę chciałabym ci opowiedzieć.
Baśń o miłości, której nigdy nie miało być. Którą skazaliby na zagładę Szekspir i Victor
Hugo, a nawet siostry Brontë. O miłości nieprawdopodobnej, którą ci wspaniali autorzy z
pewnością utopiliby we krwi i zamknęli w grobie – tak jak w Katedrze Notre-Dame największy
powieściopisarz Francji zabił Esmeraldę, a w Człowieku Śmiechu dobrą i niewinną Deę. Ja
jedna opowiedziałabym to inaczej – jako nieśmiertelny hymn o miłości nieulękłej i
zwycięskiej, która śmieje się w twarz wszelkim przeciwnościom, której nie sposób złamać.
Która – choć złożona z dwojga bardzo niedoskonałych ludzi – przewyższa swą
doskonałością wszystko, co istnieje. Baśń o nieustraszonej syrenie, która nigdy nie przestała
śpiewać i o księciu smoków, który nie odzyskał ludzkiej postaci, bo nigdy jej nie utracił. Kiedy
w czwartek przyjedziesz na Rue de Rivoli, zastaniesz tam inną perską księżniczkę, niż tę,
którą pamiętasz – zastaniesz Szeherezadę.
Spodziewałam się, że Elwira i Raoul dołączą do nas na koncercie, ale nie przyszli. Po
wyjściu z sali koncertowej Akademii podeszła do mnie pokojówka z pałacu i bardzo
grzecznie zaprosiła do stojącego w pobliżu zakrytego powozu wicehrabiostwa. Raoul czekał
w środku. Wystarczył rzut oka, żebym zorientowała się, że wydarzyło się coś złego.
- Odeszła ode mnie – powiedział cicho, kiedy usiadłam obok.
- Jak to odeszła?
- Elwira. Pokłóciliśmy się rano, a kiedy wróciłem do domu, już jej nie było. Miałem
nadzieję, że pojechała tylko do swojego wydawcy, ale kiedy tam dotarłem, poinformował
mnie, że moja żona udała się w podróż za granicę nie precyzując kiedy wróci.
- To niemożliwe. Przecież pojutrze przyjeżdżają Jules i reszta.
- Też trudno mi było w to uwierzyć – powiedział z westchnieniem Raoul. – Ale wygląda
na to, że to prawda. Czy mógłbym mieć do ciebie prośbę, Christine?
- Oczywiście. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Zostań proszę w pałacu jako nasz gość, zanim nie przyjedzie mój teść i reszta
rodziny. – Słowa „nasz gość” zabrzmiały przejmująco smutno. – Ja oczywiście, w obecnej
sytuacji, pojadę do klubu oficerskiego. To byłoby bardzo niestosowne, gdybym został na noc
w domu. Wrócę w czwartek wcześnie rano, aby powitać przyjeżdżających.
Nie mogłam mu odmówić. Przyszło mi do głowy, że powinnam nalegać żeby nie
wyjeżdżał na noc do klubu, ale zgadzałam się z nim – to rzeczywiście byłoby niestosowne i
mogłoby dać okazję do plotek.
Zanim wysiadłam przy jasno oświetlonych drzwiach pałacu, bez słowa podałam mu
rękawiczkę, którą wyjęłam z kieszeni.
287
Przez całą środę siedziałam samotnie w czterech ścianach luksusowej rezydencji.
Miałam świadomość, że jeśli pójdę się z kimś spotkać, będę musiała im opowiedzieć o tym,
co się stało. A ja naprawdę nie wiedziałam, co miałabym im powiedzieć.
288

Podobne dokumenty