Szczyty1

Transkrypt

Szczyty1
30.07.2010
Felieton
hazardowej komisji śledczej
oraz naganę od komisji etyki
poselskiej dla Palikota. Palikota
pies trącał, ale Kempa płacząca
miała w sobie coś… z płaczącej
wierzby: rozłożysta, przygięta,
z witkami prostymi, smętnie
obwisłymi. Wiem, bo oglądałem ją potem na you tube, słuchając Chopina.
TYDZIENNIK
Dobrosław
Rodziewicz
Nagle, jak spod ziemi, wyrasta Pan
Ahmed i łagodnym ruchem sadza mnie
w fotelu. – The a la menthe – rzuca w czeluść bufetu.
Pan Ahmed, który składa się wyłącznie z siwej brody i czarnych bystrych
oczu, mówi, że wyglądam, jak człowiek,
który właśnie przyjechał zTangeru. Jakoś
tak niespokojnie. –Tu wszyscy są mili, życzliwi, wszyscy się uśmiechają, bądź pogodny –zachęca. –Mniej nerwowy.Ajeśli drażnią cię naganiacze i nie masz ochoty na zakupy, powiedz: „Polonia! No euro! No
many!”. To wystarczy. Od tej pory używam
jego słów jak mantry. A herbata ma smak
zielonej symfonii.
Salon miasteczka – paradny Plaza
Uta El–Hamman – ciągnie się od olśniewającego XV–wiecznego meczetu aż po
wielką arabską kawiarnię, gdzie za dnia
przesiadują młodzi, bezrobotni Rifeni, planujący ucieczkę do Hiszpanii, awieczorem
schodzi się cała męska społeczność. Na marihuanę, herbatę, domino, rozmowy
– żeby uciec przed samotnością kwietniowego zmierzchu.
Wzdłuż owalnego rynku spaceruje dwóch staruszków w tradycyjnych białych dżellabach i kolorowych czapkach.
Trzymają się czule za ręce. Kim są?
Braćmi? Panem i sługą? Dawnymi kochankami? Nie wiem, ale ich troska wywołuje wzruszenie.
Z oddali słychać skrzypce. W prześwicie bramy pojawia się wesoły orszak,
który prowadzi muzyk o śniadej twarzy,
ostrym nosie i kręconych włosach, otoczony przez gromadę rozwrzeszczanych
dzieci. Mali Rifeni tańczą, śpiewają, przedrzeźniają artystę, przekrzywiają głowy, pokazują języki, plują, wybuchają śmiechem. Przedwieczorny wybuch dziecię-
cego jazgotu zawsze wiąże się znadejściem
zmierzchu.
***
Noc pędzi przed siebie jak pociąg*.
Podróżny przedziera się z trudem od snu
do snu, jak z wagonu do wagonu, pomiędzy wyciem telewizora nastawionego na pełny regulator przez recepcjonistę
a monotonnymi uderzeniami kostki do
gry, w którą łupie bez przerwy obsługa
hotelu.
Cisza zapada na krótko przed świtem.
Jest zimno. Dziura w ścianie chłonie
strumień lodowatej, górskiej ciemności,
która wpływa przez wewnętrzne okno do
ogromnego patio. Po chwili, od strony meczetu, słychać wspaniały męski chór, podejmujący litanię uroczystych modlitw.
Chór do złudzenia przypominający kamedułów, którzy właśnie teraz gromadzą
się w stallach za ołtarzem... Kamedułów,
którzy od 400 lat żyją wzamkniętym miasteczku za murami, w samotności!!! Czy to
może być zwykły przypadek?
Myślę o moim poprzedniku – Karolu de Foucauld – jedynym wyznawcy
Jezusa, jaki wślizgnął się do Chefchaouenu i wyjechał żywy. Miał 25 lat, był porucznikiem IV Pułku Łowców Afrykańskich, bohaterem walk w Oranie,
a postanowił zostać pierwszym etnografem Maroka. W 1883 roku dotarł do
Sahary, w stroju Żyda, wielokrotnie ryzykując życiem. Po powrocie napisał
bestseller „Reconnaissance au Maroc”,
nagrodzony złotym medalem Towarzystwa Geograficznego w Londynie.
Później, pod wpływem decyzji podjętej
w podróży, uzyskał święcenia i został
kapłanem. Zapamiętano, że odprawiając
W Chefchaouenie odkryto zamkniętą społeczność, ludzi
o wspaniałych, wyrazistych rysach twarzy, mówiących starym
kastylijskim dialektem, dawno już zapomnianym w Europie
Rozmowa idzie gładko, dziewczyna wciąż
wybucha śmiechem, zakręty szosy zbliżają
nas ku sobie… Zerkam wokół – widzę
milczące twarze mężczyzn w dżelabach
i ciężkie spojrzenia okutanych kobiet,
spojrzenia, które nic nie wyrażają.
Czy kryje się w nich potępienie?
msze św., wprowadzał do liturgii ulubione
fragmenty Koranu. Dzisiaj pewnie by popadł w kary kanoniczne! Ojciec Karol!
Patron chrześcijańsko–islamskiego pojednania, opiekun wszystkich włóczęgów
po Afryce…
Noc powoli rzednie. Słychać ciężkie,
niosące się po bruku echem, kroki miejscowego piekarza. Mężczyzna powoli wyjmuje drewnianą kłodę, otwiera skrzypiące
okiennice, wybiera zimny żużel zpaleniska.
Układa papier, drewno, strzela błysk zapałki – ciemność rozświetla płomyk pieca chlebowego.
Po kwadransie z ulicy dobiegają
drobne kroki dziewcząt niosących na
głowach drewniane tace wypełnione plackami. Przed chwilą przesiały wkuchniach
mąkę, dodały drożdży, wody, soli, wyrobiły ciasto i podzieliły je na kulki, które
w szybkich dłoniach matek zamieniły
się w okrągłe placki. Teraz, gdy białe ciasto przemienia się wogniu, gdy wpowietrze
bucha aromatyczny zapach chleba – nastaje atmosfera pierwszego dnia stworzenia.
Po chwili słychać ciężkie kroki kupców –otwierających błękitne sklepiki. Słabo oświetlone, ciemne, tajemnicze i w jakimś sensie uroczyste. Pewnie są w nich
ognie bengalskie, czarodziejskie szkatułki, jaja egzotycznych owadów, a nawet
żywe bazyliszki…*
Ach te sklepiki! Pełne słojów z landrynkami, czerwonych lizaków, andrutów
z czekoladą, długich paluchów piszyngera –pochodzą przecież wprost zkrólestwa
dzieciństwa, i nieważne, co w nich sprzedaje się naprawdę.
W ciemności świtu słychać sprzedawców idących na suk z jajkami zawiniętymi w kolorowych chustkach, słychać
dostawców, turkoczących małymi drewnianymi wózkami, wypełnionymi pachnącymi pęczkami świeżej mięty, słychać
niespiesznie człapanie rozespanych osiołków, wędrujących nieprzytomnie po
uliczkach medyny.
– Bzzzzit. – Bzzzzit. Tkacze z pobliskich warsztatów otwierają kluczami metalowe zamki.
Kierowcy grande taxi przeraźliwie
krzyczą – A Seb–ta! A Seb–ta! A Tan–ger,
A Tan–ger, A Fes, as Fes!
Wreszcie, na skraju dnia, słychać
śmiech dzieci idących do szkoły. Krzyki,
podskoki, śpiewy i wygłupy.
Na końcu, gdy od gór spływa ciężka,
bursztynowa poświata, zbierają się koty,
wychodzą ze szpar, zpiwnic, zdachów, ztajemnych pokojów i ukrytych balkonów
–wielkie czarne szpiegujące na rzecz ukrytego cadyka, pokazują światu, kto tu naprawdę rządzi, kto trzyma władzę wChefchaouenie.
Ale tej nocy dzień nie chce nadejść.
Wiatr od gór wciąż napędza ponure obłoki. Wychodzę na ulicę, zbiegam na Plaza Uta El–Hamman. Rifeńska kawiarnia
jest już otwarta, pan Ahmed uśmiecha się
z daleka i coś pokazuje dłonią. Przez
chwilę wydaje mi się, że widzę Halimę
wrozwianej wiatrem, błękitnej tunice, Halimę, która przeistoczyła się w królową rifeńskiego wiatru… Ale to pewnie jest
ktoś inny.
Czas jechać do Fezu, gdzie po medynie przechadzają się tysiącletni starcy,
aza murem meczetu El–Karawijjin mieszka ukryty Czwarty Kalif. Podanie mówi,
że jeśli kiedyś wyjdzie na medynę, nastąpi koniec świata. Ja myślę, że to prawda.
*Poszukując języka, który oddaje
magiczną rzeczywistość Maroka, studiowałem Schulza, Marqueza, Potockiego
i Stasiuka. Wskazywanie aluzji, nawiązań
i cytatów pozostawiam wytrwałym.
**Wiadomości o ruchach feministycznych zaczerpnąłem z artykułów naukowych Katarzyny Jareckiej–Stępień
i z licznych rozmów z autorką.
II
Znów upały. Muchy wróciły
pod żyrandol. Pies nocuje na
balkonie. 31 proc. Polaków
dobrze ocenia pracę posłów,
a 51 proc. ocenia ją źle (według
CBOS). Zatem w sumie aż
82 proc. Polaków wie tyle
o pracy posłów, że czuje się na
siłach, by ją ocenić. Ja się nie
czuję i pocę się, także ze wstydu. Powinienem bardziej interesować się pracą posłów.
Może zacznę od zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej… Tu ilość posłów (około 130) błyskawicznie przeszła
w jakość. Już podczas inauguracyjnego posiedzenia przewodniczący zespołu Macierewicz ujawnił, że chodzi o zbrodnię. Proszony przez dziennikarzy o rozwinięcie wypowiedzi,
w której użył słowa „zbrodnia”,
rozwinął ją następująco: „Nie
mam wątpliwości, że mamy do
czynienia z sytuacją tak straszliwą, tak dramatyczną, że każde
słowo, które uwypukla dramatyzm tej sytuacji jest właściwe”.
Intrygująca myśl – pomyślałem. Muszę się z nią przespać.
Obudziłem się koło 3 nad ranem. Zlany potem i z serca dygotem. Termometr pokojowy
wskazywał w pokoju 31 stopni
Celsjusza. Na balkonie było
25 stopni, więc dołączyłem do
psa, ale że żar z jego paszczy
parzył mnie w łydkę, wyprosiłem go do pokoju i w samotności oddałem się oddawaniu
ciepła oraz rekonstruowaniu
detali koszmaru, który mnie
dręczył przed przebudzeniem.
Był to koszmar egzaminacyjny,
w którym poseł Macierewicz
przepytywał mnie ze znajomości słów właściwie uwypuklających dramatyzm.
– Groza – bąknąłem zalękniony.
– Groźba – poprawił mnie
łagodnie Macierewicz – „groźba” właściwiej uwypukla, bo
„b” ma brzuszek. Jakiś inny pomysł?
– Horror – wydusiłem z cicha, jak Marlon Brando w finale „Czasu Apokalipsy”, więc
brzmiało to trochę jak „hołoł”.
– Terror – z uśmiechem dowypuklił Macierewicz, twardo
artykułując, w interesie narodowym, wszystkie trzy „r”.
– Mordor! – ryknąłem desperacko. I chyba ten ryk mnie
wyrwał ze snu.
– Brrrgrrr – zaburczał pies,
wpychając się z powrotem na
balkon i przerywając mi rekonstrukcję. Wziąłem na drogę kilka głębszych oddechów, popiłem wodą i wróciłem na kanapę. Reszta nocy minęła spokojnie aż do przedpołudnia, więc
przespałem poranne łzy posłanki Kempy na posiedzeniu
Gdyby nie lubelscy działacze
SLD, którzy uczcili 66. (dwie
szóstki!) rocznicę ogłoszenia
Manifestu PKWN, to bym tej
daty z niczym nie skojarzył.
Tym bardziej że członkowie
PKWN z Moskwy do Chełma
dotarli dopiero 27 lipca. Wesołe komuszki z Lublina rocznicę
manifestu fetowały na dobitkę
przy Grobie Nieznanego Żołnierza, by uczcić żołnierzy sowieckich „którzy walczyli o wolną Polskę”. Nawet w mieście regularnie gorszonym przez Palikota może być gorzej.
82 proc. Polaków
wie tyle o pracy
posłów, że czuje się
na siłach, by ją ocenić.
Ja się nie czuję
i pocę się
ze wstydu.
CBOS ogłosił, że 44 (czterdzieści i cztery!) proc. Polaków
wypowiada się pozytywnie
o bieżącej sytuacji w kraju. Ale
skoro tylko 31 proc. Polaków
dobrze ocenia pracę posłów, to
13 (trzynaście!) procent Polaków uważa, że w kraju może
być dobrze, choćby z posłami
było źle. Moją zdolność do takich obliczeń z głową zanurzoną w powietrzu nagrzanym do
33 (jedna dwudziesta z 666!)
stopni Celsjusza uznałem za
przykład zwycięstwa ducha nad
materią.
Ale lunęło!
W dodatku się ochłodziło.
I w tym ochłodzeniu – nie wiedzieć czemu akurat w nim – dopadła mnie tęsknota za wakacjami nad Bałtykiem. Pewnie
dlatego wzułem sandały i zaciągnąłem żonę do księgarni
z tanią książką, bo przypominała mi podobne przybytki (tyle że
pod namiotami) w nadmorskich
letniskach. Żona kupiła „Kwiatki Świętego Franciszka z Asyżu” za 5,00 PLN, a ja „Kazania
sejmowe” Piotra Skargi za
3,5 PLN. Teraz czytam Skargę
do poduszki: „I tak sejmy, na
ukrzepczenie zgody i miłości
spójnej braterskiej uczynione, na
zapalenie rozterków służą”. Zapalenie rozterków? Czy ksiądz
Skarga też na to cierpiał?
Spałem jak zabity a obudziłem jak nowo narodzony. O niczym mi się nawet nie śniło.
MAGAZYNPIĄTEK
/C9