Gdzieś tu z nami, tym nocnym autobusem, jedzie diabeł, sam w

Transkrypt

Gdzieś tu z nami, tym nocnym autobusem, jedzie diabeł, sam w
Gdzieś tu z nami
Gdzieś tu z nami, tym nocnym autobusem, jedzie diabeł, sam w sobie, wcielony. Łatwo go
będzie poznać, choć równie łatwo pomylić. Nosi surdut dobrze skrojony, z kamizelką zieloną
nicią wyszywaną, a fular jego zjadliwą bielą się jawi. Przysiada się koło nas, życzliwie
uśmiecha. A my odkupujemy nasze winy, kiedy on tak zaczyna:
-Marzenia do niedawna jeszcze takie zielone, teraz zeschłe i pożółkłe.
Nie, może to niego nie pasuje? Ale ciągnie dalej:
-Wmawiają mi złośliwość, a to przecież zło. Wmawiają mi wadę wymowy- wibrujące „r”, a
to takie francuskie, jak ciasto, czy drożdże.
Mieszanina smutku i radości, kontrast światłocienia na twarzy towarzyszki podróży kilka
siedzeń obok. Za oknami mijamy znajome widoki, kalejdoskop dla dzieci. Nie przerywa:
-Wmawiają mi.- kończy i osuwa się z siedzenia ustępując pani w fantastycznym kapeluszu z
liściem głogu.
Wysiadamy na najbliższym przystanku. No i chce nam się płakać. Płaczemy? Płaczmy.
Strumieniem łez moczymy szaliki i chusty, a kosmyki włosów przyklejają się nam do twarzy.
Diabeł z panią wysiada i grzebie jej w torebce, wyciąga z niej portfel chowając do kieszeni,
bucik chowając do butonierki, szczoteczkę wsadzając do ust. Wreszcie stwierdza:
-Betelgezo, nie jestem w stanie znaleźć pasty do zębów.
Betelgeza wybucha płaczem, kapelusz rzuca na chodnik zamaszyście i z furią po nim skacze.
Ten w surducie odchodzi. A gdzieś dalej młodzi poeci egzystencjalni piszą wiersze żeby
sobie nie podciąć żył. Zmieniamy scenerię, bo już słońce wschodzi. Diabeł powolnym
krokiem swingowym zbliża się do automatu z colą. Stuka laską ze złotą gałką, szast prast,
wylatuje puszka.
-A teraz, moje dzieci, zasmucę was bardzo.- gałką laski stuka się teraz w głowę, czary mary, i
znika z pola widzenia.
Telefony rozdzwaniają się jak szalone, kiedy tak leżymy na łące pachnącej. Odbieramy,
znowu diabeł, jakby nas prześladował.
-Marzenia dniem są, jak sny nocą, miedzy kwieciem a niebem znajdujemy sobie wytchnienie
od sztuki.
Odkładaj tą słuchawkę! Nie daj się bakcylowi zbałamucić, zbyt piękne nas kusi. Chmurki na
niebie przybierają kształty najszczerszych diamentów, wiecznie już tak trwać będą. Prawie
jak my się nie znamy. Pewnie kiedyś nasze wcielenia karmiczne mówiły same za siebie.
Teraz, kiedy przez jeden dzień nie odbierzesz telefonu to myślą, żeś martwy. Znowu tylko
spać, spacać, sapać się chce, a niedołężne i mrugające oczyma wspomnienia przyprawiają o
ból głowy. Otwiera wydanie Szekspira sprzed wieku. I znowu:
-Przypominam sobie, że mieliśmy jeść razem wyśmienite zamorskie potrawy.- mówi do nas
znajomy w surducie. Nie pozostajemy dłużni i biorąc w końcu byka za rogi:
-Ale teraz już tylko zgaga.
-I miłość.- replikuje. My nie mając ochoty na stychomytię omijamy go szerokim łukiem, lecz
on nie pozwala odejść- Mam kłótliwe wnętrze, ale przestronne.- zdenerwowani pytamy w
końcu:
-A pańska godność?
-Sir, hrabia, wielmożny pan wasz i sługa olaboga Cygnus jestem.
Między Lirą i Vulpeculą na nieboskłonie pomachały nam gwiazdy małymi, błyszczącymi
rączkami. Zamiast wpatrywać się w tłustą Mgławicę Włóknistą, piękne kołysanki mi śpiewaj.
-Nie znam słów.
-Zanuć. Chcę ją usłyszeć.
I Cygnus zaczyna, najpierw cichutko, potem coraz śmielej. Boi się, dokonaliśmy tego. Nie
taki diabeł straszny? Kiedyś błyszczeliśmy intelektem. Zgrabne były nasze ciała.
Uwydatnione zmysły. Teraz tępo patrzymy przed siebie. Czy za mało nas kusił ten w
surducie? Czy to my go obaliliśmy nuceniem? Błahym stał się styl i szyk jego.
-Wmawiam sobie, że jestem panem świata. Odpowiadam za efekt cieplarniany.- mówi prezes
wielkiej korporacji.
-Wmawiam sobie, że jestem wielkim władcą. Moja partia się rozpadła.- mówi polityk
zapijając smutki.
-Wmawiam sobie, że jestem dobra. Ale nigdy nie zaśpiewam, jak Shirley Bassey.- mówi pop
gwiazdka w swoim salonie ociekającym złotem.
-Wmawiam sobie, że jestem nikim.
Uśmiech krezusa pełen łobuzerstwa, sałatka z owoców morza, kamerdyner Anfer dolewa nam
trucizny do wina.
I chyba tak kończymy.