Kiedy lekarz może pozwolić choremu umrzeć?

Transkrypt

Kiedy lekarz może pozwolić choremu umrzeć?
Źródło: http://old.mimowszystko.org/pl/aktualnosci/biezace/2603,Kiedy-lekarz-moze-pozwolic-choremu-umrzec.html
Wygenerowano: Wtorek, 7 marca 2017, 06:33
Kiedy lekarz może pozwolić choremu umrzeć?
„Wolałabym zajmować się tym, by naprawdę nikt nie chciał nigdy umierać, by nikt nie prosił o śmierć, by móc
zapewnić człowiekowi umierającemu, cierpiącemu jakieś godziwe warunki…” – mówiła Anna Dymna 2 kwietnia
2009 r. podczas sympozjum „Dylematy etyczne w praktyce lekarskiej. Kiedy lekarz może pozwolić choremu
umrzeć?”.
Proszę Państwa, wszyscy moi znakomici przedmówcy podkreślali, jak są zaszczyceni, jak zdenerwowani zabierając głos na
tak trudny i ważny temat, przed tak wybitnymi słuchaczami. Wyobraźcie więc sobie, co ja muszę czuć w tej chwili. Jestem
tylko aktorką, w dodatku nie wiedziałam, że to moje wystąpienie ma mieć charakter wykładu. Myślałam, że wezmę po prostu
udział w dyskusji… byłoby mi łatwiej. A tak, na stojąco, sama, przed wybitnymi lekarzami, etykami, duchownymi i
świeckimi… trudna sytuacja. W tej chwili wydaje mi się, że nie mam nic do powiedzenia.
Słuchałam dokładnie wszystkich słów, które tu dzisiaj padły, przeczytałam mnóstwo artykułów o uporczywej terapii, o
eutanazji i tym bardziej nie wiem, co powiedzieć. Im więcej się nad tym zastanawiam, im więcej opinii z różnych stron
wysłuchuję, tym wyraźniej zdaję sobie sprawę z tego, jak to trudny problem, jak ważny, jak bolesny… i jak trudno ustanowić
prawa rozwiązujące w jakiś sprawiedliwy sposób wszystkie dylematy moralne, emocjonalne, prawne, naukowe łączące się z
momentem śmierci, z cierpieniem ponad ludzką miarę, z godnością odchodzenia. Nie umiem zająć żadnego ogólnego
stanowiska w tej sprawie. Każda śmierć, każde cierpienie jest inne, inaczej odczuwane, tak, jak każdy człowiek jest inną
planetą. Jestem tutaj, bo od pięciu lat mam Fundację, która pomaga ludziom chorym i niepełnosprawnym. Spotykam się
więc na co dzień z wieloma ludzkimi tragediami. Poza tym od pięciu lat w programie telewizyjnym „Spotkajmy się”
rozmawiam przed kamerami z ludźmi, którzy cierpią, walczą ze śmiertelnymi chorobami, którzy żyją oko w oko ze śmiercią i
dokonują różnych wyborów. Każdy inaczej zachowuje się w tych ostatecznych momentach, bo też i każda śmierć jest
całkiem inna. „Każdy umiera pierwszy” – to słowa królowej Marii, którą właśnie gram obecnie na deskach Starego Teatru w
sztuce Ionesco „Król umiera”. Śmierć to bardzo intymny, osobisty moment w życiu każdego człowieka. Jedno jest pewne: że
każdy z nas musi kiedyś umrzeć i sam przejść przez tę tajemniczą granicę. Człowiek boi się śmierci, tak jak każde zwierzę,
zwykle walczy odruchowo o każdą chwile życia, o każdy oddech… walczy, jeśli nie jest udręczony cierpieniem, jeśli nie jest
upokorzony chorobą, jeśli nie jest sam w tej walce, jeśli ma jeszcze jakąś nadzieję. Wiele razy słyszałam głośne lub ciche
słowa: „Już nie chce dłużej żyć”. Za każdym razem znaczyły one co innego.
Padało na tej sali kilka razy pytanie: „Czy człowiek ma sam prawo decydować o swoim życiu i śmierci?” . Mamy przecież
wolną wolę. Jesteśmy tak skonstruowani, że naprawdę każdy z nas, gdy jest w pełni sił, może odebrać sobie życie. Może
stanąć nad przepaścią i skoczyć! Czy to akt moralny, czy dopuszczalny… To zależy od wiary, od przekonań, od
wytrzymałości na ból, od kondycji psychicznej! Myślę, że nie możemy bawić się w ocenę takich aktów, w potępianie …
Powinniśmy jednak zrobić wszystko, by nikt wokół nas nie chciał umierać, by nie popełniał samobójstwa, by chciał żyć do
końca… To możliwe, jeśli człowiek nie jest sam z cierpieniem i strachem, nie czuje się tylko kłopotem, balastem.
Istnieją jednak choroby nieuleczalne, których nie da się oszukać. Gdy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, co go czeka,
często wybiera i jego wola zwykle jest szanowana. Przyjaźniłam się z młodym chłopcem chorym na mukowiscydozę. Walczył
przez całe swoje krótkie życie z tą wstrętną chorobą. Na szczęście był kochany i kochał. Była przy nim do końca jego
młodziutka żona. Bartek wiedział, że wkrótce nie będzie już mógł sam oddychać. Wiedział też, że, podłączony do respiratora,
może jeszcze przedłużyć sobie życie. Nie chciał jednak być, jak określał, „maszyną”, nie chciał tak wegetować. I nikt go na
siłę nie podłączał. Umarł spokojny i uśmiechnięty w ramionach żony. Uszanowano jego wolę. Ale gdyby go wtedy – wbrew
jego woli – podłączono, to nawet gdyby potem prosił o odłączenie, nikt by tego już nie chciał czy nie mógł zrobić. To byłaby
już eutanazja.
Dzisiaj jest rocznica śmierci Jana Pawła II. Nasz Papież umierał na oczach całego świata. Jednak odszedł naturalnie, gdy
przyszedł Jego kres. Nikt na siłę nie przedłużał Mu życia, nie podłączał do żadnych aparatur. Jego śmierć była godna mimo
całego okrucieństwa ostateczności, naturalna, spokojna. Nie walczył rozpaczliwie o życie, godnie cierpiał jak długo mu było
dane. Poddał się woli Boga, która była Jego wolą. I wszyscy to uszanowali. Ale każdy człowiek jest inny, ma inne odczuwanie
śmierci, gdzie indziej barierę bólu. Są ludzie, którzy twierdzą, że ból jest ważny, skoro jest i jest tak dotkliwy, że jeśli zostali
skazani na cierpienie to znaczy, że Ktoś może wierzy, że potrafią ten ciężar unieść, że może w jakiś sposób zostali wybrani
do takiej ofiary, do jakiejś tajemniczej misji. To są zwykle ludzie mocno wierzący i oni potrafią z cierpienia czerpać siłę i
walczą o każdy oddech. Ale są też ludzie słabi, przerażeni, którzy się boją bólu i szybko się załamują.
Co chwilę media nagłaśniają sprawy osób, które proszą o eutanazję. Znam kilka z nich. Ale zorientowałam się, że ten ich
krzyk to tak naprawdę krzyk o życie. To dramatyczna próba zwrócenia uwagi, na swoje życie, to rozpaczliwa próba
wywołania dyskusji na temat sytuacji, praw ludzi obłożnie chorych.
Janusza Świtaja znałam zanim stał się bohaterem prasowych artykułów i telewizyjnych reportaży. Chłopak po wypadku
motorowym leży całkowicie sparaliżowany już ponad czternaście lat. Jest całkowicie uzależniony od rodziców, którzy
poświęcili mu siebie, by w ogóle mógł żyć. Janusz nawet sam nie oddycha, robi to za niego respirator. Janusz jest wielkim
chłopiskiem, ma 196 cm wzrostu, nie ma odleżyn, prawie nie choruje… to jakiś cud, cud miłości. Wdzięczny jest rodzicom i
docenia ich wysiłek, i poświęcenie, ale też zdaje sobie sprawę, że gdy ich zabraknie to znajdzie się na jakimś oddziale
paliatywnym, jak on nazywa, w sali z zamalowanymi oknami i będzie tylko mógł czekać na śmierć. Państwo, niestety, nie
zajmuje się takimi ludźmi w żaden sensowny sposób, nie pomaga też rodzinom, które opiekują się takim chorym. Znam
przypadki bardzo smutne: np. matka, która zajmuje się córką po wypadku w stanie śpiączki, dostaje od państwa tylko 70
złotych miesięcznie na pieluchy. Nie pomaga jej żaden psycholog, żadna instytucja. Jest załamana i bezradna. Takich
przypadków jest wiele. Janusz Świtaj o tym wie. Jest bardzo inteligentny i, mimo swojego stanu, umiał rozpętać wokół siebie
wielką aferę. Znałam go. Kilka lat temu zwrócił się do mojej fundacji o pomoc. Kupiliśmy mu wtedy nowoczesny ssak do
odflegmiania i specjalny materac przeciwodleżynowy. Nie pamiętałam jego nazwiska choć przez kilka lat czasami
rozmawiałam z nim telefonicznie. Był zawsze dla mnie uosobieniem siły człowieka. Myślałam o nim w chwilach słabości:
„Taki chłopak walczy o każdy oddech tyle lat i ma siły… widać warto walczyć nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji!”.
Kiedy dowiedziałam się, że to właśnie on walczy o prawo do zaprzestania uporczywej terapii, byłam w szoku. Zadzwoniłam
do niego i bardzo krzyczałam do słuchawki: „Zwariowałeś? Ty to mówisz, ty, który tyle dajesz mi siły? Chyba ci się nudzi?
Przecież też jesteś potrzebny! Nawet nie wiesz, jak bardzo. Chcesz pracować w mojej fundacji? Zajmiesz się czymś, to
przestaniesz mówić o umieraniu?” Nie wiem, co jeszcze krzyczałam.
Janusz już dwa lata jest pracownikiem mojej fundacji. Kontaktuje się z ludźmi, którzy są w podobnej do niego sytuacji,
„chodzi” do szkoły, wreszcie usiadł na wymarzonym, specjalnym wózku i odzyskał wolność, wyjechał z czterech ścian i
zobaczył niebo. Wózek uruchamia i prowadzi za pomocą ust. Wreszcie może sam o czymś decydować… jakby odzyskał choć
częściowo wolną wolę. Kocha życie, choć nadal uparcie domaga się prawa do decydowania o zaprzestaniu uporczywej
terapii. Twierdzi, że teraz wprawdzie by z tego prawa nie skorzystał, bo kocha życie, ale czułby się wolnym człowiekiem,
gdyby mógł w ostateczności sam podjąć taką decyzję. On, w pewnym sensie pozbawiony wolnej woli, miałby wrażenie, że
jednak w jakiejś części ją posiada. Chyba go rozumiem.
Mówi się dziś dużo o testamencie życia. Ale czy to jest jakieś dobre rozwiązanie? Gdybym nawet dzisiaj podpisała takie
oświadczenie, że pragnę, by w sytuacji beznadziejnej nikt mi na siłę nie przedłużał cierpień i życia, to skąd mogę mieć
pewność, że w chwili zbliżającej się śmierci nie zmienię zupełnie zdania, że nie będę błagać o każdą sekundę życia bez
względu, co by ono ze sobą niosło? Jakież to wszystko trudne.
Jeśli człowiek umiera w pełnej świadomości i przytomności, sprawa i tak wydaje się prostsza. I lekarze, i bliscy zwykle
szanują wolę chorego. Ale co zrobić, gdy człowiek nie jest w stanie wyrazić swojej woli choć oddycha, je, trawi, wydala? Kto
ma decydować o odłączeniu go od aparatury podtrzymującej życie, kto ma o tym decydować? No i kto ma odłączyć? Padały
tu różne mądre słowa, wiele przykładów. Właściwie wszyscy mówią to samo i nikt nie widzi idealnego rozwiązania. Jeśli
nawet lekarzowi wydaje się, że nie ma już żadnej nadziei, że nie ma sensu podtrzymywać sztucznie, na siłę gasnącego życia,
że to tylko upokarza chorego, przedłuża jego nieludzkie cierpienia, odbiera mu godność… to na pewno ma swoje naukowe,
pragmatyczne racje. Ale jeśli tym chorym jest moja matka, moje dziecko, mój mąż, to ten cały racjonalizm nic nie znaczy…
bo dochodzi miłość, nadzieja całkiem nierozsądna i irracjonalna, oczekiwanie na cud i lekarz zwykle słyszy: „Proszę ratować
za wszelką cenę, proszę podtrzymywać przy życiu… jak długo się da, proszę zrobić wszystko! ”
Moja koleżanka walczy o życie swojej córeczki, która od kilku lat jest w śpiączce. Czy ta walka jest bez sensu? Mija czas,
organizm dziecka już jest bardzo zmęczony. Ale dziecko żyje. Patrzy, oddycha, reaguje… czasem wydaje się, że za chwilę
wstanie i powie: „Dziękuje Ci, mamo?”. Czy utrzymywanie takiego dziecka przy życiu nie ma sensu? Czy ktoś ma prawo
powiedzieć: „Po co męczyć to dziecko?”. Gdyby było moje, robiłabym to samo. Walczyłabym o każdą sekundę jego życia.
Nigdy nie potrafiłabym powiedzieć: „Dość! Niech będzie, co ma być!”. Moja koleżanka powiedziała mi niedawno: „Aniu! Ja
przecież nie jestem Bogiem, ja już nie wiem czasem, co mam robić, ale wiem tylko jedno: muszę walczyć do końca, bo w
moim sercu zawsze przecież jest nadzieja”. I jakie prawo można wobec tych słów ustanowić?
Kiedy moja mama leżała po zatorze mózgu całkowicie sparaliżowana przez pół roku, nie mówiła, karmiona była sondą przez
nos. Słyszałam od lekarzy, że nie ma już szansy, że nie ma już jak jej leczyć, że ona już nic nie słyszy, nie rozumie, że
właściwie można już ją tylko pielęgnować, że jest już „rośliną”, że to stan wegetatywny. Chodziłam do niej codziennie,
mówiłam do niej, czytałam jej ukochane książki i nawiązałam z nią kontakt. Potrafiła dawać mi znaki oczami. Na „tak”
mrugała dwa razy, na „nie” – raz. Lekarz powiedział, że to mi się tylko wydaje. Ale przecież on nie miał czasu na dłużej
zatrzymać się przy jej łóżku, dla niego to był po prostu znany przypadek, taki jak wiele innych. Mama była uśmiechnięta i
spokojna. Nie wiem, czy bardzo cierpiała, ale żyła jeszcze pół roku. Nie wiem, czy takie życie ma jakiś sens, ale dla mnie
każdy dzień, gdy patrzyła na mnie, był skarbem. Ona też wyraźnie rozjaśniała się, gdy stawałam przy jej łóżku.
Oczywiście, że byłam bezradna, że musiałam zdać się na opinię specjalistów i na ich możliwości leczenia tego przypadku.
Gdy po kilu miesiącach Mama dostała zapalenia płuc i lekarz ją osłuchiwał, zorientował się, że chora wykonuje precyzyjnie
wszystkie jego polecenia „wstrzymać oddech”, „ oddychać głęboko” . Wezwał mnie wtedy i przeprosił za nazwanie Mamy
„roślinką”. Czym więc jest ten stan wegetatywny? Ja nie wiem. Lekarze może wiedzą. Czy trwanie w nim to jeszcze życie?
Kto może tak z pełnym przekonaniem powiedzieć, że już nie!? I że nie ma sensu?
W telewizyjnym programie „Spotkajmy się” kilka razy rozmawiałam z ludźmi, którzy kilka miesięcy leżeli w śpiączce. Młody
mężczyzna, Robert, po nagłym wylewie był w stanie krytycznym, jego żona nawet już podpisała zgodę na pobranie narządów
męża do przeszczepów. Ale jednak tliła się w nim jakaś iskierka życia, więc wszyscy czekali na cud. Robert w takim stanie
leżał wiele dni.
Żona była przy nim cały czas, trzymała go za rękę, mówiła do niego…. Odzyskał powoli świadomość, zaczął mówić, powoli
wróciła mu pamięć. Jeździ wprawdzie na wózku, bo ma uszkodzony móżdżek, ale wrócił do zwykłego życia. Opowiadał, ile
rzeczy trafiało do niego, ile słyszał, gdy był w śpiączce.
Była też w moim programie młoda kobieta, która, po ciężkim wypadku samochodowym, przez parę miesięcy była
nieprzytomna. Był z nią w programie mąż, który przez wiele miesięcy nie opuścił ani na chwilę swojej umierającej żony.
Lekarze wciąż mu mówili, że Olimpia nie ma żadnych szans. Mówili mu tak, ale walczyli desperacko o jej życie. On wierzył.
Opowiadał mi tak: „Wszystko jedno, co mówią lekarze, ja muszę do niej cały czas mówić, muszę ją trzymać za ręce, muszę
przynosić jej perfumy, puszczać jej ulubiona muzykę, czytać jej ulubione wiersze i bajki z dzieciństwa, przyprowadzić do
szpitala dzieci, musi je słyszeć, bo ona musi wiedzieć, że tu jest nam potrzebna. Sama nie będzie miała siły, by tu zostać”. I
udało się. Olimpia wybudziła się. Opowiadała, że słyszała i zapamiętała niektóre słowa męża, że były one jak kawałki tratwy,
których się łapała i wypływała na powierzchnię życia.
Co by było, gdyby Olimpia była sama albo gdyby jej mąż stracił nadzieję? Jak ma wracać do życia ktoś kto jest samotny?
Przecież lekarz nie ma możliwości, by tak walczyć o pacjenta, prawda?
Gdy umierał ojciec mojej koleżanki, byłam z nią na oddziale paliatywnym w jednym z dużych szpitali wielkiego miasta, gdzie
leżał umierający. Pielęgniarka przywiązała go do łóżka, bo podobno się rzucał i mógł spaść, a zginęła gdzieś barierka. Chory
leżał wiele dni z oczami wbitymi w brudną ścianę, od której odpryskiwała stara olejna farba. Pomyślałam sobie, że to będzie
ostatni obraz z ziemi, jaki ten człowiek zabierze ze sobą w dalszą „podróż”. Czy tak powinno być? My rozmawiamy o prawie
do eutanazji, o przerywaniu cierpienia i życia? To dla mnie za trudne. Wolałabym zajmować się tym, by naprawdę nikt nie
chciał nigdy umierać, by nikt nie prosił o śmierć, by móc zapewnić człowiekowi umierającemu, cierpiącemu jakieś godziwe
warunki… Jednym słowem wydaje mi się, że może powinniśmy się wszyscy zajmować bardziej życiem? Bo przecież jest ono
bezsprzecznie największą wartością. I nie umiem wyrokować, będąc tylko człowiekiem, kiedy ono traci sens. Myślę, że
naprawdę nikt tego nie wie. I choć w różnych krajach ustanowiono już prawa dotyczące eutanazji i przerywania uporczywej
terapii, ale chyba nigdzie nie są one idealne, nie rozwiązują problemu. Gdyby tak było nie spotkalibyśmy się tutaj dzisiaj
Tweet

Podobne dokumenty