Sprawozdanie z Erasmusa Włodarski Piotr

Transkrypt

Sprawozdanie z Erasmusa Włodarski Piotr
Żilina oczami Lubelskiego żaka
Wrzesień, październik, listopad, grudzień… cztery miesiące, które
potwierdziły, że studia to najlepszy okres w życiu młodego człowieka.
Na macierzystej uczelni, w Lublinie jest fajnie, znajomi ludzie, przyjaciele,
wykładowcy, miejsca które odwiedza się ciągle od lat. Ale po pewnym czasie
człowiek potrzebuje czegoś więcej, chce spróbować jakby to było gdyby przyszło mu
żyć w innym rejonie świata. Taką możliwość dają wyjazdy z programu Erasmus.
Przełom czerwca i lipca - dopinanie na ostatni guzik dokumentacji. Końcówka
lipca – rozmowy ze znajomymi, którzy już wrócili z pobytu na obczyźnie. Wrzesień,
wreszcie, upragniony wyjazd. Osiem godzin w samochodzie, lodówka walająca się
po tylnych siedzeniach, rowery porozkręcane na części pierwsze i „zapasy” z Polski
żeby z pustymi rękami w gości nie jechać. Wszystko po to, żeby wreszcie zobaczyć
Żilinę, cudowne, Słowackie miasto.
Z dojazdem do akademików nie było problemu, mieliśmy nawigację, ale
osoby, które docierały np. koleją były odbierane przez opiekunów wprost ze stacji.
Jako że przez kilka pierwszych dni nie mieliśmy zajęć, przeznaczyliśmy je na
„aklimatyzację”. Zwiedzaliśmy okolicę wokół akademików, poznawaliśmy
infrastrukturę oraz różne drogi na uczelnię. Mogę nadmienić, że żadna z tych dróg
nie była lekka i każda wymagała co najmniej 30 minut szybkiego marszu pokonując
różnice wzniesień sięgającą 300m. Przez kolejne dni poznawaliśmy uczelnie,
jej strukturę oraz topologię, ponieważ dawała ona możliwość żeby się zgubić.
Gdy już poczuliśmy się jak u siebie, przyszedł czas na zawieranie nowych
znajomości i odkrywanie uroków multikulturowości, której doświadczyliśmy podczas
trwania programu. Aby zbliżyć do siebie grupę, nasza opiekunka Kvetka Misiakova,
która była jednocześnie doktorantką, organizowała nam prawie co wieczór wspólne
wypady do coraz to nowych knajp oraz dyskotek, dzięki czemu mogliśmy poznać
nocne życie Słowacji. Ponieważ był to nasz ostatni semestr studiów inżynierskich nie
mieliśmy natłoku zajęć, dzięki czemu mogliśmy w pełni korzystać z uroków Słowacji
również w ciągu dnia. Wraz z moim przyjacielem Patrykiem Zielińskim, dawaliśmy
upust naszemu hobby, jakim jest jazda freeridowa na rowerach, co dało nam
możliwość zwiedzenia okolicznych gór i wzniesień. Gdy już cała okolica została przez
nas zdobyta porwaliśmy się na zjazd z Vielkiego Krivania (1709 m n.p.m.)
najwyższego szczytu pasma Małej Fatry, który dostarczył nam niesamowitych
i niezapomnianych wrażeń. Gdy spadły pierwsze śniegi, postanowiliśmy skorzystać
z okazji, że do najbliższego wyciągu narciarskiego mamy „rzut beretem”
i spróbowaliśmy „białego szaleństwa”. Przeżycia były cudowne, a widoki ze szczytów
zapierające dech w piersiach… i chyba za bardzo się zapatrzyłem. Już przy drugim
zjeździe nie opanowałem snowboardu i fiknąłem kilka koziołków. Obyło się bez
wzywania pogotowia ratunkowego ale do końca pobytu prawą nogę miałem
usztywnioną i wsadzoną w szynę ortopedyczną. Nie przeszkodziło mi to jednak
w wieczornych integracjach, które prowadziliśmy w szczególności z kolegami
z Rumunii, jako że mieszkali najbliżej nas. Wspólnie, niejednokrotnie chodziliśmy
na Miejska Krytą Pływalnie – i tu kolejne zaskoczenie… w Polsce próżno szukać
obiektu tych rozmiarów. Był to pełnowymiarowy, olimpijski basen o długości torów
50m. Gdy wszyscy Erasmusowcy jeździli na narty, ja chodziłem w ramach
rehabilitacji właśnie na tą pływalnie oraz saunę, która znajdowała się w tym samym
miejscu.
Gdy pojawialiśmy się na uczelni w ramach zajęć, również próbowaliśmy
wynieść z nich jak najwięcej. Prosiliśmy prowadzących aby pokazywali nam
ciekawostki, jakimi może się pochwalić Žilinská Univerzita v Žiline. Jedną z nich jest
drukarka 3D, która drukuje modele zaprojektowane przy pomocy programu CATIA.
Ciekawą sprawa jest również podwozie samochodu VW Golf 4, stojące w holu
Uczelni, a na którego przykładzie każdy może na własne oczy zobaczyć działanie
przekładni różnicowej.
Jeśli chodzi o kwestie finansowe, to Słowacja wydaje się być krajem lepiej
rozwiniętym niż Polska, a co za tym idzie ceny również były wyższe niż u nas.
Szczególnie dało się to odczuć przy zakupie artykułów spożywczych, choć tutaj
wyjściem było zaopatrzenie się w Elektroniczną Legitymację Studenckią ISIC
(Słowacką, ponieważ Polska nie była honorowana) dzięki której można było
wykupywać posiłki na studenckiej Menzie (stołówce), które były po części
refundowane przez Słowackie państwo, co nieco redukowało koszty. Nie zmienia to
jednak faktu, że gdyby nie zaskórniaki przywiezione z domu, to znacznie
odbiegalibyśmy standardem życia od Hiszpanów czy już wspomnianych Rumunów,
którzy otrzymywali stypendium w wysokości 500euro przy naszych 250euro.
Podsumowując cały wyjazd ze spokojem mogę polecić każdemu taką
przygodę i każdemu kto się waha radzę korzystać póki nadarza się okazja, ponieważ
może się ona już nie powtórzyć.
Piotr Włodarski