Nr 1 - Koniniana
Transkrypt
Nr 1 - Koniniana
www.koniniana.netstrefa.com.pl MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina styczeń 2013 r. Nr 1 (121) Kłaniam się Czytelnikom noworocznie z mnóstwem serdecznych życzeń Myślę, że w końcu te moje życzenia zaczną się spełniać (uniknęliśmy wszak cudem końca świata więc to już prawie czas najwyższy na ich realizację). Z przyjemnością donoszę, że rok 2013 postanowiliśmy dedykować mieszkańcom naszego miasta – stąd, często będziecie Państwo postrzegać nadtytuły typu „cudze chwalicie, swego nie znacie”, „zwykli – niezwykli” oraz oczywiście znane, sprawdzone wywiady niejakiego StS. Przede wszystkim chcę serdecznie podziękować Czytelnikom za nadesłane różnymi drogami życzenia i gratulacje z okazji dziesięciolecia „Koninianów”. Proszę wybaczyć, że wybiorę tylko nieliczne, najbardziej charakterystyczne i te, które musiały przebyć najdłuższą drogę – redaktorzy kłaniają się po staropolsku, nisko, czapkami (szkoda, że bez piór) do ziemi. To naprawdę dla nas najcenniejsza zapłata. Spieszę z przyjemnością i satysfakcją przekazać, że jako pierwsze dotarły do nas życzenia od Wydawcy Pana Wojciecha Pluta- Gratulacje! Plutowskiego oraz Dyrektora Generalnego „Przeglądu Konińskiego” Staszka Piguły i oczywiście od Koleżanek i Kolegów Dziennikarzy (otrzymaliśmy je oficjalnie na spotkaniu opłatkowym w redakcji „PK”). Natomiast wybrane życzenia zamieszczamy poniżej. Szczególne dzięki składamy pp. Romualdowi Wiatrowskiemu, Waldemarowi Kozickiemu z Niemiec, Ryszardowi Grundmanowi, Jackowi Pobojewskiemu, Marii Polniak-Dominiak i wielu, wielu innym. W wydaniu styczniowym znajdą Czytelnicy obszerny wywiad z niegdysiejszym prezesem TPK doktorem Jerzym Nawrotkiem. Wywiad powstał w 2009 r. a został przeprowadzony przez warszawską dziennikarkę dokumentalistkę Małgorzatę Bramę i znajduje się w Internecie pod adresem http://ahm.1944.pl/ Jerzy%20Antoni_Nawrotek/7. Za zgodą i wiedzą doktora zachęcam Państwa do zapoznania się z wywiadem oraz namawiam do wejścia na stronę internetową. Znajdziemy tam doktora, jakiego nie znamy, a znać wypada. Do tych wojennych czasów, do momentu wyzwolenia Konina, tradycyjnie już, powraca w swoim wierszu Jagoda Naskręcka – pięknie dziękujemy za pamięć. Również z przyjemnością będziemy w tym roku przedstawiać Państwu dawne „gorące ujęcia reporterskie” znanego fotografika Ryszarda Fórmanka z czasów „rodzenia” się nowego Konina. Ryszardzie, witaj na pokładzie „Koninianów”. Włodek Kowalczykiewicz (mł.) dumnie ogłasza wszem i wobec, iż koninianie zaczęli używać roweru na długo przed wybudowaniem ścieżek rowerowych w naszym mieście. Warto przeczytać – „delikatniej” już nie można walczyć o ścieżki rowerowe. Damian Kruczkowski przedstawia wzruszającą historię „zwykłych – niezwykłych”. I ja byłem nieraz tym kupującym, ale dopiero opis Damiana rozwinął właściwy kawałek zapomnianej „taśmy pamięci”. Wzruszył mnie bardzo artykulik pani Zdzisławy Olejniczak opisującej tak ciepło i osobiście „ostatni ukłon komina” nieistniejącej już, niestety, cukrowni (co prawda na ten temat napisaliśmy prawie wszystko, ale pozwólmy pani Zdzisławie na to ostatnie, piękne pożegnanie). Gdyby jeszcze dzisiaj istniały tak mocne związki pracownika z zakładem pracy? Dołączam wiele serdeczności do pięknych rocznicowych „laurek” Mirka Jurgielewicza skierowanych do Mirki Dimitrow oraz Józka Szyka. Przykro mi, że nie mogłem uczestniczyć osobiście w uroczystościach, ale kwiaty przesłałem. Laureatom raz jeszcze gratuluję. Serdecznie pozdrawiam – Stanisław Sroczyński PS Dziękujemy za życzenia oraz również i my gratulujemy naszemu Asowi przestworzy Ryszardowi Grundmanowi otrzymania nagrody specjalnej za „Ikarowe strofy” w konkursie jubileuszowym poświęconym zwycięstwu Franciszka Żwirki i Stanisława Wigury (80. rocznica). Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania ADRES REDAKCJI: 62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9 tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03 ISSN 0138-0893 [email protected] Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st), Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet) – za trwanie i za styl, za tematyczną inwencję – dla Zespołu Redakcyjnego miesięcznika „Koniniana”, z Redaktorem prowadzącym p. Stanisławem Sroczyńskim, na okoliczność wydania 120. numeru, a tym samym z okazji 10-letniej już obecności miesięcznika w mediach (prasa, iIternet), z życzeniami kontynuacji po wsze czasy pożytecznego dzieła łączenia przy ojczyźnie, tu w Koninie, tych z bliska i tych z daleka, a nawet tych jeszcze dalej... – Życzę również wszystkiego najlepszego, szczególnie zdrowia, w nowym roku. 20 stycznia 1945 roku w Koninie Zygmunt Durkiewicz – koninianin, obecnie w Zielonej Górze Zbyszek – 12 stycznia 2013 r. zmarł Zbigniew Łabuda – architekt i urbanista. Dla nas po prostu Zbyszek, syn „Globusa” (profesora Łabudy, nauczyciela chemii i geografii w konińskim liceum). Z tableau maturalnego 1950 r. spogląda chłopaczek, szczuplutki blondynek, najmłodszy w klasie, oprócz mnie, młodszej od niego o całe 12 dni. Po studiach oboje wróciliśmy do Konina. Zbyszek pracował ty przesiedlenia lokatorów. Zbyszek tak długo „molestował” jako architekt i urbanista w wydziale Architektury i Planowania władze, aż zgodzono się na rekonstrukcję zamku. Do dziś Przestrzennego w Koninie. Były to czasy gwałtownego mieści się w nim Muzeum Okręgowe. rozwoju miasta. Pracowałam w Sanepidzie. Spotykaliśmy się Ojciec Zbyszka pochodził z gór, dokładniej z Białki nad przy odbiorze kolejnych bloków Białką. Byłam tam kiedyś ze mieszkalnych. Częste usterki Zbyszkiem. – „Chodź – powiebudowlane nakazywały cofnięcie dział. – Pokażę ci najpiękniejZ wielkim smutkiem pożegnaliśmy zezwoleń na zasiedlenie nowo szy obraz, jaki znam!” Zapro19 stycznia 2013 roku oddanych budynków. Ludzie wadził mnie do okna. W ramie arch. ZBIGNIEWA ŁABUDĘ mieszkali w suterenach. Brak okiennej pyszniła się panorama pełniącego w latach 1986-89 rąk do pracy, uciążliwe dalekie gór. funkcję Prezesa Tow. P. Konina dojazdy – mieszkania potrzebne Inne góry, w innej części Żonie oraz Synowi były od zaraz. Usterki można Europy, zalane słońcem, ozdoskładamy wyrazy współczucia poprawiać w późniejszym bione marmurowymi kolumna Zarząd TPK terminie. mi udało mu się zobaczyć jeszTak naprawdę prawdziwą cze w czasach PRL-u. Jakże pasją Zbyszka była architektura mu zazdrościłam! Pojechał raromańska. Obliczając właściwe proporcje romańskiej części zem z żoną Kasią. Gdy wrócili, przeglądaliśmy setki slajdów. kościoła parafialnego w Kazimierzu Biskupim, odkrył zamu- Słuchałam jego opowiadań. Jedno z nich zapamiętałam do rowany portal romański. Wyznaczył teren dawnego grodziska końca życia: – Wiesz, naprawdę wiatr gra między kolumnami w tej miejscowości. Zapytał mnie kiedyś: „Znasz ruiny zamku Partenonu (wtedy jeszcze można było wejść do środka Parw Gosławicach? Wiesz, że tam w lochach jeszcze mieszka- tenonu). Już cię nie zobaczę, Zbyszku i nich ci zawsze gra ją ludzie? Trzeba zrobić protokół sanitarny!”. Pojechałam, wiatr na Akropolu! Danka Czerwińska zrobiłam, Zbyszek otrzymał protokół i ludzi przeniesiono do (podał: J. Sznajder) normalnych mieszkań. Później okazało się, jaki był cel ukry- Zima mróz śnieg i wróg goniony ale jeszcze groźny w mieście podniecenie słychać strzały i odgłosy ciężkich maszyn ludzie kryją się w piwnicach wystraszeni ale ciekawi co się dzieje krążą wieści (jakim sposobem?) że… Rosjanie już blisko! i rzeczywiście – dwaj odważni zwiadowcy wysiadają z pojazdu na Placu Wolności – dla rozpoznania sytuacji i… wtedy padają wrogie strzały zza rzeki dwaj mieszkańcy Konina podbiegają z pomocą do rannych i… sami też giną trzeba było 65 lat by utrwalić to zdarzenie i miejsce tablicą* obok której nie wypada przejść obojętnie! Historia mówi faktami. * – w 2010 r. w miejscu zdarzenia (dom nr 6 przy placu Wolności wmurowano tablicę pamiątkową z nazwiskami poległych mieszkańców Konina – Lucjana Ptaka i Aleksandra Miłkowskiego). 20.01.2013 r. w 67. rocznicę wyzwolenia Konina str. 17 (str. I) Pięknie jak w 15-letniej galerii Jeśli galeria sztuki przynajmniej sąsiaduje z pracownią, a jeszcze lepiej – gdy jest jej kontynuacją, przedłużeniem – to wtedy można mówić o niej, że jest pełna i prawdziwa. Eksponowane w ramach wystaw prace sąsiadują z tymi, które właściciele galerii stworzyli, bądź tworzą sami. Tak jest właśnie w Galerii Pięknego Przedmiotu „Giotto” Miry Dimitrow. To jedna z trzech konińskich rodzinnych galerii, która dała początek prywatnym salonom wystawienniczym naszego miasta już przed… 15 laty. Patrząc na tę powabną nastolatkę, należy jednak przypomnieć, że urodziła się z wystawy rysunków, wiklinowych lamp i wierszy Miry Dimitrow, która przed 15 laty odbyła się w redakcji „Przeglądu Konińskiego”. Przez kolejne lata odwiedziły ją setki osób, oglądając dziesiątki wystaw. Czasem sięgając do portfeli, by opuścić galerię bogatszym o trudno namacalną materię. Tu też regularnie odbywały się towarzyskie spotkania, dociekanie, co nowego wyszło spod ręki Miry, Giotta czy Christo Dimitrowów, obserwowanie, jak ci artyści się rozwijają. Tu też byliśmy wielokrotnie świadkami narodzin pragnienia. Pragnienia obcowania ze sztuką we własnym domu – przed obrazem, rzeźbą, fotografią, porcelaną itd… Tak też było 13 grudnia na otwarciu wystawy zatytułowanej: „Jubileuszowo – galeria i ja. Mirosława Dimitrow. Rysunki Konina i malowanie na porcelanie” podsumowującej 15-lecie istnienia galerii. Że było tłoczno – to wiadomo. Że było serdecznie, rodzinnie i przedświątecznie – też wiadomo. Ale było też bardzo „życzeniowo”. To znaczy życzono i „galerniczce”, i jej placówce dalszych jubileuszy, a sobie, by jak najczęściej wychodzić z Harcerskiej 26 z małym „co nieco”, znakomicie wpływającym na łagodność człowieka… Nieobojętny malarz – Józef Szyk Bardzo trudno przejść obok obrazów Józefa Szyka – konińskiego malarza, filmowca, muzyka, człowieka wielu talentów – obojętnie. Jest w nim bowiem i realizm, i ledwo nazwana nuta zachwytu nad otaczającym, zarówno malarza, jak i odbiorcę jego dzieł, świata. Józef Szyk nie sili się na techniczne sztuczki, artystyczne fajerwerki. Jest artystą w rzetelny, głęboko przemyślany, a także bardzo profesjonalny sposób, informującym widza o własnym spojrzeniu na rzeczywistość. Tak naprawdę na jej fragment. Pewnie dlatego nie miał problemów z portretowaniem Romów, dotarciem do wielu różnych osobistości. Ma też oko do takich miejsc i ulotnych zdarzeń, które normalny człowiek dostrzega dopiero wówczas, gdy zostaną mu one „pokazane palcem”. Dobrze się więc stało, że Miejska Biblioteka Publiczna postanowiła uczcić jubileusz 70. urodzin Józefa Szyka jego kolejną wystawą. „U Zembika” Ugryzłem w końcu trzymane w dłoni jabłko i… nagły rozbłysk, pęd wspomnień, ze dwadzieścia lat wstecz i stanęli przede mną, jak żywi. Maria i Karol Zembikowie oraz państwo od jabłek. Pomiędzy apteką Śródmiejską a cukiernią Preusa znajduje się prześwit, w nomenklaturze osiedlowej tzw. przejście, którym z chodnika przy Al. 1 Maja można przejść w kierunku ul. Tuwima. Wielu pewnie przypomni sobie od razu, jak wyglądało to miejsce ze dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu i wcześniej. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że charakterem i wyglądem przypominało delikatnie północnoafrykański suk, czyli targowisko wciśnięte pomiędzy ściany domostw w ciasnej uliczce, jakiegoś, na przykład tunezyjskiego miasta. Nie pamiętam innych twarzy, nie pamiętam innych nazwisk, a tylko to jedno zapadło mi w pamięć, tyl- str. 18 (str. II) ko tych dwoje ludzi stało się częścią wspomnień z czasów mojego dzieciństwa. Zwyczajni, ale niezwyczajni. Pani Maria, urodzona w roku odzyskania przez Polskę niepodległości po latach rozbiorów, pan Karol, urodzony w roku katastrofy Titanica. Za czasów mojego dzieciństwa to mocno już dojrzałe małżeństwo, bo starsi od moich dziadków, rozkładało towar na swoim straganie, właśnie „pod przejściem”. W pamięć moją wryły się przede wszystkim sprzedawane przez nich jabłka, ale i ziemniaki. Może dlatego, że oprócz faktu, iż fascynowali mnie sami państwo Zembikowie, fascynowała mnie też waga i szereg przynależnych do niej przedmiotów, którą odważali kilogramy dojrzałych pachnących jabłek, śliwek oraz ziemniaków. Pan Zembik w nieodzownym kaszkiecie, a zimą, zdaje się, że w uszance, wysoki (takim go pamiętam z perspektywy kilkulatka), szczupły z szeroką dolną szczęką, zachwalający swój towar. Przy ich straganie zawsze teksty i zdjęcia: Mirosław Jurgielewicz Bo znów można stanąć przed sztuką i oddychać swobodnie, zastanawiając się, dlaczego my sami tego nie namalowaliśmy… Kiedy poszperamy w pamięci, we wspomnieniach bliższych albo dalszych, na pewno każdemu z nas przyjdzie na myśl ktoś, kogo spokojnie moglibyśmy nazwać „człowiekiem instytucją”. Jestem przekonany, że byłoby to nawet kilka osób, a nie jedna. Takiej umysłowej iluminacji doznałem i ja. Siadłem z jabłkiem w fotelu i zadumałem się przez chwilę nad tym, komu mógłbym oddać swoistego rodzaju hołd w postaci krótkiego artykułu. była spora kolejka. Inna sprawa, że w tamtych czasach kolejki były na porządku dziennym, ale przy straganie Zembików ustawiała się ona dla jakości produktów i obsługi, a nie dla samego „rzucenia towaru”. Pani Zembik, niska, korpulentna kobieta, która w berecie, kurtce czy też pikowanej kamizelce, narzuconej na swetry zimniejszą porą, dłońmi ubranymi w rękawiczki bez końcówek na palcach, wrzucała jabłka do aluminiowego pojemnika, który wtedy wydawał specyficzny dudniący dźwięk, stawiała na wadze i kasowała należność. Co to był za dźwięk, jak mnie wtedy fascynowały wpadające do pojemnika owoce, czy bulwy, energicznie rzucane przez panią Marię. Może bardziej fascynowała mnie ta energia, nie wiem, dość, że obserwowałem i słuchałem ewidentnie całkowicie zaabsorbowany tą czynnością. Gwar, czasem tłok, bo straganików było kilka, sprzedających wielu, a kupujących jeszcze więcej, a tylko państwo Zembikowie zapadli w pamięć na tyle, że mogę dzisiaj wyobrazić ich sobie tak, jakby stali przede mną żywi. Być może dlatego, że towar faktycznie mieli przedniej jakości, co przekładało się na fakt, iż moja rodzina głównie u nich zaopatrywała się w owoce i warzywa. Na pytanie, skąd takie dobre jabłka czy kartofle, odpowiadało się „jak to, od Zembika”. Śmiało chyba mogę powiedzieć, że nazwisko Zembik stało się już marką na osiedlu, a pewnie i na wszystkich okolicznych, z których mieszkańcy zaopatrywali się w aromatyczne rajskie owoce właśnie pod niewidocznym, ale nietrudnym do wyobrażenia szyldem „U Zembika”. Z czasem zniknęły stragany „pod przejściem”, zniknęli sprzedawcy, zniknęli klienci. Państwo Zembikowie przeszli na zasłużoną emeryturę, jak mniemam. Często wracałem pamięcią do Zembików, bo i w gronie rodzinnym czy sąsiedzkim mojej babci, wspominało się czasami to nazwisko i ludzi, którzy je nosili. W roku 2004 na cmentarzu komunalnym, niedaleko grobu mojej ciotki, pojawił się nowy grób, a na nim napis „Karol Zembik”. Poczułem autentyczny żal i smutek, bo uświadomiłem sobie, że wraz z nim odeszła część mojego dzieciństwa. Osiem lat później, w dopiero co minionym roku, razem z Marią Zembik do historii przeszła pewna epoka, epoka zakupów „pod przejściem” na straganie „U Zembika”. Dziś już nikt nie będzie zachwalał tak swojego towaru, nikt go tak nie poda i nikt tak indywidualnie nie obsłuży swoich klientów, jak zwyczajni – niezwyczajni Zembikowie. Cześć ich pamięci. Damian Kruczkowski Cudze chwalicie, swego nie znacie… Kim był „Medyk”, „Wir”, „Jeżyk” czy wreszcie Jerzy Bukowski O najstarszym lekarzu Konina – ppłk. Jerzym Antonim Nawrotku – powstańcu warszawskim, żołnierzu oddziałów dywersyjnych KG AK Ab ovo Oczywiście to wciąż ta sama osoba, to po prostu pseudonimy dr J. Nawrotka z czasów powstania warszawskiego i konspiracji. Po wysiedleniu z Konina, dużych perypetiach, odnalazła się w Warszawie rodzina państwa Nawrotków. Pan Jerzy próbował (zresztą z powodzeniem) na tajnych kompletach, uzupełnić swoje wykształcenie. (w numerze 17. „Koninianów” z roku 2004 tak pisze Janusz Gulczyński): „Tam też, w systemie tajnego nauczania, rozpoczął studia medyczne. Do Armii Krajowej – grupa operacyjna „Motor 30”, stanowiącą Brygadę Dywersyjną KG AK – wstąpił w maju 1943 r. – miał niecałe 22 lata”. Uważał, że nadszedł czas, by chwycić za broń, choć chciał tylko trzymać skalpel. Ponieważ życie okupacyjne doktora było już niejednokrotnie opisywane, chcę ukazać, jak do tego doszło. Oprę się na wywiadzie, którego 7.11.2009 r. udzielił dziennikarce Małgorzacie Bramie (TV Warszawa). Wywiad ten znajduje się w Internecie pod adresem: http://ahm.1944.pl/ Jerzy%20Antoni_Nawrotek/7. Gorąco zachęcam do zapoznania się z nim in extenso, ponieważ wielce jest tego wart. Chcę dodać, że doktor w latach 1977-86 pełnił funkcję prezesa Towarzystwa Przyjaciół Konina. A więc, jak się wszystko zaczęło, kim jest Jerzy Nawrotek (wg wywiadu internetowego)? „Nazywam się Jerzy Antoni Nawrotek. Urodziłem się 12 sierpnia 1922 roku w Kaliszu. Mój stopień wojskowy w Armii Krajowej to podporucznik. Nasz oddział należał do „Brody 53”, mój pseudonim „Medyk”, nazwisko okupacyjne w fałszywej kenkarcie – Jerzy Bukowski. Proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych (Małgorzata Brama). Do Kalisza rodzice sprowadzili się z Warszawy, gdzie ojciec pracował w Ministerstwie Robót Publicznych. W 1920 roku był na wojnie polskobolszewickiej, służył w sztabie 4. Armii Wojska Polskiego, w dowództwie artylerii. Po zawieszeniu broni był członkiem polskiej Komisji Rozjemczej, która działała w Mohylowie. Widocznie Kalisz nie spełniał oczekiwań ojca, bo jeszcze w 1922 roku rodzice przenieśli się do Konina. Tutaj ojciec założył biuro geodezyjne. Ja rosłem, chodziłem do szkoły – początkowo powszechnej, później zacząłem gimnazjum ośmioklasowe. (…) Od 1933 roku należałem do gimnazjalnej drużyny harcerskiej. Lubiłem wycieczki, obozy harcerskie. Gdzie państwo mieszkali przed wojną w Koninie? Na ulicy Zielonej 1. Później ojciec kupił dom i mieszkaliśmy na ulicy 3 Maja, w centrum miasta, blisko ratusza. Wychowywany byłem w duchu patriotycznym, tak jak cała ówczesna młodzież. W tym duchu uczyły: dom, szkoła, harcerstwo i Kościół. Dla dzisiejszej młodzieży patriotyczne wychowanie często wydaje się nudne. A jak było to odbierane przez młodych przed wojną? Byliśmy wychowani w duchu patriotycznym i przykładem były dla nas powstania: listopadowe oraz styczniowe, Legiony Piłsudskiego, obrona Lwowa, wojna polsko-bolszewicka. Byliśmy szczęśliwi, że żyjemy były również rozrzucone po całym mieście. Opowiadał pan taką historię sprzed wojny, jak miał pan sześć lat i bawił się na podwórku razem z „Giewontem”. Mógłby ją pan przypomnieć… W czasie powstania znaliśmy się już w Polsce niepodległej, ale byliśmy młodzi, silni i zazdrościliśmy, zwłaszcza powstańcom, że swój patriotyzm mogli przekuwać na czyn zbrojny. Nie wiedzieliśmy, że niedługo i my będziemy powstańcami. Czy ludzie czuli, że wkrótce wybuchnie wojna? Czy wierzyli w to, że wojna będzie? Tak. Od dawna mówiło się o tym i wszystko wskazywało na to, że Niemcy tę wojnę wywołają. Oczywiście sprawa korytarza to był pretekst, a główną przyczyną wojny był Drang nach Osten, tak jak od tysiąca lat. Jaka była społeczność przed wojną w Koninie? Czy byli tam sami Polacy, czy może więcej narodowości? Na dwanaście tysięcy mieszkańców było około trzech tysięcy Żydów. Niemców było mniej – przeważnie byli to ewangelicy. Jak układały się stosunki między Polakami, Żydami i Niemcami? Czy dochodziło do zatargów? Nie dochodziło do zatargów, absolutnie nie. Przed wojną były oznaczenia na sklepach – na przykład „sklep polski”. Ponieważ Żydzi mieli handel w swoich rękach, więc w Polsce zaczynał się rozwijać handel polski i całe centrum Konina to prawie wszystko były sklepy polskie. Natomiast na placu Zamkowym – przed wojną nazywanym Rynkiem Garncarskim – mieli Żydzi swoją dzielnicę i tam handlowali na straganach, przeważnie rzemiosłem. Poza tym sklepy żydowskie z „Giewontem” – porucznikiem Władysławem Cieplakiem. Ja wiedziałem, że on jest „Giewont”, on wiedział, że ja jestem „Medyk”, i to wszystko. Nie przypuszczaliśmy, że jesteśmy starymi znajomymi. On się o tym nigdy nie dowiedział, ja dowiedziałem się po wojnie. Myśmy mieszkali na Wiosny Ludów 1, a państwo Cieplakowie mieszkali na ulicy Wodnej. Spotykaliśmy się na podwórzu i bawiliśmy się. Ja miałem sześć lat, on, starszy o pięć lat – jedenaście. Służyliśmy do nabożeństw majowych. My, młodsi, byliśmy oczywiście dyrygowani przez Miłka. O tym wszystkim nie wiedzieliśmy. Miłek, ponieważ mnie lubił i byliśmy bliskimi kolegami, dawał zawsze najlepszy dzwonek. Później państwo Cieplakowie wyjechali z Konina i kontakt się urwał. A w czasie powstania był taki, jak przedstawiłem... [...] Nadchodzi 1939 rok… 1 września, gdy wybuchła wojna, jedne z pierwszych bomb spadły na dworzec koniński, częściowo go rujnując. Ludność cywilna uciekała na wschód. Kiedy parę dni po rozpoczęciu wojny wróciliśmy z komisją do Konina, okazało się, że Rejonowa Komisja Uzupełnień została pchnięta na wschód i tam uciekała masowo ludność. Trakt na Warszawę był zapchany. I nasza rodzina ruszyła na wschód. Ale ojciec wybrał boczną drogę, spodziewając się, że tam będzie mniejszy tłok. Okazało się, że i tam było tłoczno, tym bardziej że w dalszych etapach drogi dołączały cofające się oddziały Armii „Pomorze”. Żaden z oddziałów nie chciał brać ochotników, a więc moje usiłowania spełzły na niczym. Było słychać odgłosy toczącej się bitwy, nie było już sensu uciekać dalej. Nastąpił czarny dzień, kiedy barbarzyńskie wojska hitlerowskie wkraczały do Polski i do miejscowości, w której byliśmy. Swego barbarzyństwa dowiedli od pierwszego dnia wojny, bombardując otwarte miasta, osiedla ludzkie, szkoły, kościoły, a nawet szpitale oznakowane czerwonym krzyżem. A jak to wyglądało? Niemcy przychodzili, czy wysyłali jakieś pismo? Przychodzili, dawali piętnaście minut, wolno było zabrać to, co można wziąć w ręce. Tak, że wysiedlili nas poza dom, a później, w lecie, wogóle z miasta. Odbywały się gromadne wysiedlenia partii mieszkańców, zresztą i ze wsi, do Generalnej Guberni. W miejsca wysiedlonych Polaków sprowadzali Baltendeutschen i Wolhyniendeutschen, czyli Niemców z państw bałtyckich i Wołynia. W lecie moja rodzina została wysiedlona do Generalnej Guberni. Kiedy weszli żandarmi wysiedlać, wymknąłem się za ich plecami. Nie szukano mnie, ponieważ nie byłem nigdzie meldowany – groziło to srogimi karami, ale chroniło przed wyjazdem na roboty do Niemiec. W kilka dni po wysiedleniu rodziców dostałem przepustkę do Warszawy. Wystarał się o nią dla mnie pan Jerzy Ciurzyński, Polak, który był tłumaczem przy landracie. Dziwna rzecz, że przepustkę dostał ktoś, kogo nie było – skoro nie był zameldowany. To znaczy, że ten tłumacz pomagał innym Polakom? No tak, jasne. Wszyscy Polacy sobie pomagali jak mogli i jak umieli. A więc zabrałem rzeczy, których trochę było schowanych przed wysiedleniem, wsiadłem do pociągu i wylądowałem na Dworcu Głównym w Warszawie. Wszedłem w Aleje Jerozolimskie i wydało mi się, że jestem w raju w porównaniu z Koninem, gdzie było pełno Niemców. Zamieszkałem u rodziny na ulicy Hożej, tam dołączyli później rodzice. (…) Jak wyglądało złożenie przysięgi? Odbywało się to oczywiście w mieszkaniu prywatnym. Przysięgę odbierał jeden z oficerów z „Motoru 30”. To było ważne, przede wszystkim dla człowieka, który składał przysięgę. Pan był sam, czy z jakimiś kolegami? Było nas paru. Kiedy wstępowałem na początku maja do oddziału bojowego „Konrada” – „Konrad” to Tadeusz Hamankiewicz – oddział był już zorganizowany, powstał wczesną wiosną 1943 roku i posiadał już lokal konspiracyjny, który mieścił się przy ulicy Kieleckiej. Była tam willa, garaż, obok pokoik ze skrytką, a w skrytce oczywiście broń. Drugi lokal konspiracyjny był na placu Grzybowskim. To mały sklepik z wodą sodową i cukierkami, prowadziły go łączniczka „Stenia” – Stefania Syta i „Bronka”, czyli Olga Wieliczko-Wielicka. Tam również była skrytka na broń. Jak wstąpiłem do oddziału „Konrada”, to dowódca chciał od razu, żebym stworzył w jego oddziale swoją drużynę. Miałem trzech kolegów z Konina, których wziąłem do drużyny. Każdy na początku obierał sobie pseudonim. Mnie od razu nazwali „Medykiem”, ponieważ wiedzieli, że jestem studentem medycyny. A więc wziąłem Ludwika Owsianego „Kmitę”, z którym byliśmy w komisji poboru, Zygmunta Laubego „Zeta” i Witolda Sulkowskiego „Karpa”, a oprócz tego z Warszawy dwóch braci Płońskich – Juliusza Płońskiego „Prusa” i Witolda Płońskiego „Groma”. Najpierw rozpoczęła się podchorążówka – oczywiście zajęcia odbywały się w domach prywatnych – a z moją drużyną prowadziłem szkolenia z broni. Spotykaliśmy się zwykle na ulicy Wiśniowej na Mokotowie. Przywoziłem na zajęcia kolejne pistolety, które odbierałem zazwyczaj od „Steni” na placu Grzybowskim, w kościele Wszystkich Świętych. Któregoś razu odebrałem pistolet, nie mogłem sprawdzić, ponieważ ktoś się kręcił po kościele. Wsiadłem do tramwaju, po drodze trafiła się łapanka – ucieczka, kluczenie i wreszcie trafiłem na ulicę Wiśniową. Kiedy wyciągnąłem pistolet i wysunąłem magazynek, okazało się, że jest pusty. Ładnie bym wyglądał, gdyby tak była konieczność użycia tej broni. Ale zawsze, ludzie, jesteśmy omylni. Zaczęła się podchorążówka i jakieś ćwiczenia, z broni? Zajęcia teoretyczne... tak, z broni również, ale myśmy wszyscy przecież byli przed wojną po PW, to znaczy to była obowiązkowa lekcja PW w przedwojennej szkole. Przysposobienie wojskowe, a więc były ćwiczenia, karabiny i tak dalej. Zresztą harcerstwo też przygotowywało poprzez czytanie map, różne ćwiczenia, właściwie przygotowywało do ewentualnej działalności, która później okazała się konspiracyjną. A pan w jakich akcjach brał udział? Najpierw były małe dywersje, zdobywanie broni na Niemcach, samochodów. kupowanie broni, opróżnianie mieszkań. Odbywało się to prosto: trzeba było upolować Niemca w jakiejś bocznej uliczce, jeden zastawiał go i: „Ręce do góry!”, inny z tyłu wyciągał z kabury pistolet, jeszcze inny ubezpieczał całą akcję. Podobnie odbywało się zdobywanie samochodów: trzeba było upolować samochód niemiecki, przy wysiadaniu lub wsiadaniu Niemca jeden podchodził i prosił o kluczyki, drugi pokazywał lufę pistoletu, a inny czy inni ubezpieczali. Najczęstszą z małych akcji było opróżnianie mieszkań osób aresztowanych. A z tych osiemnastu osób z pana plutonu, które poszły do powstania 1 sierpnia, ile przeżyło powstanie? Z tych – cztery. dokończenie na str. 4 str. 31 (str. III) Cudze chwalicie, swego nie znacie… (dokończenie ze str. 3) To znaczy kto? Pan... Mietek Madejski „Halinka” i „Florek”, czyli Grąbczewski – tych czterech. Poza tym przeżył „Nes”, którego wysłałem wtedy, gdy te czołgi nadjechały. Wyratowała go jakaś pani z córkami. Już nie pamiętam, jak to było, w każdym razie przeżył powstanie. Spotkałem go po powstaniu przypadkowo pod Krakowem, ale później już się nie zgłosił. Prawdopodobnie nie przeżył operacji złamanego uda, bo inaczej by się zgłosił do środowiska. A gdzie doczekał pan końca wojny? Końca wojny doczekałem... To znaczy wejścia Sowietów raczej – o to chodzi? Tak. Byłem wtedy w Kielcach, gdzie trwały walki. Tak jak zwykle, Sowieci nie kryli się, żadnych zasad nie mieli. Szli po pijanemu, środkiem ulic, dużo ich ginęło, widziałem parę czołgów, których załogi były spalone. Jak tylko dostali się do miasta, to natychmiast szukali alkoholu. Niestety, tak to było. Pracowałem przez dwa dni w szpitalu, ponieważ było dużo rannych, a więc było dużo zabiegów, tak że ja tam asystowałem do tych zabiegów. Mam ostatnie pytanie. Jak szedł pan do powstania, miał pan prawie dwadzieścia dwa lata, bo dwadzieścia dwa lata skończył pan 12 sierpnia. Czy jakby pan miał znowu dwadzieścia dwa lata, czy wziąłby pan udział w powstaniu warszawskim? Nawet i teraz ! PS Doktor Nawrotek, trzykrotnie ranny w powstaniu, ale walczący do końca, jest dla mnie niekwestionowanym bohaterem. Choć osobiście „tylko” chciałbym Mu podziękować za uratowanie mi kciuka (już naturalnie po wojnie), dzisiaj pozostała delikatna pajęczynka po prawie artystycznym szyciu PS Wstrząsającą wymowę ma fakt, że dzisiaj z plutonu „Topolnicki” żyje tylko dwóch powstańców: w Koninie J. Nawrotek, w Nowym Jorku M. Madejski. StS Historia Konina z bicyklem.. (i nie tylko) w tle W artykule przedstawię trzy przykłady świadczące o tym, że gród z koniem w herbie rozumem oraz ciekawością świata swoich obywateli stał – zanim wokół niego „ziemię gwałtownie rozbudzono”. rowerowej w Europie ŚrodkowoWschodniej”. Może obecni przedstawiciele mieszkańców grodu nad Wartą okażą się bardziej światłymi i pomysł Jana Zięby sprzed 80 laty doczeka się wreszcie realizacji? Wyposażeni w system GPS oraz wędrując przy pomocy „Google Maps” nie zdajemy sobie sprawy, że już w latach trzydziestych ubiegłego wieku odpowiedzialni za planowanie oraz kartografię w Koninie właśnie w fotografii robionej z „nieba” upatrywali przyszłość. Proponuję przenieść się do 26 czerwca 1934 roku, by zapoznać się z zapisami ówczesnej Rady Miasta; …Przed rozpatrzeniem powyższego porządku Listy do redakcji Ostatni ukłon seniora Cukrowni „Gosławice” Od 1912 roku był naszą wizytówką, drogowskazem widocznym z bardzo daleka. Zawsze wierny i wspaniały. Mógł świętować stuletnią historię konińskiego cukrownictwa. Do tego pięknego jubileuszu brakowało mu tylko 2 lat. I stało się najgorsze. 9 marca 2010 roku o godz. 16.51 ekonomiczna presja i dynamit sprawiły, że komin – senior przestał istnieć. To nigdy nie powinno się stać… Gdy istniała Cukrownia „Gosławice” w okolicy pojawiła się dalsza rodzina kominów, ale najdostojniej wśród nich prezentował się nasz. Tylko on miał w górnej części oryginalny, ozdobnie wykonany wzór z cegieł. Matki cukrowników uczyły swoje dzieci wymawiać trudne wyrazy m.in. „komin” . W czasie kampanii cukrowniczej, jak pojawił się pierwszy dymek, mówiliśmy, że cukrownia „oddycha”. Jednocześnie powiało słodkim buraczanym zapachem. Istnieje wiele, wiele innych wspomnień, każdy ma własne – bo wciąż tli się w naszych sercach pamięć o istnieniu cukrowni. W czasie egzekucji nasz senior pochylił się w ukłonie dżentelmena, żegnając swoją małą ojczyznę – Cukrownię „Gosławice”, osadę Cukrowni, Łężyn, Pątnów, Gaj, Gosławice, Kolonię Beniów, Mieczysławów, Władysławów, Honoratkę, Mikorzyn, Wąsosze, Julię i przyległe wioski, z których rekrutowali się pracownicy cukrowni z ubiegłych lat. Komin pożegnał nas bolesnym ukłonem, kurzem gruzowym, a potem zapadła cisza i pojawiła się pustka, która trwa do dziś… Z głębokim szacunkiem dla rodzin Cukrowni „Gosławice” Zdzisława Olejniczak (podał: StS) str. 32 (str. IV) dziennego przewodniczący zgłosił wniosek nagły o uzupełnienie tego porządku punktem trzecim; Pismo Wydziału Powiatowego w Koninie z 26 czerwca b.r. A 1760/34 w przedmiocie sporządzenia fotoplanów miasta. Rada Miejska powyższy porządek obrad zaakceptowała i przystąpiła do jego rozpatrzenia. Odnośnie wniosku punkt III; Pismo Wydziału Powiatowego w Koninie z 26 czerwca b.r. A 1760/34 w przedmiocie sporządzenia fotoplanów miasta. Po odczytaniu powyższego pisma wyłoniła się dyskusja, po zamknięciu której Rada Miasta uznała sporządzenie fotoplanów za zbyteczne, biorąc pod uwagę, że miasto Konin już posiada szczegółowe plany pomiarnicze, sporządzone przez mierniczego Majewskiego. Sprawa sporządzenia fotoplanów miasta powróciła jeszcze na posiedzeniu Rady 10.01.1935. Zasadność sporządzenia fotoplanów tym razem referował inż. Dunin. Niestety, podobnie jak w pierwszym wypadku, propozycja nie znalazła uznania w oczach włodarzy miasta. Ilu z nas dostawało wypieków na twarzy, czytając autobiograficzne książki Olgierda Borchardta? W publikacji pt. „Znaczy kapitan” Borchardt sporo rozdziałów poświęcił zbudowanemu w 1910 roku na pochylniach stoczni w Glasgow statkowi pasażerskiemu o nazwie „Kursk”. Historia statku po jego Foto: R. Fórmanek Każdy z poruszających się pojazdem napędzanym siłą ludzkich mięśni wie, że obecnie używana nazwa rower pochodzi od firmy „Rover” z Anglii, bowiem właśnie stamtąd sprowadzano do Polski pierwsze bicykle. Pomijając szczegółową historię bicyklu zatrzymajmy się na chwilę przy końcu lat dwudziestych. Wówczas oprócz już wcześniej działających w Polsce zakładów prywatnych, w 1929 roku powstała Państwowa Wytwórnia Uzbrojenia w Warszawie, w której podjęto produkcję rowerów marki „Łucznik”. W tamtych czasach produkowany pojazd należał do towarów luksusowych i musiały upłynąć dziesiątki lat zanim stał się powszechnie dostępnym. Dlatego należy być dumnym, że niektórzy mieszkańcy grodu nad Wartą już 80 lat temu przewidywali konieczność budowania ścieżek rowerowych. Z posiedzenia ówczesnej Rady Miasta Konina 4 V 1933 dowiemy się, że: ...„Następnie radny Jan Zięba przemawiał w przedmiocie przeznaczenia jednego z chodników biegnących wzdłuż szosy Czarków-Konin dla jazdy rowerowej” Niestety, ówczesne władze miasta nie były tak szeroko otwarte na tego typu propozycje, stąd… – „Wyjaśniono, że chodniki te należą tylko dla ruchu pieszego i że Rada w powyższej kwestii żadnych decyzji podjąć nie może”. W celu chronologii wydarzeń dodam, iż pierwsza trasa rowerowa na świecie została wybudowana w 1900 roku pomiędzy Pasadeną a Los Angeles. Wracając do Polski, to dopiero w rok po sugestiach „naszego” Jana Zięby na łamach prasy ukazały się anonse o otwarciu w Poznaniu „pierwszej miejskiej trasy wodowaniu była związana z dwoma kompaniami, by ostatecznie w 1930 roku wspomniany liniowiec pod nazwą „Polonia” znalazł się pod banderą polską. Korab pływał również jako wycieczkowiec i w 1931 roku – jako pierwszy polski statek – odwiedził fiordy Nordkapu. Jaki ma to związek z Koninem? Otóż ma, bowiem w dniach od 5 sierpnia do 19 sierpnia 1932 roku na liście pasażerów statku „Polonia” pływającego po Morzu Północnym znajduje się nazwisko mieszkańca grodu nad Wartą. Przeglądając księgę statku dowiemy się, że w kajucie z numerem 426, do koi oznaczonej literką „e” przypisano Kazimierza Słomczyńskiego z Konina. Nowo osiadłym w grodzie nad Wartą pragnę podpowiedzieć, że dla rdzennych mieszkańców miasta była to znacząca postać. Jak z powyższego widać i w dziedzinie turystyki koninianie należeli do przedstawicieli awangardy – czego w 2013 roku obecnym mieszkańcom Konina szczerze życzę. (pod. AK) PS Za poszerzenie artykułu niech posłuży zdjęcie pochodzące z 1926 roku. Na fotogramie uwieczniono Józefa Jesiołowskiego (rocznik 1894) z rowerem przywiezionym z Francji. Był on jednym z pierwszych konińskich cyklistów.