Rok 1977 w pamięci Dolnoślązaków
Transkrypt
Rok 1977 w pamięci Dolnoślązaków
OKREŚLONA EPOKA Rok 1977 w pamięci Dolnoślązaków Dodatek redagowany przez młodzież szkół dolnośląskich Zawarte w tym dodatku teksty zostały nadesłane na konkurs organizowany przez Dolnośląskie Kuratorium Oświaty we współpracy ze Stowarzyszeniem Nasze Miasto – Wrocław, Oddziałem Strzelińsko – Wrocławskim SNaP i Dolnośląską Gazetą Szkolną w ramach projektu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego. Stanisław Barańczak Określona epoka OD REDAKCJI Żyjemy w określonej epoce (odchrząknięcie) i z tego określone perspektywy, wykreślane będą trzeba sobie, nieprawda, zdać z całą jasnością zdania, które nie podkreślają dostatecznie, oraz Sprawę. Żyjemy w (bulgot przekreślone zostaną, nieprawda, rachuby z karafki) określonej, nieprawda, (odkaszlnięcie) tych, którzy. Kto ma pytania? Nie widzę. epoce, w epoce Skoro nie widzę, widzę, że będę wyrazicielem, ciągłych wysiłków na rzecz, w wyrażając na zakończenie przeświadczenie, że epoce narastających i zaostrzających się i żyjemy w określonej epoce, taka tak dalej (siorbnięcie), nieprawda, konfliktów. jest prawda, nieprawda, Żyjemy w określonej e (brzęk odstawianej i innej prawdy nie ma. szklanki) poce i ja bym tu podkreślił, Ja wiem, że to niesłuszne, 1977 nieprawda, że na tej podstawie zostaną Trudna odwaga O tej śmierci nie powiedziano wszystkiego. Ale od niej pisana była historia niezgody na zniewolenie. 1. Wszystko zaczęło się tragicznie 7 maja 1977 roku – śmiercią Stanisława Pyjasa, studenta V roku polonistyki na uniwersytetu Jagiellońskiego, współpracownika Komitetu Obrony Robotników. Jego ciało znaleziono w bramie kamienicy przy ul. Szewskiej w Krakowie. Znali go wszyscy, którzy chociaż otarli się o krakowską opozycję. Śmierć studenta była (i jest do tej pory) zagadką. Według milicji Pyjas spadł ze schodów, prawdopodobnie po pijanemu. Koledzy z opozycji uważali, że Stanisław był bez ustanku śledzony i przed śmiercią został pobity. Ówczesna władza robiła wszystko, żeby jak najmniej ludzi dowiedziało się o śmierci studenta, w gazetach nie drukowano nekrologów, nie wolno było rozwieszać klepsydr. W nocy z 14 na 15 maja, po pogrzebie Pyjasa, nastąpił kulminacyjny punkt w historii komitetów studenckich – powstał pierwszy Studencki Komitet Solidarności. Pod deklaracją założycielską podpisało się dziesięć osób – podając wszystkie swoje dane. SKS przyjął zasadę, że wszystko będzie jawne: nazwiska rzeczników, działaczy i sympatyków, adresy, telefony. Studenci żądali: przestrzegania praw człowieka oraz zwolnienia więźniów politycznych. Stwierdzili, że oficjalna organizacja studencka – Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich, przynosi im wstyd i hańbę. Jednak głównym żądaniem SKS-u było wyjaśnienie okoliczności śmierci Pyjasa. 25 maja we wrocławskiej katedrze odprawiono mszę w intencji zmarłego Stanisława Pyjasa. Po majowej mszy – wspomina Leszek Budrewicz, dziś wykładowca dziennikarstwa na dwóch wrocławskich uczelniach, w 1977 roku student III roku polonistyki – z tych, którzy chcieli zakładać we Wrocławiu SKS, na kilka miesięcy uszła para. Spotkali się dopiero w grudniu w mieszkaniu Budrewicza. Na spotkanie przyszły „dwa światy” społeczności studenckiej – z jednej strony humaniści (z polonistyki, filozofii i filologii klasycznej), z drugiej fizycy i matematycy z Politechniki. Po burzliwych dyskusjach zdecydowali, że spotkają 2. się za kilka dni, by nie podejmować pochopnych decyzji. Drugie spotkanie odbyło się także w mieszkaniu Leszka Budrewicza, przyjechał na nie Bronisław Wildstein, przewodniczący krakowskiego SKS-u. Opowiadał o udanej kampanii przeciwko wprowadzonym ograniczeniom korzystania z uczelnianych bibliotek. Do postulatów dopisano możliwość swobodnego korzystania z tzw. „ksiąg zakazanych”. 13 grudnia powstał wrocławski Studencki Komitet Solidarnościowy. Założycielami byli: Marek Adamkiewicz, Jerzy Filak, Marek Rospond, Wiesław Kęcik, Piotr Siekanowicz, Juliusz Szymczak i Marek Zybura. Tydzień po założeniu Uniwersytet i akademiki zostały zasypane ulotkami SKS-u, a 27 grudnia Radio Wolna Europa oficjalnie poinformowało o postaniu piątego w kraju (zaraz po Krakowie, Warszawie, Trójmieście i Poznaniu) SKS-u. Co łączyło studentów, którzy włączyli się do SKS-u? Leszek Budrewicz opisuje to tak: Mieliśmy poglądy polityczne, często wyraziste i różne, przeważnie lewicowe. Ale nie polityka była najważniejsza. Chodziło przecież o to, żeby walczyć z jawną niesprawiedliwością, z tym, co przeszkadza normalnie, swobodnie żyć. Także o kontestację obyczajową, pokazanie, że podoba nam się to, co nie podoba się większości. Wrocław miał swój wyjątkowy charakter. Specyficzny, bo uformowany przez tych, którzy tutaj przyjechali po wojnie z wielu stron Polski – mówi Aleksander Gleichgewicht, także działacz wrocławskiego Studenckiego Komitetu Solidarności – Dlatego do SKS-u garnęli się ludzie z tak różnych środowisk jak uniwersyteckie i politechniczne, z jednej strony żywe były kontakty z raczej zachowawczym Klubem Inteligencji Katolickiej, z drugiej - z palącymi trawkę hippisami. Do SKS-u trafiali ludzie zaangażowani, którzy słuchali Radia Wolna Europa, czytali biuletyny, chcieli po prostu zmieniać świat. Byli też tacy, co trafiali tam całkiem przypadkiem – i zostawali – jak Renata Otolińska, jedna z bibliotekarek SKS-u. Przez trzy lata istnienia przez SKS przewinęło się nie więcej niż 100 osób – mówi Aleksander 3. 1 W 1977 roku na Dolnym Śląsku powstał Studencki Komitet Solidarności. W roku 2007 obchodzimy trzydziestą rocznicę tego wydarzenia. Bardzo często historię w naszym kraju przekazuje się wybiórczo – zapominając o zwykłych ludziach, mówimy tylko o tych znanych i słynnych. Tym razem sytuację mieliśmy wręcz odwrotną, bowiem większość nadesłanych tekstów opowiada raczej o rozmaitych historiach rodzinnych (ślubach, narodzinach etc.) które miały miejsce w roku 1977. Jeśli już teksty dotyczyły szerzej znanego wydarzenia to była to powódź w Legnicy lub budowa kościoła na Popowicach. Artykułów opowiadających o rodzących się wtedy ruchach opozycyjnych, jak SKS czy ROBCiO, nie było wiele. Być może jest to efekt niewielkiej wiedzy na ten temat naszego społeczeństwa – szerzej znane są inne, bardziej spektakularne sprzeciwy wobec ówczesnej władzy. Naszym celem jest skłonienie Dolnoślązaków do poznania i pamiętania. Nie można zapominać o ludziach, którzy tyle ryzykowali, żądając respektowania praw człowieka czy uwolnienia więźniów politycznych. Równie źle byłoby, gdyby w naszej pamięci pozostały tylko manifesty, podziemne pisma, inwigilacja i esbecy. Myślimy więc, w dodatku, który właśnie oddajemy w ręce Czytelników, udało nam się zachować złoty środek i ukazać przekrojowo, jak przedstawia się rok 1977 w pamięci Dolnoślązaków. Katarzyna, Marta i Robert, czyli redaktorzy pierwszego numeru Określonej Epoki Gleichgewicht. – I nie mam złudzeń, nie byliśmy organizacją masową. Właściwie... Do dziś nie mogę się nadziwić, że chciało z nami współpracować tak niewiele osób. Może bali się szykan SB, może nie interesowali się polityką, może wystarczyło im to, co oferowało szczerze przez nas niecierpiane Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich - bale, obozy, koncerty? Oprócz jawności działania drugą zasadą, której musieli się trzymać studenci SKS-u, było niedawanie władzom uczelni jakiegokolwiek powodu do zwolnienia ze studiów. Musieli mieć wszystkie zaliczenia w terminie, zawsze skasować bilet w tramwaju, nie przechodzić na czerwonym świetle. Jednak nie zawsze udawało się zachować „czyste konto”. Któregoś dnia SZSP wydał podrabiany biuletyn SKS „Podaj dalej”. Znalazł się tam tekst ośmieszający Leszka Budrewicza. W następnym numerze SKS oskarżał asystentów polonistyki, którzy pomagali sfałszować biuletyn. Podali też nazwiska dwóch, którym nie można było nic udowodnić, przez co rektor zawiesił kilkoro członków SKS-u. SKS słynął z organizowania spotkań Towarzystwa Kursów Naukowych. Stu- 4. 5. denci zapraszali do Wrocławia z wykładami Jacka Kuronia, Stanisława Barańczaka. Z monodramatem w prywatnym mieszkaniu wystąpiła Halina Mikołajska. Odbyło się również spotkanie z Bogusławą Blajfer z KORu (Komitetu Obrony Robotników) oraz koncert Jana Krzysztofa Kelusa w akademiku „Słowianka”. Studencki Komitet Solidarności przestał istnieć w 1980 roku; wtedy na nieoficjalne organizacje nie było w Polsce miejsca. Powstała „Solidarność”, która wchłonęła wszystkich, którzy wcześniej otarli się o opozycję. SKSowcy porozjeżdżali się po kraju, część z nich wybrała emigrację. Taka była historia Komitetów Studenckich. Wielu uczestników i sympatyków ruchu było szykanowanych i represjonowanych. SB legitymowało każdego, kto wchodził do kamienicy, w której odbywały się spotkania, a każdego, kto wychodził z mieszkania, zabierano na komisariat. Z pewnością nie były to łatwe czasy dla SKS-u. Tym bardziej jasne jest, że tamci ludzie wykazali się ogromną odwagą. Kiedyś miała ona wartość… Agata Kołodziejska Korzystałam z: www.gazeta.pl 6. Nic nie widzieli, nic nie słyszeli... Rok 1977? Strajki, studenci i “Solidarność”? Pytałam mamę, tatę, babcie, dziadków, ciotki, wujków i sąsiadów. Mama – była w podstawówce i żadnych studentów nie widziała, strajków też nie. Tata – może i widział studentów, i strajki, ale dopiero w 1979 roku, kiedy autobusy przestały kursować i ludzie musieli chodzić na piechotę. On sam w 1977 robił prawo jazdy i jeździł samochodem. Wujek B. i ciocia J. - brali wtedy ślub, więc gdyby nawet był jakiś strajk, to pewnie i tak by go nie zauważyli. Babcia S. – twierdzi, że strajki były, bo strajkowały krowy i nie chciały dawać mleka. Solidarność też była, bo z krowami kury przestały się nieść. Studentów nie widziała. Dziadek K. – dostał bon na traktor, kupił poloneza i zrobił przedpłatę na Fiata 126p. Poza tym, jak w każdym innym roku, pracował w mleczarni jako księgowy. Żadnych specjalnych strajków nie widział. Dziadek L? Z jego długiej wypowiedzi zdołałam wywnioskować jedynie, że był prezesem kółka rolniczego. Innych związków, komitetów społecznych w tamtych czasach nie znał. Ciocia M. – w 1977 urodziła syna. Nie było to jej pierwsze dziecko. A jej mąż, jak i w latach wcześniejszych, jeździł autobusem. Nie strajkował, studentem też nie był. Reszta rodziny – stwierdziła, że nie pamięta tak odległych czasów i żebym dała im spokój. Sąsiedzi – nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Siedzieli na polu i plewili buraki, bo im wtedy wyjątkowo zarosły. Rok 1977? W takim razie chyba nic specjalnego. Katarzyna Hruszowiec II str. — OKREŚLONA EPOKA — 14 LISTOPADA 2007 Nie znalazłem żadnej wzmianki o powstającym Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W dekadzie pozornego dobrobytu i powszechnego odczucia stabilizacji pojawienie się organizacji o takim charakterze nie mogło podobać się władzy. Zapomniany Ruch Rok 1977 oceniany z perspektywy czytelnika ówczesnej prasy wyglądałby następująco. W gmachu NOT odbyła się uroczystość wręczenia dorocznych nagród i wyróżnień za wybitne osiągnięcia w dziedzinie techniki w roku 1976. Na otwarcie Dolnośląskiego Centrum Diagnostyki Medycznej przybił I sekretarz KC PZPR Edward Gierek, któremu towarzyszył członek Biura Politycznego, sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Stanisław Kania. Do Wrocławia przybyła też delegacja obwodowej organizacji Komunistycznej Partii Ukrainy z Zaporoża. Na jej czele stał członek KC PZPR delegat do Rady Najwyższej ZSRR, I sekretarz Komitetu Obwodowego KPU Michaił N. Wsiewołożskij. Centrum Międzynarodowego Instytutu Stosowania Analizy Systemowej w Wiedniu uzyskało bezpośrednie połączenie z komputerem III generacji „Odra – 1305” w Zakładzie Elektronicznej Techniki Obliczeniowej „ZETO” we Wrocławiu. Co poza tym? Przedstawiciele Biur Politycznych wizytują to „Pafawag”, to „Predom-Polar”, to nowo budowane osiedla Przyjaźni Polsko - Radzieckiej na Popowicach i Krzykach. Wyruszył „Pociąg Przyjaźni” do Moskwy oraz zabytkowy dyliżans pocztowy z XIX wieku do Poronina. W tym także roku do Wrocławia przybył członek Biura Politycznego, sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Edward Babiuch, który wziął udział w spotkaniu młodzieży wstępującej w szeregi partii. Czy tylko tymi wydarzeniami żył Wrocław, czy szerzej – Dolny Śląsk? I czy w ogóle przeciętni ludzie nimi żyli? Nie, były jeszcze koncerty w Filharmonii z okazji 55 rocznicy powstania ZSRR, odbył się wybór najlepszego sportowca („5” Ryszard Podlas). Nie znalazłem natomiast żadnej wzmianki o powstającym właśnie ROPCiO - Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W dekadzie pozornego dobrobytu i powszechnego odczucia stabilizacji pojawienie się organizacji o takim charakterze nie mogło podobać się władzy. Stąd pewnie to milczenie. Inicjatywa pojawiła się w środowiskach niepodległościowych w 1976 roku, a zaczęła się konkretyzować na początku 1977 roku w postaci projektu apelu do społeczeństwa, którego ostateczny kształt, po dyskusjach wśród przyszłych sygnatariuszy, podany został do wiadomości publicznej 26 marca 1977 roku na konferencji prasowej w Warszawie. Sygnatariusze apelu powołali dwóch rzeczników: Andrzeja Czumę i Leszka Moczulskiego. Ruch w swoim działaniu oparł się o Międzynarodowe Pakty Praw Człowieka, trafnym zbiegiem okoliczności ratyfikowane przez Radę Państwa Tysiąc podpisów 15 października roku 2007 obchodzono rocznicę budowy Kościoła Matki Bożej Królowej Pokoju na Popowicach. Wydaje nam się naturalne, że świątynia tu stoi, że istnieje. Szczególnie młodzi ludzie, żyjący w wolnej Polsce, nieznający jej historii, nawet się nie domyślają, ile trzeba było walki i trudu, by powstała… Czas na remont W roku 1975 wokół małego kościółka św. Jerzego, tu, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu pasły się owce, zaczęły wyrastać nowe, dziesięciopiętrowe bloki. W tych wieżowcach zamieszkało mnóstwo młodych małżeństw. Kościółek św. Jerzego mieścił nie więcej niż sto pięćdziesiąt osób, więc każdej niedzieli otaczał go barwny tłum tych, którzy chcieli uczestniczyć we Mszy Świętej. Nie zawsze świeciło słońce, zatem czasem mokli, gdy padał deszcz. Nie brakowało także wózków z małymi dziećmi. Z myślą o tych ludziach ojciec Stanisław Cyganiak - proboszcz parafii - zaczął wznosić duży dom parafialny - „Wieczernik”. Budowa trwała do 1975 roku, a ludzie mówili, iż Bóg jej błogosławi, ponieważ zima była łagodna. W kościele św. Jerzego także zaszły zmiany. Nie tylko pomalowano wnętrze, ale także usunięto dotychczasowe ołtarze, tabernakulum umieszczono po lewej stronie. Po przeciwnej stronie, na bocznej ścianie zawieszono obraz Matki Bożej Częstochowskiej. W prezbiterium powieszono duży krzyż z prześwietlonych witraży, ustawiono nowy ołtarz, a obok niego pulpit. Mobilizacja i zmiany Ludzi ciągle przybywało, powstawały nowe budynki, jednak władze partyjne nie chciały pozwolić na postawienie większego kościoła. W kościele na Popowicach odprawiało się więc dwanaście mszy – jednocześnie w kościele i w „Wieczerniku”, ale wciąż było ich za mało… Wtedy nadszedł rok 1977- rok wielkiej mobilizacji i zmian. W klasztorze na Popowicach mieszkał ksiądz pułkownik Wilhelm Kubsz, który był kapelanem Dywizji Kościuszkowskiej Wojska Polskiego. Kiedy tworzyła się ona w Sielcach nad Oką, żołnierze dopóty nie wierzyli dowódcom komunistycznym, dopóki ci nie sprowadzili im kapelana. Ksiądz Kubsz przyjął więc przysięgę wojskową od gen. Berlinga, a potem wędrował z polskimi żołnierzami aż do Berlina. W roku 77 próbował wykorzystać swój autorytet, by przekonać władze komunistyczne, że ludziom na Popowicach potrzebny jest wielki kościół. Bezskutecznie. W Komitecie Wojewódzkim PZPR we Wrocławiu tłumaczyli, że są przychylni, ale nie zgadzają się ci z Warszawy, natomiast w Warszawie przekonywali, iż nie znajdują poparcia we Wrocławiu. Wtedy parafianie postanowili działać i napisali petycję do władz państwowych. Tłumaczyli w niej, że „klasa robotnicza spodziewa się zrozumienia dla swoich potrzeb oraz poszanowania, zagwarantowanej w konstytucji PRL-u, wolności religijnej”. W imię tego domagali się zgody na rozpoczęcie budowy nowego kościoła. Parafianie chodzili od mieszkania do mieszkania i zbierali podpisy pod petycją. Walka toczyła się w ten sposób do roku 1980. Ostatecznie, dopiero gdy w 80. roku rozpoczął się strajk w Stoczni Gdańskiej, władze wydały zgodę na budowę. Dwie strony medalu Na przykładzie tej sytuacji, która miała miejsce głównie w roku 1977, widzimy, iż z jednej strony PZPR mówiła, że jest „robotnicza” i „troszczy się o pracujący lud miast i wsi”, natomiast z drugiej pozostawała nieczuła na to, że ludzie marzli i mokli, uczestnicząc we Mszy św.. Trzeba było odwagi, by domagać się swoich praw. Dziś informacja o zbieraniu podpisów pod petycją może nie robić wrażenia na młodym pokoleniu, jest to bowiem jedna z normalnych praktyk w wolnym państwie demokratycznym. W tamtych latach każdy, kto podawał swoje nazwisko i adres na liście z prośbą o budowę kościoła, narażał się na różnego rodzaju represje. Trzeba więc z podziwem przyjąć wiadomość, że tę petycję podpisało tysiące wrocławian. Widać, że odważne przyznawanie się do swoich przekonań i domaganie się praw jest silniejsze od państwa totalitarnego. Magdalena Kasprzak PRL 3 marca 1977r., co zobowiązywało władze do respektowania Paktów. Sygnatariusze Apelu postanowili podjąć wspólne solidarne działania, aby: 1. Przestrzegać i dbać o przestrzeganie wszystkich praw człowieka i obywatela oraz jego godności. 2. Ujawniać wobec opinii publicznej i sygnalizować właściwym organom fakty łamania praw i wolności człowieka oraz udzielać, w miarę naszych możliwości, pomocy i ochrony ofiarom. 3. Propagować w społeczeństwie i postulować wobec władz państwowych zmiany w obowiązującym ustawodawstwie oraz przepisach wykonawczych, zmierzające do realnego i nieprzerwanego zagwarantowania praw i wolności, określonych w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka oraz Międzynarodowych Paktach Praw Człowieka, wraz z tzw. protokołem opcyjnym wszystkich państwa europejskich – dla stworzenia wspólnej, prawno-politycznej płaszczyzny rozwoju procesów rzeczywistego odprężenia i porozumienia w Europie. 4. Współpracować z wszelkimi organizacjami międzynarodowymi broniącymi praw człowieka, a zwłaszcza z Komisją Praw Człowieka przy ONZ, by idea wolności zatriumfowała na świecie. Efektowne proklamowanie ROPCiO przyniosło mu szybki rozgłos. Przyjęta formuła działania pozwalała na jawną działalność, bez wymogu oficjalnej rejestracji. Tych odważnych i aktywnych działaczy przed sierpniowej opozycji na Dolnym Śląsku i we Wrocławiu było wówczas niewielu; ich liczba nie przekraczała dziesięciu osób. W liście otwartym do ministra Kamińskiego lider dolnośląskiego ROPCiO, Leszek Skonka, zwracając się o naprawienie krzywd byłych działaczy, ujawniał jednocześnie fakt niewielkiej liczebności aktywistów tego ruchu. Ten przekaz jest dla nas ważną informacją, ponieważ uświadamia, że słuszna idea była bardzo potrzebna w czasach pełnych zakłamania i braku wolności. Formacja nie była liczna, ograniczała się do kręgów inteligenckich, pomimo to te zdarzenia i osoby odegrały historyczną rolę w nadchodzących przemianach społecznych. Dotarcie do żyjących jeszcze uczestników ruchu ROPCiO powinno być celem moich dalszych prac badawczych. Trzeba poznać i opisać ten bardzo ważny wątek w naszej historii. Paweł Nawara Pisząc ten artykuł korzystałem ze strony internetowej www.czuma.pl/public/ropcio.php; Kalendarza Wrocławskiego oraz numerów Gazety Robotniczej z roku 1977. Męska decyzja W okresie komunizmu kraje zachodnie jawiły nam się jako nieosiągalny i niedościgniony raj. Z tymi właśnie marzeniami związana jest historia Jacka. Wprowadzenie Historia bohatera tej opowieści zaczyna się wiele lat przed 1977 rokiem, ale to właśnie w tym roku wydarzyło się coś, co miało wpływ na całe życie tego człowieka. Z perspektywy wielu lat na jego decyzję można spojrzeć dwojako. Ze strony jego rodziny albo z punktu widzenia młodego człowieka, wychowanego w czasach niedostatku i ograniczenia W okresie komunizmu kraje zachodnie jawiły nam się jako nieosiągalny i niedościgniony raj. Z tymi właśnie marzeniami związana jest historia Jacka, starszego kuzyna mojego ojca. Jacek był zawsze wzorem dla mojego taty jako ktoś niemalże dorosły, mądry i rozważny. Wiosną 1977 roku mój tata, nie zdając sobie do końca sprawy z powagi sytuacji, trzymał kciuki za egzamin dojrzałości swego kuzyna. Chłopak uchodził w rodzinie za dobrego syna, z którym rodzice wiązali wielkie nadzieje. Niespodziewanie pewnego ranka wybuchła rodzinna bomba. Z rozmów, posłyszanych od dorosłych, mój, 10-letni wówczas, tata zdołał zrozumieć, że z Jackiem dzieje się coś niedobrego. Tajemnicze zniknięcie Pod pozorem uczczenia zdanej matury, absolwenci liceum, a z nimi Jacek, wybrali się na wycieczkę w góry. Wrócili wszyscy koledzy, jednak bez kuzyna taty. Od kilku dni nikt nie miał od niego żadnej wiadomości. Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania. Wśród znajomych snute były plotki i domysły. Powiadomiono milicję, która jakoś nie przejęła się zniknięciem 19-latka. Według nich był to już dorosły człowiek, który odpowiada za swoje decyzje. Po wysłuchaniu relacji znajomych Jacka funkcjonariusze nie odnaleźli wątku kryminalnego w zniknięciu chłopaka. Rodzinie nie pozostało więc nic innego prócz poszukiwania na własną rękę lub oczekiwania na wiadomość od samego zaginionego. Pierwsze wieści Po około trzech miesiącach zupełnie obcy ludzie dostarczyli list od Jacka jego rodzicom. W obawie przed Służbą Bezpieczeństwa nie mógł wysłać go pocztą. Wyjaśnił w nim okoliczności i przyczyny swojej ucieczki. Wyglądało to następująco: oto w trakcie pobytu na wycieczce w górach Jacek zorientował się, iż trafia mu się jedyna okazja na ucieczkę spod jarzma komunizmu. Postanowił piechotą przekroczyć „zieloną granicę” polsko-czechosłowacką. Również pieszo pokonał trasę przez Czechosłowację, unikając miast, aż do granicy z Austrią. W Austrii zgłosił się do Obozu Uchodźców, aby uzyskać pomoc i możliwość pozostania w kraju. Po otrzymaniu tej wiadomości rodzice Jacka wpadli w rozpacz. Jednocześnie zdali sobie sprawę, że synowi być może uda się wyrwać ze szponów ówczesnej władzy. Wtedy do mojego taty dotarło, iż kuzyn spełnił swoje marzenia, o których wielokrotnie mu opowiadał. Dokończona opowieść Chłopcy spotkali się po latach już jako dorośli mężczyźni. Wtedy właśnie Jacek dokończył opowieść o swojej nieprawdopodobnej przygodzie. Po około półrocznym pobycie w Wiedniu otrzymał propozycję wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Miał tam podjąć się opieki nad starym amerykańskim, bezdzietnym małżeństwem w zamian za utrzymanie i możliwość dalszego kształcenia się. W tamtych czasach były to normalne praktyki samotnych małżeństw ze Stanów Zjednoczonych, oferujących swą pomoc uciekinierom z krajów komunistycznych. Nie mając lepszych perspektyw, chłopak postanowił skorzystać z propozycji i po załatwieniu niezbędnych formalności wyjechał do Ameryki. Oczami młodego człowieka dojrzał otwierający się przed nim świat z możliwościami rozwoju i kształcenia. Z jego opowiadań wynikało, że nie zawsze udawało się trafić na uczciwych i porządnych ludzi. Nie wszyscy potrafili też wykorzystać daną im szansę. Często zdarzało się, że młodzi ludzie zachłyśnięci zachodnim stylem życia oraz rozczarowani wizją rzeczywistej Ameryki marnowali swoje możliwości. Do dnia dzisiejszego Jacek mieszka w Stanach Zjednoczonych, gdzie ukończył Uniwersytet Kalifornijski, na którym zajmuje się pracą naukową. Refleksja – spojrzenie na sytuację przez pryzmat wieku Dzisiaj mój ojciec potrafi zrozumieć rozpacz rodziców swojego kuzyna Dotarło też do niego, że w tamtych czasach Jacek na pewno nie osiągnąłby nawet namiastki tego, co dała mu ucieczka z komunistycznej Polski. Dzięki zmianom ustrojowym obaj panowie mogą swobodnie utrzymywać kontakty, a także rodzina nie musi trzymać w tajemnicy losów swojego syna, wujka i kuzyna. Przez długie lata jego historia była niemalże legendą, kiedyś wypowiadaną szeptem, a dziś już otwarcie i bez obaw. W tamtych czasach wiele rodzin przeżyło podobne historie, jednak nie wszystkie zakończyły się tak pomyślnie. Patryk Mączyński OKREŚLONA EPOKA — 14 LISTOPADA 2007 — str. III Dziś chodzisz na boso! Pobudka! Idziemy do szkoły! Wyobraź sobie taką oto sytuację. Wstajesz rano, podnosisz ciężką i grubą pierzynę, dreszcz przechodzi po twoim ciele. Na dworze znów –20 stopni Celsjusza, a w domu o tej porze niewiele więcej. Dygocząc na całym ciele, ubierasz szybko fartuszek z herbem szkoły, przy wspólnym stole, wraz z trojgiem rodzeństwa, jesz pajdę chleba, popijasz mlekiem i pakujesz do tornistra podręczniki. Masz tylko 9 lat. Wychodzisz na dwór, gdzie płatki śniegu wirują tak gęsto, że prawie całkowicie ograniczają widoczność. A ty musisz dojść do szkoły, od której dzielą cię trzy kilometry. Gdzieś tam, 3 kilometry dalej, jest szkoła a droga prowadzi przez las! Na podwórku śnieg sięga ci po kolana. Droga do szkoły prowadzi przez las, gdzie zwykle pokrywa śnieżna jest jeszcze wyższa. Przekraczasz szybko furtkę i razem z rodzeństwem i dziećmi z sąsiedztwa rozpoczynasz godzinną drogę do szkoły. Kroczycie wolno przez śnieżne zaspy, od czasu do czasu dostajesz w głowę śnieżką lub sama obdarzasz kogoś podobnym prezentem. Nagle słyszysz, jak koledzy wybuchają śmiechem. Pytasz się o powód i dostrzegasz wystający ponad wszechobecną biel pompon czapki twojej siostry. Zaczynacie zastanawiać się, jak ją stamtąd wydostać. Za 10 minut rozpoczyna się lekcja, a wasza wychowawczyni nie przepada za spóźnieniami. Przypominacie sobie wiersz Juliana Tuwima pt. “Rzepka” , a zaraz potem pełni zapału łapiecie za ręce dziewczynkę i ciągniecie ją, aż zostanie wyciagnięta ze śniegu. Działanie zakończyło się powodzeniem. Teraz musicie się pospieszyć, bo za chwilę rozpoczynają się lekcje. Biegniecie ile sił w nogach, a co chwila któreś z was potyka się o wystające korzenie drzew. Wyciągaj rękę i zdejmuj buty! Zdyszani, zziębnięci wpadacie do szkoły i widzicie nauczyciela zamykającego drzwi. Szybko szukacie kapci na zmianę. Ty z przerażeniem odkrywasz, że w twoim tornistrze nie ma niczego, co mogłoby choć udawać obuwie zmienne. Pełna najgorszych przeczuć wchodzisz do klasy razem z kolegą. Mówicie grzeczne: “Dzień dobry”, a w zamian słyszycie ostre: “Chodźcie tu do mnie”. Zbliżacie się powoli do biurka nauczyciela. Co czujesz? Strach ? Przerażenie? Matematyczka podnosi z biurka długą linijkę i każe wyciągnąć rękę. Zamykasz oczy. Czekasz. Już po wszystkim. Wprawdzie pozostał czerwony ślad na twojej dłoni, ale ból porównywalny był do uderzenia kulką śniegu. Modlisz się tylko, żeby wychowawczyni nie zauważyła kozaków na twoich nogach. Jednak śnieg ma to do siebie, że topi się w temperaturze wyższej od zera. W klasie wprawdzie jest tylko kilka stopni ponad, ale na podłodze pozostały mokre plamy. Prawa fizyki nigdy nie sprzyjają uczniom – ani na sprawdzianach, ani w życiu codziennym, jak się okazuje. Musisz zdjąć buty, to polecenie nauczyciela - tak samo bezsensowne, jak i święte. Przez cały dzień chodzisz po szkole w skarpetkach. Szkoła ogrzewana jest przez piece kaflowe, zatem podłoga nie należy do najcieplejszych . Na ostatniej lekcji czujesz, jak po twoim ciele jeden za drugim przebiegają dreszcze. Ale to teraz nieważne, bo przecież za chwilę odzyskasz wolność, przynajmniej na to popołudnie. Po to, żeby jutro było lepiej... Ostatni dzwonek zabrzmiał i wybiegasz ze szkoły wraz z rówieśnikami. Po drodze do domu kładziecie się na śniegu i zataczacie orły - świetna zabawa! Wprawdzie teraz jesteś mokra, a dreszcze na Twoim ciele pojawiają się dwukrotnie częściej niż przed chwilą, ale przecież za chwilę będziesz w domu. W progu zrzucasz z siebie mokrą kurtkę, przebierasz się, pijesz ciepłą herbatę, ale nic nie może skłonić dreszczy do zaprzestania maratonu. Zaniepokojona mama daje ci termometr i okazuje się, że masz 39 stopni gorączki. Nękana pytaniami rodziców opowiadasz o chodzeniu boso przez cały dzień. Twój tato bardzo zdenerwowany postanawia udać się z wizytą do dyrektora szkoły. Pewnie zrobi awanturę. Mówi, że to dlatego, żeby jutro było lepiej. *** W roku 1977 moja ciocia była uczennicą trzeciej klasy Szkoły Podstawowej w Świątnikach (mała wieś niedaleko Sobótki). Mieszkała w wiosce Winna Góra, skąd droga do szkoły prowadziła przez las i wynosiła około 3 kilometry. Stosowano tam kary cielesne, a w przypadku braku obuwia zmiennego, należało podporządkować się zasadom i chodzić po budynku boso. Po wspomnianym wydarzeniu dziewięcioletnia wówczas dziewczynka rozchorowała się, a mój dziadek udał się do dyrektora szkoły, gdzie próbował dowieść swoich racji, krytykując decyzję nauczycielki. Jednak, co było charakterystyczne dla tego okresu w dziejach Polski, jego skarga nie spowodowała zmian i została zlekceważona. Dominika Plichta Prawie jak dzieci z Bullerbyn Z jednej strony beztroskie życie, pełne przygód, zabaw i niekończących się psot. Z drugiej przeciwstawianie się ustrojowi, walka o lepszą przyszłość i marzenia o wolnym kraju. Tak właśnie przedstawia się obraz roku 1977. Chcąc dowiedzieć się czegoś o roku 1977, spytałam rodziców. O gospodarce czy polityce z tamtego okresu nie wiedzieli nic. Opowiedzieli mi za to przygodach z dzieciństwa, ponieważ mieli wtedy po 6 i 7 lat. Moja mama wiele w życiu już widziała… W pamięci mojej mamy zostało kilka wydarzeń. Kiedy pewnego dnia szła do przedszkola, a chodziła tam, o dziwo, sama, na swojej drodze spotkała wojownicze gęsi. Bardzo przestraszyła się groźnie wyglądającego stada, dlatego wybrała okrężną drogę. Spóźniła się, ale bojąc się przyznać do swego strachu przed gęsiami, do których jako mieszkanka wsi powinna być przyzwyczajona, musiała wymyślić jakąś opowieść o zaspaniu lub coś równie prawdopodobnego. Zdarzyło się również, że złamała sobie obojczyk. Nie narzekała jednak na nudę, gdyż wymyśliła z moją ciocią ciekawą zabawę. Wrzucały na górze pod gips dwuzłotówkę, a ona wylatywała na dole. Gra skończyła się, kiedy jeden z pieniążków utkwił pod gipsem i okazało się, że można go wyjąć dopiero przy zdejmowaniu opatrunku. W zimie, mama tej samej cioci (moja babcia) powiedziała, żeby pod żadnym pozorem nie próbowała na dworze przytknąć języka do metalu. Co zrobiła ciocia Ewelina? Kiedy tylko wyszła na Powódź wspomnień Rok 1977 – z pozoru taki sam jak każdy inny: ludzie rodzą się i umierają, żenią i rozwodzą. Mimo że nie zapisał się wyjątkowo na kartach historii, na zawsze pozostanie w pamięci Dolnoślązaków, a w szczególności legniczan. Sierpień tego roku był dla nich koszmarem. Województwo legnickie dotknęła wtedy tragiczna w skutkach powódź. Padające przez długi czas deszcze spowodowały, że brzegi Cichej Wody i Wierzbiaka wystąpiły na ulice i pola uprawne. Odcięły tym samym mieszkańców od jednego z najważniejszych źródeł pożywienia. Budynki zalane zostały do wysokości pierwszego piętra. Do dnia dzisiejszego wielu mieszkańców wspomina tragedię z rozżaleniem z powodu wielu zniszczeń infrastruktury i mieszkań. W zimny, jesienny dzień jedziemy do tak samo zimnej i jesiennej Legnicy. Pada. Wtedy też padało. Powódź spowodowały ulewne deszcze, który były wynikiem układu ośrodków niżowych nad Europą. Strony internetowe opowiadają statystykami My postanawiamy dowiedzieć się czegoś więcej od czterech znajomych osób, które w Legnicy mieszkały trzydzieści lat temu i walczyły wtedy o przetrwanie. Tak naprawdę społeczeństwo było bezsilne wobec tej tragedii. Żywioł okazał się silniejszy. Jedyne, na czym można było polegać były wały, które później załamały się, wpuszczając wodę w samo centrum miasta. Pamiętam wojsko i wzajemne wsparcie, ułatwianie sobie wszystkiego wspólnymi siłami – relacjonuje pani Agata, wtedy 24-letnia studentka. Teraz ma 54 lata, ale dokładnie pamięta obraz powodzi. Wspomina wojskowe amfibie, którymi dowożono chleb, czystą wodę i mleko, czasem gorące zupy i suchy prowiant oraz sąsiedzką pomoc i solidarność w obliczu tragedii. Pomagano sobie nawzajem, ludzie pływali nawet wannami lub pontonami, pomagając wszystkim, którzy byli uwięzieni w zalanych całkowicie okolicach – na tym kończy swoją opowieść. Kolejnym świadkiem klęski była pani Marta wówczas 10-letnia uczennica szkoły podstawowej. Prócz wspomnianych wyżej amfibii pamięta tylko, że młodzi ryzykanci pływali po zalanym parku pontonami. Pamięta też, jak w rzece utonęła świnia, i mimo że była tylko zwierzęciem ludzie wskakiwali za nią do wody. I choć ten incydent może wydawać się zabawny tak naprawdę jest obrazem klęski i bezsilności ludzkiej – twierdzi. Dodaje również, że najgorszy moment i apogeum dramatu zostało osiągnięte, kiedy woda zaczęła przebijać się kanalizacją przeciwburzową, zalewając kolejne tereny i pogarszając sytuację na tych już zalanych. Żniwa przebiegały w trudnych warunkach. Sprzęt niejednokrotnie grzązł w błocie, zboże suszono we wszystkich możliwych miejscach, a każde ziarno było na wagę złota. Pan Andrzej, który dziś ma już 67 lat opowiada nam o błędach technicznych tamtych akcji ratunkowych. Krytykuje użycie amfibii zamiast zwykłych łodzi czy też pontonów ratowniczych. Ich siła naporu była tak wielka, że tworzyły ogromne fale, pod których naporem pękały szyby w sklepach i domach. Było to wabikiem na złodziei, ale także dla ludzi zdesperowanych i bezsilnych, którzy korzystali z każdej możliwości przetrwania, jaką dawał im los. Ludzie kradli pozostałe resztki dobrobytu i do czego tu potem wracać?! – oburza się pan Andrzej. Uważa też, że w większości akcje ratunkowe nie przynosiły w mieście żadnej poprawy, czasami wręcz powodowały więcej nieporządku niż ładu. Ostatnią znaną nam uczestniczką katastrofy sprzed trzydziestu lat jest pani Anna, wtedy 40letnia ekspedientka. Mimo swego podeszłego już wieku dokładnie pamięta wydarzenia z 1977 roku. Ogólnie pomoc pomimo dużych chęci nie była zbyt sprawna. Szczególnie dla osób starszych i niemających możliwości poruszania się – mówi. Chwali jednak to, że ludzie jednoczyli się i okazywali sobie wsparcie na najróżniejsze sposoby. Prowadziliśmy między bliskimi mały handel polegający na najzwyklejszej wymianie, którą nazwaliśmy potem Co Kto Ma – śmieje się. Jako jedyna wspomniała nam o ofiarności rolników terenów niezalanych oraz o pomocy załóg PGR, dzięki którym gromadzono coraz więcej zboża . Powódź pozostawiła po sobie wiele blizn. Złudnie zatartych już śladów przez ekipy odnawiające i naprawiające doszczętnie zniszczone budynki. Po 1977 roku legnickie władze rozpoczęły akcje, które w przyszłości miały nie dopuścić do tak wielkich zniszczeń. Uważa się, że każdy rok jest taki sam. Jednak w pamięci pojedynczych osób nabiera on zupełnie nowego, osobistego znaczenia. Wydarzenia w roku 1977, jak i z lat poprzednich i następnych pozostawiły po sobie niezatarty ślad w historii Dolnego Śląska i gdyby nie zaistniałe w tych latach sytuacje teraźniejszość na pewno byłaby zupełnie inna. Gdyby nie klęska – nie zaczęto by jej zapobiegać w przyszłości. Losy pojedynczych osób, jak i losy regionu posplatały się, wywierając wpływ na współczesny Dolny Śląsk. Katarzyna Dzianach podwórko, oczywiście polizała barierkę od mostu. Język przywarł do poręczy i nieźle go sobie zdarła, próbując się oderwać. Stanisława Pyjasa, studenta działającego w krakowskiej opozycji. W Krakowie zbojkotowano juwenalia oraz zorganizowano „Czarny Marsz”. SKS-y tworzone były także w innych miastach polskich, zawsze jednak w swoich działaniach odwoływały się do wartości, których słuszność i oczywistość wydaje się nam dzisiaj niepodważalna, czyli do demokracji, swobody zdobywania wiedzy czy wolności nauki. Neptun 311, wieczorynka i „zabójczy” groszek Natomiast tato zapamiętał swój pierwszy dzień w szkole – elegancki galowy strój oraz to, że przy wyczytywaniu nazwisk trzymał ręce w kieszeniach. Miał tej jesieni ogromne strupy na kolanach, ale jak sam powiedział, nie było to nic wyjątkowego. W jego domu stał telewizor Neptun 311 i mógł codziennie oglądać wieczorynkę. Pamiętał też, że tego roku jego młodsza siostra (ciocia Ewa), wepchnęła sobie do nosa ziarnka grochu i trzeba było z nią jechać do lekarza. Krakowska opozycja Moi rodzice nie mogli oczywiście wiedzieć, co ważnego działo się wówczas w Polsce. A działo się przecież wiele – w maju w Krakowie założono Studencki Komitet Solidarności, który pół roku później powstał także we Wrocławiu. Młodzi działacze chcieli zaprotestować przeciwko łamaniu praw człowieka przez władze oraz przede wszystkim wyjaśnić sprawę śmierci, którą uznano powszechnie za morderstwo polityczne – zgon Było, minęło, zostało tylko wspomnienie Z lat 70. zostały moim najbliższym tylko wspomnienia, które z upływem czasu stały się coraz ciekawsze i zabawniejsze. Myślę, że zostały też trochę wyidealizowane - dziś nawet słynne kolejki do sklepów czy jedynie ocet na półkach wspomina się z rozrzewnieniem i sentymentem. Słuchając tych opowieści, zyskałam obraz podobny nieco do beztroskiego dzieciństwa pełnego przygód z „Dzieci z Bullerbyn”. Czy jest to wierne odwzorowanie klimatu lat 70.? Myślę, że nie i, choć miło słucha się takich opowieści, to nie możemy zapominać o wydarzeniach naprawdę ważnych, które pozwalają nam żyć w wolnym kraju – o odwadze tych wszystkich, którzy nie bali się sprzeciwiać reżimowi. Karolina Dzimira IV str. — OKREŚLONA EPOKA — 14 LISTOPADA 2007 Sport, nauka, nauka, nauka i praca Rok 1977 był dla mieszkańców Polski pod wieloma względami rokiem przełomowym. Gdyby nie powstały wówczas przeróżne organizacje i towarzystwa, (jak np. Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela), gdyby ludzie nie zaczęli się buntować, gdyby nie zrodziła się świadomość polityczna, to kto wie, czy nie byłoby roku 1980, 1988, 1989 i Okrągłego Stołu! A może nawet Polska do dziś byłaby państwem komunistycznym? W tym czasie moi rodzice nie interesowali się za bardzo polityką ani wydarzeniami na świecie i w Polsce. Nastolatki raczej nie przejawiają fascynacji sprawami politycznymi, a moja mama miała wtedy lat szesnaście, zaś tato - siedemnaście. O tym, co działo się w roku 1977, dowiedzieli się dużo później od swoich rodziców. Z tą datą moi rodzice nie wiążą żadnych wspomnień, które dotyczą polityki. Życie mojej mamy Małgorzaty przebiegało wówczas na trzech obszarach: w domu, w szkole i w klubie sportowym. Uczyła się w technikum elektronicznym, w klasie drugiej (o profilu radiowo-telewizyjnym). Wybrała tę szkołę, ponieważ jej mama, a moja babcia, była chora i Małgorzata wiedziała, że być może będzie musiała zaraz po ukończeniu szkoły podjąć pracę. W związku z tym wybrała technikum, aby zdobyć dobry zawód. Los jednak sprawił jednak, że moja mama nigdy pracowała jako technik radiowo-telewizyjny. Skończyła studia matematyczne i została nauczycielką. Wróćmy jednak do wspomnianych czasów. Od trzech lat Małgorzata grała w tenisa stołowego, a w roku 1977 po raz pierwszy zagrała w II lidze. To był dla niej wielki sukces. W roku 1977 moja mama po raz pierwszy wyjechała na obóz sportowy swojego klubu ,,Ślęza Wrocław". Odbywał się on w Mikołajkach. W czasie pobytu na obozie zdołała wprawić kadrę w przerażenie, ponieważ razem z koleżanką Henią pożyczyła rower wodny i zniknęła na cztery godziny. Gdy zdenerwowane kierownictwo obozu zarządzało już akcję poszukiwawczą, zguby się znalazły. Okazało się, że przepłynęły Jezioro Mikołajskie - żadna nie pomyślała o zawiadomieniu kierownictwa obozowego! Inną atrakcją, która urozmaiciła monotonne życie w czasie roku szkolnego, były rybki akwariowe! A dokładniej gupiki - śliczne, małe, kolorowe. Pojawił się jednak problem z akwarium. W całym Wrocławiu nie można było znaleźć potrzebnego specjalistycznego sprzętu. Po dwóch godzinach jeżdżenia tramwajem po mieście, zadawania we wszystkich sklepach zoologicznych retorycznego pytania: ,,Czy ma pan/pani akwarium na sprzedaż?" i uzyskiwania odpowiedzi przeczącej moja mama i jej brat w końcu znaleźli w do dziś istniejącym sklepie z artykułami dla zwierząt przy ul. Chrobrego konieczne i wymarzone akcesoria. Rybki zostały przyjęte z dużym entuzjazmem, zwłaszcza przez kota mojego wujka, który zyskał nową pasję - przesiadywał przed akwarium, patrząc z zachwytem na pływające za szkłem zwierzątka. Kilka tygodni upłynęło także pod znakiem sprzętu stereo. Radio ,,Elizabeth" z wieżą hi-fi wydawało się ideałem, mimo że nie posiadało kolumn. Moja mama zawarła nawet z babcią specjalną umowę, że muzyka nie będzie puszczana bardzo głośno. Tymczasem mój tato Tomasz uczył się w III klasie technikum w Dąbrowie Górniczej. Mieszkał w internacie, ponieważ w przeciwnym wypadku musiałby codziennie dojeżdżać z małego miasteczka koło Katowic. W czasie wakacji tato brał udział w obozach ochotniczych hufców pracy w Gdańsku, aby zarobić na wyjazd. Grabiąc działki, zarabiał potrzebne pieniądze. Mój tato mimo młodego wieku pracował, ponieważ pochodził z biednej rodziny. W roku 1977 pierwszy raz jako harcerz przebywał na biwaku. Jego zastęp biwakował w okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Moi rodzice żyli normalnie w tamtych czasach. Posiadali swoje własne światy. Ich życie to była praca, nauka, sport... Ideały i sposób życia młodych ludzi raczej nie zmieniły się do dzisiejszych czasów. Współczesne nastolatki wciąż pasjonują się piłką nożną i niechętnie ściszają ulubioną muzę. Pod tym względem wszyscy młodzi ludzie na całej kuli ziemskiej okazują się zadziwiająco podobni, niezależnie od czasów, w jakich przyszło im żyć. Katarzyna Chrobot Dyskusje przy płocie Początki „Solidarności”, strajki i ruchy studenckie przeciwko ówczesnej władzy – czy tylko tym żyli ludzi w roku 1977? Gdyby zapytać o to przypadkowych przechodniów, czy w pierwszym odruchu wspominaliby te właśnie wydarzenia? Jakie problemy zajmowały mieszkańców małych wsi i gmin, w których nikt nie konspirował? Na te pytania odpowiedzi udzielił mi były mieszkaniec Milina – Wincenty Michałowski. Maria Michałowska: Wspomnijmy rok 1977. Jak ocenia pan ówczesną sytuację polityczną w kraju? Wincenty Michałowski: Pogarszała się ona m.in. ze względu na strajki w Radomiu, w Ursusie i na Wybrzeżu oraz początki prześladowań Komitetu Obrony Robotników. Nie mogę więc powiedzieć, żebym za tą epoką szczególnie tęsknił. Mieszkał pan wtedy w małej wsi Milin. Jak na taką sytuację polityczną reagowali mieszkańcy? Czy podejmowali w związku z tym jakieś działania? Różnie. Niektórzy brali udział w pomocy KOR-owi, czyli Komitetowi Obrony Robotników, zaczynało rosnąć w siłę tzw. „podziemie”, które działało przeciwko władzy komunistycznej. Ale byli także inni – przestraszeni lub obojętni, którzy udawali, że nic złego się nie dzieje. Ponieważ pracowałem jako nauczyciel w szkole, miałem częstą sposobność do rozmów z rodzicami uczniów i wielu z nich przeczuwało nadchodzącą katastrofę. U nas, we wsi, nie było miejsca na wielkie konspiracje, ponieważ mieszkańcy nie byli zorganizowani. Dlatego przeważnie kończyło się na zażartych dyskusjach przy płocie. Może jeśli nie działalność polityczna była najważniejsza dla tej wsi, to jakimi innymi sprawami żył przeciętny, mieszkający tam, człowiek? W Milinie zajmowano się pracą na roli i hodowlą, która niestety zaczynała coraz gorzej prosperować. Uważano, że za dostarczony towar dostaje się za mało pieniędzy, a pasze, nawozy i środki ochrony roślin drożały, co było powodem niezadowolenia. Jednak ciężko ciągle mówić o przykrościach, przecież mieliśmy też swoje ośrodki kultury, jak np. filia biblioteki gminnej, czyściutka i dobrze zaopatrzona w książki. Organizowano tam spotkania literackie i dyskusyjne. Często zapraszani byli na nie pisarze, jak np. Henryk Worcell. Najlepsze w tych spotkaniach było to, że każdy mógł na nie przyjść, napić się gorącej herbaty i porozmawiać Jeżeli chodzi o mnie, to wiele mojego czasu pochłaniała szkoła, bo wtedy miałem bardzo dobry kontakt z dziećmi i młodzieżą. Uczyłem w szkole podstawowej i technikum zawodowym w Mietkowie. Poza tym Dwie siódemki na szczęście Historia jakich wiele – współczesny ślub. Próżna i wystrojona panna młoda tonie w zwojach pięknej sukni, ciągle przygląda się w lustrze, sprawdzając, czy wygląda wystarczająco olśniewająco. W innym pokoju zestresowany i sztywny pan młody poprawia marynarkę i nie może się doczekać, kiedy to wszystko się skończy. Oboje, pozornie spokojni, wydaje im się, że do końca swoich dni będą żyli z najukochańszą osobą przy boku. Standardowe przysięgi, na śmierć i życie, w szczęściu i w nieszczęściu też, chociaż w to nieszczęście nie wierzą do końca. Do czego dążę, opisując ten obraz? Chcę przypomnieć podobne wydarzenie sprzed 30 lat. Rok 1977 był ważny dla mojej rodziny, emocje nie opadały ani na chwilę. Na wspomnienie o tamtym czasie cała rodzina prześciga się w opowiadaniu anegdot z tamtego okresu. Moi rodzice byli parą zakochanych w sobie, ubogich studentów. Od samego początku wiedzieli, że nie będą mieli wymarzonego wesela, tylko skromne przyjęcie. Bez hucznej zabawy, kolorowych akcentów, plastikowych róż... Bardzo się kochali, było im, czy też – musiało być – wszystko jedno. Było jasne, że nie mogą liczyć na przynajmniej odrobinę przepychu i wyszukane kreacje. Mój tata szedł do ślubu w przyciasnym brązowym maturalnym garniturze, ogromnych plastikowych okularach i z długimi włosami. Moja mama miała prostą sukienkę z lombardu i buty o dwa numery za duże. Droga usłana potknięciami i ciemny Urząd Stanu Cywilnego. Zaraz po ślubie nowożeńcy urządzili skromne przyjęcie dla najbliższej rodziny i przyjaciół. Tego samego dnia wyjechali na swój - jak to nazywają- „weekend miodowy” do Karpacza. Wyjechawszy w piątek, musieli wrócić przed wtorkiem, bo czekały ich kolejne egzaminy. Oto żyją ze sobą 30 lat, są przykładem na to, że małżeństwo nie zależy od tysięcy wydanych na wesele. Może właśnie to, że wzięli taki właśnie ślub i żyli w tych trudnych czasach umocniło ich związek. Dominika Chmielewska uczestniczyłem w różnych inicjatywach organizowanych przez GOK (Gminny Ośrodek Kultury ), jak np. „Kolorowe wsie”, w których brałem udział jako sołtys. Był to festyn, na który zjeżdżali się ludzie z różnych regionów Polski. To ciekawe. Ile regionów brało w tym udział i jakie były konkurencje? Konkurencje pamiętam jak najbardziej, ponieważ chodziło o prezentacje dorobku kulturalnego. Były to: ubiory, potrawy, a także krótkie scenki reżyserowane przez samych zainteresowanych. „Smaku” temu festynowi dodawało to, że ludzie, którzy brali w nim udział, pochodzili z dawnych terenów naszego kraju, np. Białorusi, Litwy i Ukrainy. Stamtąd zostali wysiedleni i przyjechali tutaj do Polski ze swoimi obyczajami i kulturą, którą mogli na „Kolorowych wsiach” się pochwalić. Te spotkania odbywały się m.in. we Wrocławiu, Oławie, Sobótce i Środzie Śląskiej. Dla naszej wsi było to na tyle ważne wydarzenie, że próby, które przeprowadzaliśmy w bibliotece, ciągnęły się często do późnych godzin w nocy A przecież rano trzeba było iść do pracy. Czy młodzież szkolna angażowała się w te projekty? Były działania, do których potrzeba było młodzieńczego ducha i kondycji, jak np. tańce, przedstawienia. Nie brakowało jej także na wieczorkach poetyckich, a jeżeli ktoś nie mógł przyjść z różnych powodów, to zawsze istnieli tzw. „łącznicy”, którzy chętnie przekazywali danej osobie parę książek oraz dzielili się wiadomościami. Teraz mieszka pan we Wrocławiu, w pięciopokojowym mieszkaniu, a zamiast ogródka ma pan za oknem trawnik i ulicę. Brakuje panu czegoś z lat 70-tych? Najbardziej brakuje mi dawnej, wiejskiej atmosfery. Tutaj, w mieście, sąsiedztwo polega na rytualnym „dzień dobry” i na tym kończy się nasza znajomość. Ludzie zamykają się w swoich klatkach z telewizorem, a więź sąsiedzka teoretycznie istnieje, ale w praktyce jej nie ma. Istnieją, oczywiście, kluby seniora, ale nie mam na nie czasu, a nawet gdybym miał, to nie wiem, czy by mi się chciało. Zamiast dawnej biblioteki mam w pokoju szafkę wypełnioną książkami partyzanckimi, które mogę czytać nawet kilkakrotnie. Mam szczęście, bo moja żona pracuje we wrocławskiej Bibliotece Uniwersyteckiej i nie muszę się martwić o ich brak. Tęsknię za dawnymi czasami, ale teraz najwięcej radości czerpię, patrząc, jak dorastają moje dzieci i tego życzę każdemu seniorowi. Rozmawiała Maria Michałowska OKREŚLONA EPOKA ROK 1977 W PAMIĘCI DOLNOŚLAZAKÓW Dodatek redaguje młodzież dolnośląskich liceów w ramach konkursu organizowanego przez Dolnośląskie Kuratorium Oświaty we współpracy ze Stowarzyszeniem „Nasz Wrocław”, Odziałem Strzelińsko – Wrocławskim SNaP i Dolnośląską Gazetą Szkolną. Konkurs wpisuje się w obchody 30. rocznicy powstania we Wrocławiu Studenckiego Komitetu Solidarności. Zeszyt pierwszy zredagował zespół uczniów LO nr IV i LO nr X we Wrocławiu: Robert Dudziński, Katarzyna Dzianach, Marta Nowakowska.