Scriptores 2.indd

Transkrypt

Scriptores 2.indd
Prababcia opowiadała mi bajki. Nie spotykało się
w nich baby-jagi czy Czerwonego Kapturka.
Ich miejsce zajął nieistniejący, przedwojenny świat.
Łukasz Jasina
Wspomnienia
mojej prababci
Klio, muza historii, jest chyba najbardziej niewdzięczną z muz. Nie możemy liczyć na jej pomoc w walce z zawodnością ludzkiej pamięci. Muza
jako bogini powinna o wszystkim wiedzieć i pomagać nam w ustalaniu
obiektywnego stanu rzeczy. Niestety, mimo naszych zabiegów, Klio
okazuje się muzą zdradliwą, leniwą i kapryśną. W konsekwencji efekty
poszukiwań „prawdy historycznej” nigdy nas nie zadowalają.
A może nie jest to wina Klio?
Muzy, bądź co bądź, a nie naukowca?
Prawda historyczna jest bytem idealnym, którego odkrywanie zawsze będzie
rozczarowywać. Nie powinniśmy więc
odsyłać ludzkiej pamięci do lamusa
tylko dlatego, że daje nam subiektywny
obraz przeszłości. Pamięć jest wartością sama w sobie, czymś niezmiernie
ciekawym i pięknym, jedynym śladem
istnienia zwykłego człowieka i jego
ciężkiej pracy nad przeżyciem własnego
życia. Nie twierdźmy więc, że odkryliśmy prawdę, ani nie zniechęcajmy się,
że nam się to nie udało. Pamiętajmy
tylko, że pamięć drugiego człowieka jest
naszym kluczem do przeszłości, często
pierwszą prawdą, na jaką nas stać, która
jest jak pierwsza miłość. Ta prawda ma
dla nas taką wartość, jaką mają ludzie,
którzy ją w sobie noszą. Tak więc stać
nas na taką prawdę, na jaki stać nas szacunek dla nich.
Mam 22 lata, więc o dzieciństwie
powoli zaczynam myśleć jak o zamierznr 2/2003 (28)
chłej przeszłości, pełnej tajemnic – czasem zastanawiam się, czy to wszystko
w ogóle się zdarzyło...
Prababcię pamiętam najlepiej
Ja, moja mama i prababcia zajmowaliśmy niewielkie mieszkanie w Hrubieszowie, który istniał leniwie za naszymi oknami.
Prababcia opowiadała mi
bajki – podobne do najbardziej kolorowych filmów –
które jednak od zwykłych
bajek różniły się tematyką.
Nie spotykało się w nich
baby-jagi czy Czerwonego Kapturka. Ich miejsce
zajął nieistniejący, przedwojenny świat. Pierwsza
była wyliczanka... Nie pamiętam jej dokładnie, ponieważ prababcia śpiewała ją w jakimś niezrozumiałym języku. Na moje pytanie odpowiedziała krótko:
Prababcia Helena GumińskaJasina – bohaterka tekstu.
117
Ścieżki pamięci
Fragment zdjęcia Wieniawy, żydowskiego przedmieścia Lublina. Fot. ze zbiorów WBP im.
H. Łopacińskiego.
1
Dla prababci I wojna światowa była „wojną światową” albo „wielką wojną”, a II wojna światowa po prostu „wojną”,
strasznym przeżyciem,
o którym starano się nie
mówić wprost.
2
Lubelska ul. Szeroka była,
jak wiadomo, zamieszkana przez chasydów i Żydów ortodoksyjnych, którzy przechodząc pod krakowską synagogą Tempel (będącą, podobnie jak
ta warszawska na Tłomackiem, nowoczesną synagogą dla „zreformowanych
Żydów”), spluwali z pogardą. Krakowska anegdota mówi, że tradycyjny Żyd
wolał przejść obok kościoła
Bożego Ciała niż synagogi Tempel. (Obie anegdoty
usłyszałem z ust pana Henryka Halkowskiego z gminy żydowskiej w Krakowie
w trakcie wycieczki po Kazimierzu).
W latach siedemdziesiątych XIX wieku, kiedy
to wśród Żydów nabierały tempa tendencje asymilacyjne i ruch reformujący życie religijne, w Warszawie zbudowano nowoczesną świątynię. Zdaniem inicjatorów budowy,
118
„To po żydowsku”
i śpiewała dalej. Tak
to w latach osiemdziesiątych w pewnym polskim domu
rozbrzmiewała wyliczanka w jidysz –
martwym na tej ziemi od czterdziestu
lat. W Hrubieszowie przeżyło kilku
Żydów, ale wszyscy
odeszli od jidysz.
Niektórzy założyli nowe, polskie rodziny i starali się zapomnieć o największym z możliwych koszmarów.
Prababcia Helena Gumińska-Jasina
nie pochodziła z Hrubieszowa. Była
rodowitą lublinianką, stanowiła więc
raczej wyjątkowy w skali naszego województwa przypadek migracji. Pochodziła ze zbiedniałej rodziny ziemiańskiej,
której dzieje ostały się w mojej pamięci
w niewielkim stopniu. Prapradziadek
był surowym ojcem i weteranem wojny
w Mandżurii, praprababcia zajmowała
się wychowaniem pięciu córek. Najstarsza z nich przyszła na świat w roku
1907, najmłodsza w 1916. Prababcia
urodziła się w styczniu 1909 roku, wtedy, kiedy na Bystrzycy stanął kamienny
most. „Mam tyle lat, co on” – zawsze
z dumą podkreślała. Z pierwszych lat
swojego życia pozostawiła mi niewiele
wspomnień. Są one jak zabytki architektury – przetrwały nie te najbardziej
wartościowe i ciekawe, lecz te... które
przetrwały, które po prostu miały szczęście. Nie mam pojęcia, ile zapomniałem
ja, a czego prababcia w ogóle mi nie
powiedziała.
Opowiadała o Ratuszu, znacznie
większym niż obecnie (jednym z pierwszych mieszkań rodziny Gumińskich),
ponurej ulicy Granicznej „na skraju
miasta”, no i oczywiście o rosyjskiej
orkiestrze wojskowej w Ogrodzie Saskim. Więcej chyba nie zapamiętuje
kilkuletnie dziecko. Kalendarz rodzinny
związany z Pierwszą Wojną Światową
był ważniejszy niż historyczny – nikt
w świecie nie przekonałby prababci do
tego, że „wielka wojna”1 skończyła się
w roku 1918. Według niej miało to miejsce dwa lata wcześniej, gdy do domu
wrócił ojciec – legionista. Obrazy z lat
dwudziestych były już ostrzejsze.
Tamten Lublin
nie ograniczał się tylko do rodziny
i najbliższych przyjaciół. We wspomnieniach z tego okresu często pojawiała się
szkoła. A może po prostu głównie ją
zapamiętałem? Przecież babcia opowiadała o niej, kiedy jako siedmiolatek rozpoczynałem swoje szkolne życie. Dzięki
względnej zamożności rodziny (co
w owych czasach oznaczało nieprzymieranie głodem) prababcia mogła sobie
pozwolić na uczęszczanie do placówki
zakonnej w pobliżu katedry. Uczono
w niej tego, co każda panienka wiedzieć
powinna. O koedukacyjności takiej
szkoły nie można było nawet pomarzyć,
niemniej musiała być przybytkiem dość
liberalnym, skoro uczęszczały do niej
dziewczęta pochodzenia żydowskiego.
Nie uczestniczyły tylko w lekcjach religii i modlitwach. Pochodziły z raczej
zamożnych i zasymilowanych rodzin,
niezwiązanych już z dzielnicą żydowską – niemniej katoliczkami nie były.
Z niektórymi prababcię łączyła przyjaźń
i wzajemne odwiedziny. W ich domach
żyło się raczej w stylu warszawskiej
synagogi na Tłomackiem, niż lubelskiej
ulicy Szerokiej2.
Prababcia chyba nigdy nie miała
momentu „wejścia” w dzielnicę żydowską. Po prostu żyła w tym mieście
i wchodziła w nią tak, jak my wchodzimy np. w sznurowanie butów czy
jedzenie nożem i widelcem. Żydowska
wyliczanka wspomniana przeze mnie
na początku nie była więc dla prababci
„przepustką” do Miasta Żydowskiego.
W tamtych czasach była nią odwaga
nr 2/2003 (28)
Wspomnienia mojej prababci
patrzenia dookoła siebie i traktowania
tego jako rzeczy normalnej. Niemniej
jednak wspomniana wyliczanka prawdopodobnie stała się taką „przepustką”
dla mnie. Przepustką do realnego świata
z przeszłości zrekonstruowanego w mojej wyobraźni. Tylko taki wewnętrznie
skomponowany obraz może na nas
oddziaływać – ale czy jesteśmy zdolni
do odczuwania czegoś, czego już nie
ma i czego nigdy nie widzieliśmy? Czy
naprawdę tego szukamy?
Obecność Żydów
w Lublinie nie była dla prababci niczym
nadzwyczajnym i w jej wspomnieniach
stanowiła jedynie element opowieści
na zupełnie inne tematy. Występowała
niejako „przy okazji”, ale zarówno te
opowieści, jak i wspomnienia o Żydach
pojawiały się w zgoła nieprzewidzianych
okolicznościach. Weźmy na przykład łąki
nad Czechówką, ulubione letnisko prababci. Mówiła, że widok doliny rzeki od
Sławinka do kościoła św. Agnieszki był
jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziała w życiu. Nic jednak nie wspominała przy okazji o znajdującej się niejako
„po drodze” dzielnicy żydowskiej. Podobnie lubelska „Starówka”, dziś dla nas
przedmiot troski i przedsionek dzielnicy
żydowskiej, w pamięci prababci uchodziła głównie za miejsce leżące na uboczu,
zaniedbane i niebezpieczne. Życie nocne
w ówczesnym Lublinie prawie wcale
wtedy nie istniało – podobno już około
dwudziestej pierwszej po wymarłych
ulicach miasta przechadzały się jedynie
patrole policyjne. O Starym Mieście
prababcia wspominała z tego właśnie
powodu i z uwagi na Bramę Krakowską,
ponieważ na jej wieży prapradziadek
legionista odgrywał na trąbce „Boże, coś
Polskę...”
O lubelskich Żydach po raz pierwszy usłyszałem, kiedy przypadkiem
przechodziliśmy we dwójkę przez Plac
Zebrań Ludowych (obecnie Plac Zamkowy), który wtedy wydawał mi się
nr 2/2003 (28)
Łukasz Jasina
ciasne hebrajskie synagoogromny. Na moje dziecięce zachwyty
gi nie przystawały do „nobabcia odpowiedziała, że kiedyś (w dowych czasów”. W tym celu
myśle: „przed wojną”) na jego miejscu
zakupiono teren pomiędzy
ulicą Tłomackie a Rymarstały domy, a w nich mieszkali Żydzi.
ską, niedaleko Placu BanNie mogłem w to uwierzyć – tyle ulic?
kowego, czyli prawie w
Tyle domów? Gdzie to się wszystko pocentrum Warszawy. Zbudowano jedną z najwiękdziało? Kim byli Żydzi. Teraz już wiem
– ale z prababcią nie
mogę już o tym poOrtodoksyjni Żydzi byli dla
rozmawiać. I jeszprababci najbardziej religijnymi
cze jedno. Zaraz potem dowiedziałem
ludźmi na świecie, co nie
się czegoś o historii
przeszkadzało jej nazywać
niedalekiego skweru za Zamkiem;
„żydem” każdej nieochrzczonej
prababcia nazywaosoby.
ła go „laskiem katyńskim”, co mogło
szych na świecie synaoznaczać tylko jedno – zdarzyła się tam
gog, prawdopodobnie najwielka tragedia3. Wtedy jednak Zagłady
znaczniejszą kubaturowo
nikt jeszcze nie przeczuwał.
na ziemiach polskich, zaś
Życie toczyło się normalnie
Wspomnienia prababci z pierwszej dekady jej życia w niewielkim stopniu dotyczyły miasta, a koncentrowały się głównie na historii rodziny i jej problemów.
Wtedy to nad Europą, a przy okazji i nad
Lublinem przetoczyła się wojna. Prapradziadek, jej ojciec, walczył w Legionach.
I było źle... No właśnie: było źle. Gdy prababcia opowiadała o wojennym i powojennym kryzysie, po raz pierwszy pojawiła się dzielnica żydowska i jej mieszkańcy. Podzamcze stało się dla niej symbolem
biedy. Dziś zachwycamy się malowniczością tych okolic,
oryginalnością detali architektonicznych
i bogactwem tworzonej tu niegdyś kultury. Prababci zaś kojarzyło się ono z nędzą i dewastacją – co
jednak nie przekładało się raczej na stosunek do jego mieszkańców.
obok niej kompleks z najlepszą w Polsce biblioteką synagogalną. Budynek był monumentalny, zachwyt wzbudzał szczególnie portyk z dwiema wielkimi menorami.
Synagoga zreformowana
różniła się od świątyni ortodoksyjnej na przykład tym,
że znacznie większe znaczenie miał w niej język
polski, a rabin mógłby nam
nieco przypominać księdza. Była ona do tego stop-
Lublin, modlący się Żyd. Fot. Alter Kacyzne. Ze zbiorów YIVO.
119
Ścieżki pamięci
Według prababci w dzielnicy żydowskiej było biednie, ale kolorowo – kolorowo, czyli różnorodnie: różni ludzie, różne
sklepy, wszystko w ruchu, zupełnie jak
w dziecięcym kalejdoskopie. Bajkowym
elementem pośród tego wszystkiego był
Zamek, wynurzający się z otaczających
go budynków jak zamek baby-jagi. Ortodoksyjni Żydzi byli,
Biedni Żydzi bali się zdaniem prababci, najbardziej relibogatszych od nich Polaków, gijnymi ludźmi na
(co nie przea biedni Polacy bali się świecie
szkadzało jej nazybogatych Żydów. wać „żydem” każdej nieochrzczonej
tutu Historycznego w Warosoby). Stwierdziła kiedyś, że nigdy kaszawie. Warszawska synatolik nie będzie potrafił się tak modlić, jak
goga na Tłomackiem mimo
zreformowanego charakoni. Modlący się Żydzi przypominali jej
teru była jednak symbopierwszych męczenników chrześcijańlem żydowskiej religii. Zoskich. Być może dlatego nie dziwiło jej
stała zburzona w 1943 roku
przez Jurgena Stroppa, kata
zbytnio spokojne w gruncie rzeczy pójwarszawskiego getta, któście ich na śmierć w czasie Zagłady.
ry osobiście odpalił ładunPiekarze żydowscy kojarzyli jej się
ki w symbolicznym akcie
z niezwykłymi bułkami, cebularzami
zniszczenia.
i chałką, polscy natomiast z wszelkiego
3
„Laskiem katyńskim”
rodzaju słodkościami. Zdaniem prababci,
prababcia nazywała każde
ciasta z żydowskich piekarni nie zaliczały
miejsce, gdzie nowo posadzone drzewa maskosię do najlepszych. To różni ją od innych
wały ludzką tragedię. Poludzi, którzy wychwalają np. żydowski
dobnie nazywała Park Lubiszkopt, ale być może dlatego, że dla
dowy, gdzie, jej zdaniem,
rozstrzeliwano Żydów
niej biszkopty nie były ciastami – nawet
z Piask [jednego z żydowszarlotki nie jadała. Poza tym wyjątkiem
skich przedmieść Lublina
Podzamcze oznaczało jedno: fachowość
– przyp. red.].
tamtejszych rzemieślników. Niezamożni
4
Prababcia mawiała, że
w gruncie rzeczy ludzie, jakimi byli
„Matka Boska pierze pieGumińscy, korzystali prawie wyłącznie
luszki Jezuskowi w piątek, a w sobotę suszy”. Jez ich usług, bo były też najtańsze. Barżeli w sobotę była słoneczdziej osobiste skojarzenie z dzielnicą
na pogoda, to znaczyło, że
żydowską to koleżanka z Monopolu
właśnie „Matka Boska pieluszki suszy”.
Tytoniowego, gdzie obydwie pracowały
jako sekretarki. Koleżanka zdecydowała
się na pracę w polskiej instytucji rządowej pomimo oporów rodziny. W jej
wynajętym pokoiku panowała niezwykła
bieda. Pewnego lata przez kilka dni odżywiała się zupą gotowaną na jednej kości.
To ona dla prababci była nauczycielką
żydowskiego języka i zwyczajów.
nia nowoczesna, że ubranie
zostawiało się w szatni za
pobraniem numerka, a przy
wejściu obowiązywały
płatne wejściówki. Jak na
ironię, z całej synagogi zachowała się tylko jedna z
nich i numerek z szatni –
przechowywane są w muzeum Żydowskiego Insty-
120
Tamten świat bowiem pojawiał się
w moim życiu nie tylko w opowieściach,
ale również zwyczajach: w chałce na
śniadanie, żydowskich potrawach na wigilijnym stole i „nicnierobieniu” w sobotę.
Do końca życia bowiem prababcia szanowała szabas. W niedzielę potrafiła prać,
natomiast nigdy nie robiła tego w sobotę,
argumentując, że „w sobotę to nawet Matka Boska nie pierze”4. We wspomnieniach
prababci swoje miejsce zajmowali też
Żydzi „czarne charaktery”
Było ich dwóch, ale jak na ironię, żaden
nie mieszkał w dzielnicy żydowskiej.
Pierwszym z nich był niejaki Flejszfarb, handlowiec i przedsiębiorca, który
doprowadził do niewielkiej „rodzinnej tragedii”. Otóż prapradziadek był
właścicielem niewielkiego majątku na
Kresach. Międzywojenny kryzys narastał. Mająteczek leżał gdzieś na wschodzie, czyli tam, gdzie toczyła się wojna
z bolszewikami. Istniało zagrożenie,
że sowieci „dokonają” na nim reformy
rolnej. Pan Flejszfarb przekonał więc
dziadka do sprzedaży majątku w zamian
za dość atrakcyjną sumę w markach
polskich. Transakcja doszła do skutku,
podobnie jak i traktat ryski ustanawiający granicę z ZSRR na Zbruczu. Majątek pozostał w Polsce, a galopująca
inflacja zdewaluowała uzyskaną sumę.
Prapradziadek na szczęście nie targnął
się na swoje życie, ale „nieuczciwy”
pan Flejszfarb przyczynił się do wzmocnienia pewnego rodzaju antysemickich
odczuć u mojej prababci. Kipiała złością
na to wspomnienie jeszcze na początku
lat dziewięćdziesiątych. Flejszfarb był
chyba jedynym Żydem szczerze przez
prababcię znienawidzonym.
Historia drugiego „czarnego charakteru” związana jest z restauracją
„Ziemiańska” w hotelu „Europa”, gdzie
prababcia pracowała jako kelnerka.
Pewnego razu na sali zjawił się pan o
typowo semickiej urodzie – powszechnie znany syn bogatego właściciela
nr 2/2003 (28)
Wspomnienia mojej prababci
gorzelni, birbant i hulaka. Rodzina jego
była już od dość dawna spolonizowana.
W pewnym momencie pan ów zaczął
wygłaszać głośno jakąś niezwykle
„mądrą” tyradę. Dotyczyła ona zacofania i brudu w dzielnicy żydowskiej.
Padały w niej obraźliwe słowa, takie
jak: „parszywe, ciemne, wredne Żydki”
i „Żydki-oszuści”. Ot, typowy Żyd antysemita, zupełnie jak w sztuce Antoniego
Słonimskiego „Murzyn Warszawski”.
Według prababci podziały ekonomiczne w przedwojennym Lublinie
były znacznie ostrzejsze niż podziały
narodowościowe. Biedny Polak z ulicy
Dolnej Panny Marii wolał zdecydowanie biednego Żyda z Krawieckiej od
swojego rodaka z Krakowskiego Przedmieścia. Z opowieści prababci wynika,
że panował wtedy lęk – o przyszłość,
o teraźniejszość. Biedni Żydzi bali się
bogatszych od nich Polaków, a biedni Polacy bali się bogatych Żydów. Do końca
życia prababcia uważała więc żydowską
kuchnię za jedną z najlepszych na świecie, a rzemiosło za najbardziej fachowe,
a jeżeli zdarzała się niechęć, to dopiero
po dokładnym rozróżnieniu biednych
i bogatych. To była dziwna harmonia:
nr 2/2003 (28)
Łukasz Jasina
z jednej strony niechęć do spolonizowanych, bogatych żydowskich handlowców,
a z drugiej strony niesamowita sympatia,
z jaką babcia Helena mówiła o swoich
żydowskich przyjaciółkach, pewnym
szewcu z Cyruliczej, kuchni i zwyczajach
religijnych. Tak, według babci, to byli
„oni”: inaczej się modlili i ubierali, ale
– jakby to ująć – byli to
„nasi oni”
Od wieków mieszkaliśmy razem i osobno, modliliśmy się do tego samego
Boga, ale inaczej, i chyba wszystkim
było z tym dobrze. Różniliśmy się tak,
jak różnią się sąsiedzi, którzy pomimo
wszelkich podziałów prowadzą razem
normalne życie. Był to jednak w gruncie
rzeczy taki sam Lublin – inny od jego
drugiej części głównie poprzez język
i dni świąteczne. Dziś spacer po dzielnicy żydowskiej nazwalibyśmy „spotkaniem kultur”, wtedy była to normalna,
choć nieczęsta wizyta mieszkańca miasta w jednej z jego dzielnic. Prababcia
nie traktowała żydowskiego Lublina
jakoś przesadnie nadzwyczajnie, bo był
i istniał. Dla nas to wielka rzecz. Bo nie
ma go i nie istnieje. „Śpieszmy się...”
Ul. Lubartowska 1, 1938 r.
Fot. Stefan Kiełsznia. Ze zbiorów TNN.
121

Podobne dokumenty