Nr 1 - Koniniana

Transkrypt

Nr 1 - Koniniana
www.koniniana.netstrefa.com.pl
MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina
styczeń 2013 r.
Nr 1 (121)
Kłaniam się Czytelnikom noworocznie z mnóstwem serdecznych życzeń
Myślę, że w końcu te
moje życzenia zaczną
się spełniać (uniknęliśmy wszak cudem końca świata więc to już
prawie czas najwyższy
na ich realizację).
Z przyjemnością donoszę, że rok 2013 postanowiliśmy dedykować mieszkańcom naszego miasta – stąd, często będziecie Państwo
postrzegać nadtytuły typu „cudze chwalicie,
swego nie znacie”, „zwykli – niezwykli” oraz
oczywiście znane, sprawdzone wywiady niejakiego StS.
Przede wszystkim chcę serdecznie podziękować Czytelnikom za nadesłane różnymi
drogami życzenia i gratulacje z okazji dziesięciolecia „Koninianów”. Proszę wybaczyć, że
wybiorę tylko nieliczne, najbardziej charakterystyczne i te, które musiały przebyć najdłuższą drogę – redaktorzy kłaniają się po staropolsku, nisko, czapkami (szkoda, że bez piór)
do ziemi. To naprawdę dla nas najcenniejsza
zapłata. Spieszę z przyjemnością i satysfakcją
przekazać, że jako pierwsze dotarły do nas życzenia od Wydawcy Pana Wojciecha Pluta-
Gratulacje!
Plutowskiego oraz Dyrektora Generalnego
„Przeglądu Konińskiego” Staszka Piguły i
oczywiście od Koleżanek i Kolegów Dziennikarzy (otrzymaliśmy je oficjalnie na spotkaniu
opłatkowym w redakcji „PK”). Natomiast
wybrane życzenia zamieszczamy poniżej.
Szczególne dzięki składamy pp. Romualdowi
Wiatrowskiemu, Waldemarowi Kozickiemu z
Niemiec, Ryszardowi Grundmanowi, Jackowi Pobojewskiemu, Marii Polniak-Dominiak
i wielu, wielu innym.
W wydaniu styczniowym znajdą Czytelnicy
obszerny wywiad z niegdysiejszym prezesem
TPK doktorem Jerzym Nawrotkiem. Wywiad
powstał w 2009 r. a został przeprowadzony
przez warszawską dziennikarkę dokumentalistkę Małgorzatę Bramę i znajduje się w
Internecie pod adresem http://ahm.1944.pl/
Jerzy%20Antoni_Nawrotek/7. Za zgodą i wiedzą doktora zachęcam Państwa do zapoznania
się z wywiadem oraz namawiam do wejścia na
stronę internetową. Znajdziemy tam doktora,
jakiego nie znamy, a znać wypada.
Do tych wojennych czasów, do momentu
wyzwolenia Konina, tradycyjnie już, powraca
w swoim wierszu Jagoda Naskręcka – pięknie
dziękujemy za pamięć.
Również z przyjemnością będziemy w tym
roku przedstawiać Państwu dawne „gorące
ujęcia reporterskie” znanego fotografika
Ryszarda Fórmanka z czasów „rodzenia”
się nowego Konina. Ryszardzie, witaj na pokładzie „Koninianów”.
Włodek Kowalczykiewicz (mł.) dumnie
ogłasza wszem i wobec, iż koninianie zaczęli
używać roweru na długo przed wybudowaniem ścieżek rowerowych w naszym mieście.
Warto przeczytać – „delikatniej” już nie
można walczyć o ścieżki rowerowe.
Damian Kruczkowski przedstawia wzruszającą historię „zwykłych – niezwykłych”. I
ja byłem nieraz tym kupującym, ale dopiero
opis Damiana rozwinął właściwy kawałek
zapomnianej „taśmy pamięci”.
Wzruszył mnie bardzo artykulik pani
Zdzisławy Olejniczak opisującej tak ciepło i
osobiście „ostatni ukłon komina” nieistniejącej już, niestety, cukrowni (co prawda na
ten temat napisaliśmy prawie wszystko, ale
pozwólmy pani Zdzisławie na to ostatnie,
piękne pożegnanie). Gdyby jeszcze dzisiaj
istniały tak mocne związki pracownika z zakładem pracy?
Dołączam wiele serdeczności do pięknych rocznicowych „laurek” Mirka Jurgielewicza skierowanych do Mirki Dimitrow
oraz Józka Szyka. Przykro mi, że nie mogłem
uczestniczyć osobiście w uroczystościach,
ale kwiaty przesłałem. Laureatom raz jeszcze gratuluję.
Serdecznie pozdrawiam
– Stanisław Sroczyński
PS Dziękujemy za życzenia oraz również
i my gratulujemy naszemu Asowi przestworzy Ryszardowi Grundmanowi otrzymania
nagrody specjalnej za „Ikarowe strofy” w
konkursie jubileuszowym poświęconym
zwycięstwu Franciszka Żwirki i Stanisława
Wigury (80. rocznica).
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania
ADRES REDAKCJI:
62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9
tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03
ISSN 0138-0893
[email protected]
Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st),
Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet)
– za trwanie i za styl, za tematyczną inwencję – dla Zespołu Redakcyjnego miesięcznika „Koniniana”,
z Redaktorem prowadzącym p. Stanisławem Sroczyńskim, na okoliczność wydania 120. numeru, a tym samym z okazji 10-letniej już obecności miesięcznika w mediach (prasa, iIternet), z życzeniami kontynuacji po wsze
czasy pożytecznego dzieła łączenia przy ojczyźnie, tu w Koninie,
tych z bliska i tych z daleka, a nawet tych jeszcze dalej...
– Życzę również wszystkiego najlepszego, szczególnie zdrowia,
w nowym roku.
20 stycznia 1945 roku
w Koninie
Zygmunt Durkiewicz – koninianin, obecnie w Zielonej Górze
Zbyszek
– 12 stycznia 2013 r. zmarł Zbigniew Łabuda – architekt i urbanista. Dla nas po prostu
Zbyszek, syn „Globusa” (profesora Łabudy, nauczyciela chemii i geografii w konińskim
liceum). Z tableau maturalnego 1950 r. spogląda chłopaczek, szczuplutki blondynek,
najmłodszy w klasie, oprócz mnie, młodszej od niego o całe 12 dni.
Po studiach oboje wróciliśmy do Konina. Zbyszek pracował ty przesiedlenia lokatorów. Zbyszek tak długo „molestował”
jako architekt i urbanista w wydziale Architektury i Planowania władze, aż zgodzono się na rekonstrukcję zamku. Do dziś
Przestrzennego w Koninie. Były to czasy gwałtownego mieści się w nim Muzeum Okręgowe.
rozwoju miasta. Pracowałam w Sanepidzie. Spotykaliśmy się
Ojciec Zbyszka pochodził z gór, dokładniej z Białki nad
przy odbiorze kolejnych bloków
Białką. Byłam tam kiedyś ze
mieszkalnych. Częste usterki
Zbyszkiem. – „Chodź – powiebudowlane nakazywały cofnięcie
dział. – Pokażę ci najpiękniejZ wielkim smutkiem pożegnaliśmy
zezwoleń na zasiedlenie nowo
szy obraz, jaki znam!” Zapro19 stycznia 2013 roku
oddanych budynków. Ludzie
wadził mnie do okna. W ramie
arch. ZBIGNIEWA ŁABUDĘ
mieszkali w suterenach. Brak
okiennej pyszniła się panorama
pełniącego w latach 1986-89
rąk do pracy, uciążliwe dalekie
gór.
funkcję Prezesa Tow. P. Konina
dojazdy – mieszkania potrzebne
Inne góry, w innej części
Żonie oraz Synowi
były od zaraz. Usterki można
Europy,
zalane słońcem, ozdoskładamy wyrazy współczucia
poprawiać
w
późniejszym
bione marmurowymi kolumna
Zarząd TPK
terminie.
mi udało mu się zobaczyć jeszTak naprawdę prawdziwą
cze w czasach PRL-u. Jakże
pasją Zbyszka była architektura
mu zazdrościłam! Pojechał raromańska. Obliczając właściwe proporcje romańskiej części zem z żoną Kasią. Gdy wrócili, przeglądaliśmy setki slajdów.
kościoła parafialnego w Kazimierzu Biskupim, odkrył zamu- Słuchałam jego opowiadań. Jedno z nich zapamiętałam do
rowany portal romański. Wyznaczył teren dawnego grodziska końca życia: – Wiesz, naprawdę wiatr gra między kolumnami
w tej miejscowości. Zapytał mnie kiedyś: „Znasz ruiny zamku Partenonu (wtedy jeszcze można było wejść do środka Parw Gosławicach? Wiesz, że tam w lochach jeszcze mieszka- tenonu). Już cię nie zobaczę, Zbyszku i nich ci zawsze gra
ją ludzie? Trzeba zrobić protokół sanitarny!”. Pojechałam, wiatr na Akropolu!
Danka Czerwińska
zrobiłam, Zbyszek otrzymał protokół i ludzi przeniesiono do
(podał: J. Sznajder)
normalnych mieszkań. Później okazało się, jaki był cel ukry-
Zima mróz śnieg
i wróg goniony
ale jeszcze groźny
w mieście podniecenie
słychać strzały i odgłosy
ciężkich maszyn
ludzie kryją się w piwnicach
wystraszeni ale ciekawi
co się dzieje
krążą wieści (jakim sposobem?)
że… Rosjanie już blisko!
i rzeczywiście – dwaj odważni
zwiadowcy wysiadają z pojazdu
na Placu Wolności – dla rozpoznania
sytuacji i… wtedy padają
wrogie strzały zza rzeki
dwaj mieszkańcy Konina
podbiegają z pomocą do rannych
i… sami też giną
trzeba było 65 lat
by utrwalić
to zdarzenie i miejsce tablicą*
obok której nie wypada
przejść obojętnie!
Historia mówi faktami.
* – w 2010 r. w miejscu zdarzenia (dom nr 6 przy placu Wolności wmurowano tablicę pamiątkową z nazwiskami poległych mieszkańców Konina – Lucjana
Ptaka i Aleksandra Miłkowskiego).
20.01.2013 r. w 67. rocznicę wyzwolenia Konina
str. 17 (str. I)
Pięknie jak w 15-letniej galerii
Jeśli galeria sztuki przynajmniej sąsiaduje z pracownią, a jeszcze lepiej – gdy jest jej
kontynuacją, przedłużeniem – to wtedy można mówić o niej, że jest pełna i prawdziwa.
Eksponowane w ramach wystaw prace sąsiadują z tymi, które właściciele galerii stworzyli, bądź tworzą sami.
Tak jest właśnie w Galerii Pięknego Przedmiotu „Giotto” Miry Dimitrow. To jedna z
trzech konińskich rodzinnych galerii, która
dała początek prywatnym salonom wystawienniczym naszego miasta już przed… 15 laty.
Patrząc na tę powabną nastolatkę, należy
jednak przypomnieć, że urodziła się z wystawy rysunków, wiklinowych lamp i wierszy
Miry Dimitrow, która przed 15 laty odbyła
się w redakcji „Przeglądu Konińskiego”.
Przez kolejne lata odwiedziły ją setki osób,
oglądając dziesiątki wystaw. Czasem sięgając do portfeli, by opuścić galerię bogatszym
o trudno namacalną materię. Tu też regularnie odbywały się towarzyskie spotkania,
dociekanie, co nowego wyszło spod ręki
Miry, Giotta czy Christo Dimitrowów, obserwowanie, jak ci artyści się rozwijają. Tu też
byliśmy wielokrotnie świadkami narodzin
pragnienia. Pragnienia obcowania ze sztuką
we własnym domu – przed obrazem, rzeźbą,
fotografią, porcelaną itd…
Tak też było 13 grudnia na otwarciu
wystawy zatytułowanej: „Jubileuszowo
– galeria i ja. Mirosława Dimitrow. Rysunki Konina i malowanie na porcelanie”
podsumowującej 15-lecie istnienia galerii.
Że było tłoczno – to wiadomo. Że było
serdecznie, rodzinnie i przedświątecznie
– też wiadomo. Ale było też bardzo „życzeniowo”. To znaczy życzono i „galerniczce”, i
jej placówce dalszych jubileuszy, a sobie, by
jak najczęściej wychodzić z Harcerskiej 26
z małym „co nieco”, znakomicie wpływającym na łagodność człowieka…
Nieobojętny malarz – Józef Szyk
Bardzo trudno przejść obok
obrazów Józefa Szyka – konińskiego malarza, filmowca, muzyka,
człowieka wielu talentów – obojętnie. Jest w nim bowiem i realizm, i
ledwo nazwana nuta zachwytu nad
otaczającym, zarówno malarza, jak
i odbiorcę jego dzieł, świata.
Józef Szyk nie sili się na techniczne sztuczki, artystyczne fajerwerki.
Jest artystą w rzetelny, głęboko przemyślany, a także bardzo profesjonalny sposób, informującym widza
o własnym spojrzeniu na rzeczywistość. Tak naprawdę na jej fragment.
Pewnie dlatego nie miał problemów
z portretowaniem Romów, dotarciem
do wielu różnych osobistości. Ma
też oko do takich miejsc i ulotnych
zdarzeń, które normalny człowiek
dostrzega dopiero wówczas, gdy zostaną mu one „pokazane palcem”.
Dobrze się więc stało, że Miejska Biblioteka Publiczna postanowiła uczcić jubileusz 70. urodzin
Józefa Szyka jego kolejną wystawą.
„U Zembika”
Ugryzłem w końcu
trzymane w
dłoni jabłko
i… nagły rozbłysk, pęd wspomnień, ze dwadzieścia lat wstecz i stanęli przede mną,
jak żywi. Maria i Karol Zembikowie
oraz państwo od jabłek. Pomiędzy apteką Śródmiejską a cukiernią Preusa
znajduje się prześwit, w nomenklaturze osiedlowej tzw. przejście, którym
z chodnika przy Al. 1 Maja można
przejść w kierunku ul. Tuwima. Wielu
pewnie przypomni sobie od razu, jak
wyglądało to miejsce ze dwadzieścia,
dwadzieścia pięć lat temu i wcześniej.
Nie przesadzę, jeśli napiszę, że charakterem i wyglądem przypominało
delikatnie północnoafrykański suk,
czyli targowisko wciśnięte pomiędzy
ściany domostw w ciasnej uliczce,
jakiegoś, na przykład tunezyjskiego
miasta. Nie pamiętam innych twarzy,
nie pamiętam innych nazwisk, a tylko
to jedno zapadło mi w pamięć, tyl-
str. 18 (str. II)
ko tych dwoje ludzi stało się częścią
wspomnień z czasów mojego dzieciństwa. Zwyczajni, ale niezwyczajni.
Pani Maria, urodzona w roku odzyskania przez Polskę niepodległości
po latach rozbiorów, pan Karol, urodzony w roku katastrofy Titanica. Za
czasów mojego dzieciństwa to mocno
już dojrzałe małżeństwo, bo starsi od
moich dziadków, rozkładało towar na
swoim straganie, właśnie „pod przejściem”. W pamięć moją wryły się
przede wszystkim sprzedawane przez
nich jabłka, ale i ziemniaki. Może dlatego, że oprócz faktu, iż fascynowali
mnie sami państwo Zembikowie, fascynowała mnie też waga i szereg
przynależnych do niej przedmiotów,
którą odważali kilogramy dojrzałych
pachnących jabłek, śliwek oraz ziemniaków. Pan Zembik w nieodzownym
kaszkiecie, a zimą, zdaje się, że w
uszance, wysoki (takim go pamiętam
z perspektywy kilkulatka), szczupły z
szeroką dolną szczęką, zachwalający
swój towar. Przy ich straganie zawsze
teksty i zdjęcia: Mirosław Jurgielewicz
Bo znów można stanąć przed
sztuką i oddychać swobodnie,
zastanawiając się, dlaczego
my sami tego nie namalowaliśmy…
Kiedy poszperamy w pamięci, we wspomnieniach bliższych albo dalszych, na pewno każdemu
z nas przyjdzie na myśl ktoś, kogo spokojnie moglibyśmy nazwać „człowiekiem instytucją”. Jestem
przekonany, że byłoby to nawet kilka osób, a nie jedna. Takiej umysłowej iluminacji doznałem i ja.
Siadłem z jabłkiem w fotelu i zadumałem się przez chwilę nad tym, komu mógłbym oddać swoistego rodzaju hołd w postaci krótkiego artykułu.
była spora kolejka. Inna sprawa, że
w tamtych czasach kolejki były na
porządku dziennym, ale przy straganie Zembików ustawiała się ona dla
jakości produktów i obsługi, a nie dla
samego „rzucenia towaru”. Pani Zembik, niska, korpulentna kobieta, która
w berecie, kurtce czy też pikowanej
kamizelce, narzuconej na swetry
zimniejszą porą, dłońmi ubranymi w
rękawiczki bez końcówek na palcach,
wrzucała jabłka do aluminiowego pojemnika, który wtedy wydawał specyficzny dudniący dźwięk, stawiała na
wadze i kasowała należność. Co to był
za dźwięk, jak mnie wtedy fascynowały wpadające do pojemnika owoce,
czy bulwy, energicznie rzucane przez
panią Marię. Może bardziej fascynowała mnie ta energia, nie wiem, dość,
że obserwowałem i słuchałem ewidentnie całkowicie zaabsorbowany
tą czynnością. Gwar, czasem tłok, bo
straganików było kilka, sprzedających
wielu, a kupujących jeszcze więcej, a
tylko państwo Zembikowie zapadli w
pamięć na tyle, że mogę dzisiaj wyobrazić ich sobie tak, jakby stali przede
mną żywi. Być może dlatego, że towar faktycznie mieli przedniej jakości, co przekładało się na fakt, iż moja
rodzina głównie u nich zaopatrywała
się w owoce i warzywa. Na pytanie,
skąd takie dobre jabłka czy kartofle,
odpowiadało się „jak to, od Zembika”.
Śmiało chyba mogę powiedzieć, że
nazwisko Zembik stało się już marką
na osiedlu, a pewnie i na wszystkich
okolicznych, z których mieszkańcy
zaopatrywali się w aromatyczne rajskie owoce właśnie pod niewidocznym, ale nietrudnym do wyobrażenia
szyldem „U Zembika”. Z czasem
zniknęły stragany „pod przejściem”,
zniknęli sprzedawcy, zniknęli klienci. Państwo Zembikowie przeszli na
zasłużoną emeryturę, jak mniemam.
Często wracałem pamięcią do Zembików, bo i w gronie rodzinnym czy
sąsiedzkim mojej babci, wspominało
się czasami to nazwisko i ludzi, którzy je nosili. W roku 2004 na cmentarzu komunalnym, niedaleko grobu
mojej ciotki, pojawił się nowy grób,
a na nim napis „Karol Zembik”. Poczułem autentyczny żal i smutek, bo
uświadomiłem sobie, że wraz z nim
odeszła część mojego dzieciństwa.
Osiem lat później, w dopiero co minionym roku, razem z Marią Zembik
do historii przeszła pewna epoka, epoka zakupów „pod przejściem” na straganie „U Zembika”. Dziś już nikt nie
będzie zachwalał tak swojego towaru,
nikt go tak nie poda i nikt tak indywidualnie nie obsłuży swoich klientów,
jak zwyczajni – niezwyczajni Zembikowie. Cześć ich pamięci.
Damian Kruczkowski
Cudze chwalicie, swego nie znacie…
Kim był „Medyk”, „Wir”, „Jeżyk” czy wreszcie Jerzy Bukowski
O najstarszym lekarzu Konina – ppłk. Jerzym Antonim Nawrotku –
powstańcu warszawskim, żołnierzu oddziałów dywersyjnych KG AK
Ab ovo
Oczywiście to wciąż ta sama
osoba, to po prostu pseudonimy dr J.
Nawrotka z czasów powstania warszawskiego i konspiracji. Po wysiedleniu z Konina, dużych perypetiach,
odnalazła się w Warszawie rodzina
państwa Nawrotków. Pan Jerzy próbował (zresztą z powodzeniem) na
tajnych kompletach, uzupełnić swoje wykształcenie. (w numerze 17.
„Koninianów” z roku 2004 tak pisze
Janusz Gulczyński): „Tam też, w systemie tajnego nauczania, rozpoczął
studia medyczne. Do Armii Krajowej
– grupa operacyjna „Motor 30”, stanowiącą Brygadę Dywersyjną KG
AK – wstąpił w maju 1943 r. – miał
niecałe 22 lata”. Uważał, że nadszedł
czas, by chwycić za broń, choć chciał
tylko trzymać skalpel.
Ponieważ życie okupacyjne
doktora było już niejednokrotnie
opisywane, chcę ukazać, jak do tego
doszło. Oprę się na wywiadzie, którego 7.11.2009 r. udzielił dziennikarce
Małgorzacie Bramie (TV Warszawa).
Wywiad ten znajduje się w Internecie pod adresem: http://ahm.1944.pl/
Jerzy%20Antoni_Nawrotek/7.
Gorąco zachęcam do zapoznania
się z nim in extenso, ponieważ wielce
jest tego wart. Chcę dodać, że doktor
w latach 1977-86 pełnił funkcję prezesa Towarzystwa Przyjaciół Konina.
A więc, jak się wszystko zaczęło, kim
jest Jerzy Nawrotek (wg wywiadu internetowego)?
„Nazywam się Jerzy Antoni Nawrotek. Urodziłem się 12 sierpnia
1922 roku w Kaliszu. Mój stopień
wojskowy w Armii Krajowej to podporucznik. Nasz oddział należał do
„Brody 53”, mój pseudonim „Medyk”, nazwisko okupacyjne w fałszywej kenkarcie – Jerzy Bukowski.
Proszę opowiedzieć coś o latach
przedwojennych (Małgorzata Brama).
Do Kalisza rodzice sprowadzili
się z Warszawy, gdzie ojciec pracował
w Ministerstwie Robót Publicznych.
W 1920 roku był na wojnie polskobolszewickiej, służył w sztabie 4. Armii Wojska Polskiego, w dowództwie
artylerii. Po zawieszeniu broni był
członkiem polskiej Komisji Rozjemczej, która działała w Mohylowie. Widocznie Kalisz nie spełniał oczekiwań
ojca, bo jeszcze w 1922 roku rodzice
przenieśli się do Konina. Tutaj ojciec
założył biuro geodezyjne. Ja rosłem,
chodziłem do szkoły – początkowo
powszechnej, później zacząłem gimnazjum ośmioklasowe. (…) Od 1933
roku należałem do gimnazjalnej drużyny harcerskiej. Lubiłem wycieczki,
obozy harcerskie.
Gdzie państwo mieszkali przed
wojną w Koninie?
Na ulicy Zielonej 1. Później ojciec
kupił dom i mieszkaliśmy na ulicy 3
Maja, w centrum miasta, blisko ratusza. Wychowywany byłem w duchu
patriotycznym, tak jak cała ówczesna
młodzież. W tym duchu uczyły: dom,
szkoła, harcerstwo i Kościół.
Dla dzisiejszej młodzieży patriotyczne wychowanie często
wydaje się nudne. A jak było to
odbierane przez młodych przed
wojną?
Byliśmy wychowani w duchu
patriotycznym i przykładem były
dla nas powstania: listopadowe oraz
styczniowe, Legiony Piłsudskiego,
obrona Lwowa, wojna polsko-bolszewicka. Byliśmy szczęśliwi, że żyjemy
były również rozrzucone po całym
mieście.
Opowiadał pan taką historię sprzed wojny, jak miał
pan sześć lat i bawił się na podwórku razem z „Giewontem”.
Mógłby ją pan przypomnieć…
W czasie powstania znaliśmy się
już w Polsce niepodległej, ale byliśmy
młodzi, silni i zazdrościliśmy, zwłaszcza powstańcom, że swój patriotyzm
mogli przekuwać na czyn zbrojny.
Nie wiedzieliśmy, że niedługo i my
będziemy powstańcami.
Czy ludzie czuli, że wkrótce wybuchnie wojna? Czy wierzyli w to, że wojna będzie?
Tak. Od dawna mówiło się o tym
i wszystko wskazywało na to, że
Niemcy tę wojnę wywołają. Oczywiście sprawa korytarza to był pretekst,
a główną przyczyną wojny był Drang
nach Osten, tak jak od tysiąca lat.
Jaka była społeczność przed wojną w Koninie? Czy byli tam sami Polacy, czy może więcej narodowości?
Na dwanaście tysięcy mieszkańców było około trzech tysięcy Żydów.
Niemców było mniej – przeważnie
byli to ewangelicy.
Jak układały się stosunki między Polakami, Żydami i Niemcami? Czy dochodziło do zatargów?
Nie dochodziło do zatargów,
absolutnie nie. Przed wojną były
oznaczenia na sklepach – na przykład „sklep polski”. Ponieważ Żydzi mieli handel w swoich rękach,
więc w Polsce zaczynał się rozwijać
handel polski i całe centrum Konina to prawie wszystko były sklepy
polskie. Natomiast na placu Zamkowym – przed wojną nazywanym
Rynkiem Garncarskim – mieli Żydzi swoją dzielnicę i tam handlowali
na straganach, przeważnie rzemiosłem. Poza tym sklepy żydowskie
z „Giewontem” – porucznikiem
Władysławem Cieplakiem. Ja wiedziałem, że on jest „Giewont”, on
wiedział, że ja jestem „Medyk”, i to
wszystko. Nie przypuszczaliśmy, że
jesteśmy starymi znajomymi. On się
o tym nigdy nie dowiedział, ja dowiedziałem się po wojnie. Myśmy mieszkali na Wiosny Ludów 1, a państwo
Cieplakowie mieszkali na ulicy Wodnej. Spotykaliśmy się na podwórzu i
bawiliśmy się. Ja miałem sześć lat, on,
starszy o pięć lat – jedenaście. Służyliśmy do nabożeństw majowych. My,
młodsi, byliśmy oczywiście dyrygowani przez Miłka. O tym wszystkim
nie wiedzieliśmy. Miłek, ponieważ
mnie lubił i byliśmy bliskimi kolegami, dawał zawsze najlepszy dzwonek.
Później państwo Cieplakowie wyjechali z Konina i kontakt się urwał.
A w czasie powstania był taki, jak
przedstawiłem... [...]
Nadchodzi 1939 rok…
1 września, gdy wybuchła wojna, jedne z pierwszych bomb spadły
na dworzec koniński, częściowo go
rujnując. Ludność cywilna uciekała
na wschód. Kiedy parę dni po rozpoczęciu wojny wróciliśmy z komisją
do Konina, okazało się, że Rejonowa
Komisja Uzupełnień została pchnięta
na wschód i tam uciekała masowo
ludność. Trakt na Warszawę był zapchany. I nasza rodzina ruszyła na
wschód. Ale ojciec wybrał boczną
drogę, spodziewając się, że tam będzie mniejszy tłok. Okazało się, że i
tam było tłoczno, tym bardziej że w
dalszych etapach drogi dołączały cofające się oddziały Armii „Pomorze”.
Żaden z oddziałów nie chciał brać
ochotników, a więc moje usiłowania
spełzły na niczym. Było słychać odgłosy toczącej się bitwy, nie było już
sensu uciekać dalej. Nastąpił czarny
dzień, kiedy barbarzyńskie wojska
hitlerowskie wkraczały do Polski i
do miejscowości, w której byliśmy.
Swego barbarzyństwa dowiedli od
pierwszego dnia wojny, bombardując
otwarte miasta, osiedla ludzkie, szkoły, kościoły, a nawet szpitale oznakowane czerwonym krzyżem.
A jak to wyglądało? Niemcy
przychodzili, czy wysyłali jakieś
pismo?
Przychodzili, dawali piętnaście
minut, wolno było zabrać to, co można wziąć w ręce. Tak, że wysiedlili
nas poza dom, a później, w lecie, wogóle z miasta. Odbywały się gromadne wysiedlenia partii mieszkańców,
zresztą i ze wsi, do Generalnej Guberni. W miejsca wysiedlonych Polaków sprowadzali Baltendeutschen i
Wolhyniendeutschen, czyli Niemców
z państw bałtyckich i Wołynia. W lecie moja rodzina została wysiedlona
do Generalnej Guberni. Kiedy weszli
żandarmi wysiedlać, wymknąłem się
za ich plecami. Nie szukano mnie,
ponieważ nie byłem nigdzie meldowany – groziło to srogimi karami, ale
chroniło przed wyjazdem na roboty
do Niemiec. W kilka dni po wysiedleniu rodziców dostałem przepustkę
do Warszawy. Wystarał się o nią dla
mnie pan Jerzy Ciurzyński, Polak,
który był tłumaczem przy landracie.
Dziwna rzecz, że przepustkę dostał
ktoś, kogo nie było – skoro nie był
zameldowany.
To znaczy, że ten tłumacz pomagał innym Polakom?
No tak, jasne. Wszyscy Polacy
sobie pomagali jak mogli i jak umieli. A więc zabrałem rzeczy, których
trochę było schowanych przed wysiedleniem, wsiadłem do pociągu i
wylądowałem na Dworcu Głównym
w Warszawie. Wszedłem w Aleje Jerozolimskie i wydało mi się, że jestem
w raju w porównaniu z Koninem,
gdzie było pełno Niemców. Zamieszkałem u rodziny na ulicy Hożej, tam
dołączyli później rodzice. (…)
Jak wyglądało złożenie przysięgi?
Odbywało się to oczywiście w
mieszkaniu prywatnym. Przysięgę
odbierał jeden z oficerów z „Motoru
30”. To było ważne, przede wszystkim dla człowieka, który składał
przysięgę.
Pan był sam, czy z jakimiś kolegami?
Było nas paru. Kiedy wstępowałem na początku maja do oddziału
bojowego „Konrada” – „Konrad” to
Tadeusz Hamankiewicz – oddział był
już zorganizowany, powstał wczesną
wiosną 1943 roku i posiadał już lokal konspiracyjny, który mieścił się
przy ulicy Kieleckiej. Była tam willa,
garaż, obok pokoik ze skrytką, a w
skrytce oczywiście broń. Drugi lokal
konspiracyjny był na placu Grzybowskim. To mały sklepik z wodą sodową
i cukierkami, prowadziły go łączniczka „Stenia” – Stefania Syta i „Bronka”, czyli Olga Wieliczko-Wielicka.
Tam również była skrytka na broń.
Jak wstąpiłem do oddziału „Konrada”, to dowódca chciał od razu, żebym stworzył w jego oddziale swoją
drużynę. Miałem trzech kolegów z
Konina, których wziąłem do drużyny. Każdy na początku obierał sobie
pseudonim. Mnie od razu nazwali
„Medykiem”, ponieważ wiedzieli,
że jestem studentem medycyny. A
więc wziąłem Ludwika Owsianego
„Kmitę”, z którym byliśmy w komisji
poboru, Zygmunta Laubego „Zeta”
i Witolda Sulkowskiego „Karpa”, a
oprócz tego z Warszawy dwóch braci
Płońskich – Juliusza Płońskiego „Prusa” i Witolda Płońskiego „Groma”.
Najpierw rozpoczęła się podchorążówka – oczywiście zajęcia odbywały się w domach prywatnych – a z
moją drużyną prowadziłem szkolenia
z broni. Spotykaliśmy się zwykle na
ulicy Wiśniowej na Mokotowie. Przywoziłem na zajęcia kolejne pistolety,
które odbierałem zazwyczaj od „Steni” na placu Grzybowskim, w kościele Wszystkich Świętych. Któregoś
razu odebrałem pistolet, nie mogłem
sprawdzić, ponieważ ktoś się kręcił
po kościele. Wsiadłem do tramwaju,
po drodze trafiła się łapanka – ucieczka, kluczenie i wreszcie trafiłem na
ulicę Wiśniową. Kiedy wyciągnąłem
pistolet i wysunąłem magazynek,
okazało się, że jest pusty. Ładnie bym
wyglądał, gdyby tak była konieczność
użycia tej broni. Ale zawsze, ludzie,
jesteśmy omylni.
Zaczęła się podchorążówka i jakieś ćwiczenia, z broni?
Zajęcia teoretyczne... tak, z broni
również, ale myśmy wszyscy przecież
byli przed wojną po PW, to znaczy
to była obowiązkowa lekcja PW w
przedwojennej szkole. Przysposobienie wojskowe, a więc były ćwiczenia,
karabiny i tak dalej. Zresztą harcerstwo też przygotowywało poprzez
czytanie map, różne ćwiczenia, właściwie przygotowywało do ewentualnej działalności, która później okazała
się konspiracyjną.
A pan w jakich akcjach brał
udział?
Najpierw były małe dywersje,
zdobywanie broni na Niemcach, samochodów. kupowanie broni, opróżnianie mieszkań. Odbywało się to
prosto: trzeba było upolować Niemca
w jakiejś bocznej uliczce, jeden zastawiał go i: „Ręce do góry!”, inny z tyłu
wyciągał z kabury pistolet, jeszcze
inny ubezpieczał całą akcję. Podobnie
odbywało się zdobywanie samochodów: trzeba było upolować samochód niemiecki, przy wysiadaniu lub
wsiadaniu Niemca jeden podchodził
i prosił o kluczyki, drugi pokazywał
lufę pistoletu, a inny czy inni ubezpieczali. Najczęstszą z małych akcji było
opróżnianie mieszkań osób aresztowanych.
A z tych osiemnastu osób z pana
plutonu, które poszły do powstania
1 sierpnia, ile przeżyło powstanie?
Z tych – cztery.
dokończenie na str. 4
str. 31 (str. III)
Cudze chwalicie, swego nie znacie… (dokończenie ze str. 3)
To znaczy kto? Pan...
Mietek Madejski „Halinka” i
„Florek”, czyli Grąbczewski – tych
czterech. Poza tym przeżył „Nes”,
którego wysłałem wtedy, gdy te czołgi nadjechały. Wyratowała go jakaś
pani z córkami. Już nie pamiętam, jak
to było, w każdym razie przeżył powstanie. Spotkałem go po powstaniu
przypadkowo pod Krakowem, ale
później już się nie zgłosił. Prawdopodobnie nie przeżył operacji złamanego uda, bo inaczej by się zgłosił do
środowiska.
A gdzie doczekał pan końca
wojny?
Końca wojny doczekałem... To
znaczy wejścia Sowietów raczej – o
to chodzi?
Tak.
Byłem wtedy w Kielcach, gdzie
trwały walki. Tak jak zwykle, Sowieci
nie kryli się, żadnych zasad nie mieli.
Szli po pijanemu, środkiem ulic, dużo
ich ginęło, widziałem parę czołgów,
których załogi były spalone. Jak tylko
dostali się do miasta, to natychmiast
szukali alkoholu. Niestety, tak to było.
Pracowałem przez dwa dni w szpitalu, ponieważ było dużo rannych, a
więc było dużo zabiegów, tak że ja
tam asystowałem do tych zabiegów.
Mam ostatnie pytanie. Jak szedł
pan do powstania, miał pan prawie
dwadzieścia dwa lata, bo dwadzieścia dwa lata skończył pan 12 sierpnia. Czy jakby pan miał znowu
dwadzieścia dwa lata, czy wziąłby
pan udział w powstaniu warszawskim?
Nawet i teraz !
PS Doktor Nawrotek, trzykrotnie
ranny w powstaniu, ale walczący do
końca, jest dla mnie niekwestionowanym bohaterem. Choć osobiście „tylko” chciałbym Mu podziękować za
uratowanie mi kciuka (już naturalnie
po wojnie), dzisiaj pozostała delikatna
pajęczynka po prawie artystycznym
szyciu
PS Wstrząsającą wymowę ma
fakt, że dzisiaj z plutonu „Topolnicki”
żyje tylko dwóch powstańców: w Koninie J. Nawrotek, w Nowym Jorku
M. Madejski.
StS
Historia Konina z bicyklem.. (i nie tylko) w tle
W artykule przedstawię trzy przykłady świadczące o tym, że gród z koniem w herbie rozumem oraz ciekawością świata swoich obywateli stał – zanim wokół niego
„ziemię gwałtownie rozbudzono”.
rowerowej w Europie ŚrodkowoWschodniej”. Może obecni przedstawiciele mieszkańców grodu nad
Wartą okażą się bardziej światłymi
i pomysł Jana Zięby sprzed 80 laty
doczeka się wreszcie realizacji?
Wyposażeni w system GPS oraz
wędrując przy pomocy „Google
Maps” nie zdajemy sobie sprawy,
że już w latach trzydziestych ubiegłego wieku odpowiedzialni za planowanie oraz kartografię w Koninie
właśnie w fotografii robionej z „nieba” upatrywali przyszłość. Proponuję przenieść się do 26 czerwca 1934
roku, by zapoznać się z zapisami ówczesnej Rady Miasta; …Przed rozpatrzeniem powyższego porządku
Listy do redakcji
Ostatni ukłon seniora Cukrowni „Gosławice”
Od 1912 roku był naszą wizytówką, drogowskazem widocznym z bardzo daleka. Zawsze wierny i wspaniały. Mógł
świętować stuletnią historię konińskiego cukrownictwa. Do tego pięknego jubileuszu brakowało mu tylko 2 lat. I stało
się najgorsze. 9 marca 2010 roku o godz. 16.51 ekonomiczna presja i dynamit sprawiły, że komin – senior przestał
istnieć. To nigdy nie powinno się stać…
Gdy istniała Cukrownia „Gosławice” w okolicy pojawiła się dalsza rodzina kominów, ale najdostojniej wśród nich
prezentował się nasz. Tylko on miał w górnej części oryginalny, ozdobnie wykonany wzór z cegieł.
Matki cukrowników uczyły swoje dzieci wymawiać trudne wyrazy m.in. „komin” . W czasie kampanii cukrowniczej, jak pojawił się pierwszy dymek, mówiliśmy, że cukrownia „oddycha”. Jednocześnie powiało słodkim buraczanym
zapachem. Istnieje wiele, wiele innych wspomnień, każdy ma własne – bo wciąż tli się w naszych sercach pamięć o
istnieniu cukrowni.
W czasie egzekucji nasz senior pochylił się w ukłonie dżentelmena, żegnając swoją małą ojczyznę – Cukrownię
„Gosławice”, osadę Cukrowni, Łężyn, Pątnów, Gaj, Gosławice, Kolonię Beniów, Mieczysławów, Władysławów, Honoratkę, Mikorzyn, Wąsosze, Julię i przyległe wioski, z których rekrutowali się pracownicy cukrowni z ubiegłych lat.
Komin pożegnał nas bolesnym ukłonem, kurzem gruzowym, a potem zapadła cisza i pojawiła się pustka, która trwa
do dziś…
Z głębokim szacunkiem dla rodzin Cukrowni „Gosławice”
Zdzisława Olejniczak (podał: StS)
str. 32 (str. IV)
dziennego przewodniczący zgłosił
wniosek nagły o uzupełnienie tego
porządku punktem trzecim; Pismo
Wydziału Powiatowego w Koninie z 26 czerwca b.r. A 1760/34 w
przedmiocie sporządzenia fotoplanów miasta. Rada Miejska powyższy porządek obrad zaakceptowała
i przystąpiła do jego rozpatrzenia.
Odnośnie wniosku punkt III; Pismo
Wydziału Powiatowego w Koninie z
26 czerwca b.r. A 1760/34 w przedmiocie sporządzenia fotoplanów
miasta. Po odczytaniu powyższego
pisma wyłoniła się dyskusja, po zamknięciu której Rada Miasta uznała
sporządzenie fotoplanów za zbyteczne, biorąc pod uwagę, że miasto
Konin już posiada szczegółowe plany pomiarnicze, sporządzone przez
mierniczego Majewskiego.
Sprawa sporządzenia fotoplanów miasta powróciła jeszcze na
posiedzeniu Rady 10.01.1935. Zasadność sporządzenia fotoplanów
tym razem referował inż. Dunin.
Niestety, podobnie jak w pierwszym
wypadku, propozycja nie znalazła
uznania w oczach włodarzy miasta.
Ilu z nas dostawało wypieków
na twarzy, czytając autobiograficzne książki Olgierda Borchardta?
W publikacji pt. „Znaczy kapitan”
Borchardt sporo rozdziałów poświęcił zbudowanemu w 1910 roku
na pochylniach stoczni w Glasgow
statkowi pasażerskiemu o nazwie
„Kursk”. Historia statku po jego
Foto: R. Fórmanek
Każdy z poruszających się pojazdem napędzanym siłą ludzkich mięśni wie, że obecnie używana nazwa
rower pochodzi od firmy „Rover” z
Anglii, bowiem właśnie stamtąd sprowadzano do Polski pierwsze bicykle.
Pomijając szczegółową historię bicyklu zatrzymajmy się na chwilę przy
końcu lat dwudziestych. Wówczas
oprócz już wcześniej działających
w Polsce zakładów prywatnych, w
1929 roku powstała Państwowa Wytwórnia Uzbrojenia w Warszawie, w
której podjęto produkcję rowerów
marki „Łucznik”. W tamtych czasach produkowany pojazd należał
do towarów luksusowych i musiały
upłynąć dziesiątki lat zanim stał się
powszechnie dostępnym. Dlatego
należy być dumnym, że niektórzy
mieszkańcy grodu nad Wartą już 80
lat temu przewidywali konieczność
budowania ścieżek rowerowych. Z
posiedzenia ówczesnej Rady Miasta
Konina 4 V 1933 dowiemy się, że:
...„Następnie radny Jan Zięba przemawiał w przedmiocie przeznaczenia jednego z chodników biegnących
wzdłuż szosy Czarków-Konin dla
jazdy rowerowej” Niestety, ówczesne władze miasta nie były tak szeroko otwarte na tego typu propozycje,
stąd… – „Wyjaśniono, że chodniki te
należą tylko dla ruchu pieszego i że
Rada w powyższej kwestii żadnych
decyzji podjąć nie może”.
W celu chronologii wydarzeń
dodam, iż pierwsza trasa rowerowa
na świecie została wybudowana w
1900 roku pomiędzy Pasadeną a
Los Angeles. Wracając do Polski,
to dopiero w rok po sugestiach „naszego” Jana Zięby na łamach prasy
ukazały się anonse o otwarciu w
Poznaniu „pierwszej miejskiej trasy
wodowaniu była związana z dwoma kompaniami, by ostatecznie w
1930 roku wspomniany liniowiec
pod nazwą „Polonia” znalazł się
pod banderą polską. Korab pływał
również jako wycieczkowiec i w
1931 roku – jako pierwszy polski
statek – odwiedził fiordy Nordkapu. Jaki ma to związek z Koninem? Otóż ma, bowiem w dniach
od 5 sierpnia do 19 sierpnia 1932
roku na liście pasażerów statku
„Polonia” pływającego po Morzu
Północnym znajduje się nazwisko
mieszkańca grodu nad Wartą. Przeglądając księgę statku dowiemy się,
że w kajucie z numerem 426, do
koi oznaczonej literką „e” przypisano Kazimierza Słomczyńskiego z
Konina. Nowo osiadłym w grodzie
nad Wartą pragnę podpowiedzieć,
że dla rdzennych mieszkańców
miasta była to znacząca postać.
Jak z powyższego widać i w dziedzinie turystyki koninianie należeli
do przedstawicieli awangardy – czego w 2013 roku obecnym mieszkańcom Konina szczerze życzę.
(pod. AK)
PS Za poszerzenie artykułu
niech posłuży zdjęcie pochodzące z 1926 roku. Na fotogramie
uwieczniono Józefa Jesiołowskiego (rocznik 1894) z rowerem
przywiezionym z Francji. Był on
jednym z pierwszych konińskich
cyklistów.