po polsku

Transkrypt

po polsku
Oferta Zachodu jest atrakcyjna
Zachód nie narzucił Europie Środkowej i Wschodniej niczego.
UKRAINA. Rafał Wiśniewski, Ambasador Polski w Danii
W swoim komentarzu z 1 kwietnia pt. Żyjemy w zimnej wojnie – jak Putin A. Jerichow
formułuje jeden postulat uniwersalnie słuszny: zawsze warto wiedzieć więcej na temat
naszych sąsiadów, poznawać ich język, historię, mentalność i kulturę.
Ale w artykule jest też drugi wywód, moim zdaniem, dalece mniej słuszny, a który zasługuje
na tym większą uwagę. W pewnym uproszczeniu sprowadza się on do stwierdzenia: Zachód
po 1989 r. nie rozumiał i nie chciał zrozumieć Rosji, nie potraktował jej poważnie, szczególnie
rozszerzając granice NATO i UE w Europie Środkowej, a obecnie kontynuując tę ekspansję na
Wschodzie. Postawa Zachodu utrudniła pozytywną przemianę Rosji. Krymowi jest więc
Zachód winien równie mocno jak Moskwa, a teraz obie konkurujące potęgi właściwie w
jednakowy sposób oddają się logice i retoryce nowej zimnej wojny.
Takie podejście sugeruje, że to głównie Zachód był czynnikiem sprawczym przemian w
państwach Europy Środkowej po 1989 r. i ich integracji ze swoimi instytucjami. Państwa te
zaś były jakby tylko przedmiotem działań innych imiędzy „aneksją” Europy Środkowej przez
Zachód a obecną sytuacją Krymu nie ma zatem zasadniczej różnicy. Tymczasem już
rozszerzenie NATO na Wschód – sugerują niektórzy – mogło być historycznym błędem, bo
rozsierdzało Rosję, utrudniało jej modernizację, obiektywnie zagrażało jej „naturalnej strefie
wpływów”. Logiczne więc, że tereny jeszcze bliższe Rosji (Ukraina, Mołdawia, Gruzja) Zachód
powinien nie tyle nawet zostawić własnemu losowi, co po prostu uznać prawo Rosji do
decydowania o ich strategicznym losie.
Tymczasem ani po 1989 r., ani obecnie tzw. Zachód nikomu w Europie Środkowej i
Wschodniej niczego nie narzucał i nie narzuca. Po 1989 r. każdy kraj wychodzący z dawnego
bloku wschodniego odzyskał po prostu możliwość samodzielnego decydowania o drodze
swojego rozwoju i o swoich sojuszach. Dla większości z państw regionu związek z Zachodem
był zaś powrotem do normalności sprzed II wojny światowej, gdy kraje te stanowiły jednak
część cywilizacji europejskiej. Ten związek brutalnie przerwały dopiero działania Hitlera i
Stalina, których geopolityczne skutki trwały do 1989 roku.
Nie ma żadnego powodu, aby dzisiaj, gdy mowa jest o Ukrainie czy Mołdawii, wracać do
tamtej logiki, do logiki paktów i porozumień zawieranych ponad głowami samych
zainteresowanych (i najczęściej ich kosztem), do logiki stref jakoby naturalnych wpływów,
„bliskiej zagranicy”, ograniczonej suwerenności (niektórych) narodów. Taka polityka
zbankrutowała – przynajmniej moralnie – już podczas rozbioru Czechosłowacji po
Monachium, a w pełnej odsłonie trochę później. To, że powyższa logika kształtowała los
niektórych narodów również po 1945 r., to wcale nie powód do dumy.
Obecna cywilizacyjna oferta Zachodu dla państw wschodniej Europy nie opiera się na logice
forsowanej ekspansji i chyba właśnie to stanowi o jej atrakcyjności. Każdy może sam
wybierać, ale też każdy powinien mieć prawo swobody wyboru. I każdy musi sam stać się
gotowy do najpierw współpracy, a potem i ewentualnie integracji ze strukturami
zachodnimi. W latach 1989-2007 to kraje Europy Środkowej musiały najpierw przejść
wyjątkowo bolesny proces wewnętrznej transformacji, a dopiero potem mogły zacząć usilnie
przekonywać Zachód, aby zgodził się je przyjąć do swoich struktur bezpieczeństwa i
współpracy, co wcale nie było zadaniem łatwym. Jednocześnie kraje te były wtedy, i są nadal
dziś, zainteresowane zachowaniem bliskiej współpracy pomiędzy sobą oraz utrzymaniem
dobrych relacji z Rosją. Między tym procesem a ostatnimi wydarzeniami na Ukrainie nie ma
więc żadnej analogii.
Unia Europejska dała klarowny dowód swojego podejścia po częściowym fiasku
listopadowego szczytu Partnerstwa Wschodniego w Wilnie Gdy Ukraina zdecydowała się na
odrzucenie złożonej jej oferty, od Tallina i Warszawy po Lizbonę (i Waszyngton) nikt się
wówczas na ekipę prezydenta Janukowycza nie obraził. Gdy jednak sami Ukraińcy
zdecydowali inaczej, trudno odmawiać im współpracy.
I dopiero praktyczne uznanie przez wszystkich tego prawa do suwerennej podmiotowości
państw europejskich jest drogą do stworzenia na naszym kontynencie rzeczywistości bez
postzimnowojennych akcentów. I dopiero wówczas jak najbardziej słuszne apele o
poznawanie języka i kultury sąsiadów okażą się istotniejsze niż realistyczna troska o prawo
do suwerenności oraz brak zgody na brutalne realizowanie swoich interesów kosztem
innych.