Rok 1977 w pamięci Dolnoślązaków

Transkrypt

Rok 1977 w pamięci Dolnoślązaków
OKREŚLONA EPOKA
Rok 1977 w pamięci Dolnoślązaków
Dodatek redagowany przez młodzież szkół dolnośląskich
Zawarte w tym dodatku teksty zostały nadesłane na konkurs organizowany przez Dolnośląskie Kuratorium Oświaty
we współpracy ze Stowarzyszeniem Nasze Miasto – Wrocław, Oddziałem Strzelińsko – Wrocławskim SNaP
i Dolnośląską Gazetą Szkolną w ramach projektu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego.
Stanisław Barańczak
Określona epoka
OD REDAKCJI
Żyjemy w określonej epoce (odchrząknięcie) i z tego
określone perspektywy, wykreślane będą
trzeba sobie, nieprawda, zdać z całą jasnością
zdania, które nie podkreślają dostatecznie, oraz
Sprawę. Żyjemy w (bulgot
przekreślone zostaną, nieprawda, rachuby
z karafki) określonej, nieprawda,
(odkaszlnięcie) tych, którzy. Kto ma pytania? Nie widzę.
epoce, w epoce
Skoro nie widzę, widzę, że będę wyrazicielem,
ciągłych wysiłków na rzecz, w
wyrażając na zakończenie przeświadczenie, że
epoce narastających i zaostrzających się i
żyjemy w określonej epoce, taka
tak dalej (siorbnięcie), nieprawda, konfliktów.
jest prawda, nieprawda,
Żyjemy w określonej e (brzęk odstawianej
i innej prawdy nie ma.
szklanki) poce i ja bym tu podkreślił,
Ja wiem, że to niesłuszne, 1977
nieprawda, że na tej podstawie zostaną
Trudna odwaga
O tej śmierci nie powiedziano wszystkiego. Ale od niej pisana była historia
niezgody na zniewolenie.
1.
Wszystko zaczęło się tragicznie 7 maja
1977 roku – śmiercią Stanisława Pyjasa,
studenta V roku polonistyki na uniwersytetu Jagiellońskiego, współpracownika Komitetu Obrony
Robotników. Jego ciało znaleziono w bramie
kamienicy przy ul. Szewskiej w Krakowie. Znali
go wszyscy, którzy chociaż otarli się o krakowską
opozycję. Śmierć studenta była (i jest do tej pory)
zagadką. Według milicji Pyjas spadł ze schodów,
prawdopodobnie po pijanemu. Koledzy z opozycji
uważali, że Stanisław był bez ustanku śledzony
i przed śmiercią został pobity.
Ówczesna władza robiła wszystko, żeby jak
najmniej ludzi dowiedziało się o śmierci studenta,
w gazetach nie drukowano nekrologów, nie wolno
było rozwieszać klepsydr.
W nocy z 14 na 15 maja, po pogrzebie Pyjasa,
nastąpił kulminacyjny punkt w historii komitetów
studenckich – powstał pierwszy Studencki Komitet Solidarności. Pod deklaracją założycielską
podpisało się dziesięć osób – podając wszystkie
swoje dane. SKS przyjął zasadę, że wszystko
będzie jawne: nazwiska rzeczników, działaczy
i sympatyków, adresy, telefony. Studenci żądali:
przestrzegania praw człowieka oraz zwolnienia
więźniów politycznych. Stwierdzili, że oficjalna
organizacja studencka – Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich, przynosi im wstyd i
hańbę. Jednak głównym żądaniem SKS-u było
wyjaśnienie okoliczności śmierci Pyjasa.
25 maja we wrocławskiej katedrze
odprawiono mszę w intencji zmarłego
Stanisława Pyjasa.
Po majowej mszy – wspomina Leszek Budrewicz, dziś wykładowca dziennikarstwa na
dwóch wrocławskich uczelniach, w 1977 roku
student III roku polonistyki – z tych, którzy chcieli
zakładać we Wrocławiu SKS, na kilka miesięcy
uszła para.
Spotkali się dopiero w grudniu w mieszkaniu
Budrewicza. Na spotkanie przyszły „dwa światy”
społeczności studenckiej – z jednej strony humaniści (z polonistyki, filozofii i filologii klasycznej),
z drugiej fizycy i matematycy z Politechniki. Po
burzliwych dyskusjach zdecydowali, że spotkają
2.
się za kilka dni, by nie podejmować pochopnych
decyzji. Drugie spotkanie odbyło się także w
mieszkaniu Leszka Budrewicza, przyjechał na
nie Bronisław Wildstein, przewodniczący krakowskiego SKS-u. Opowiadał o udanej kampanii
przeciwko wprowadzonym ograniczeniom korzystania z uczelnianych bibliotek. Do postulatów
dopisano możliwość swobodnego korzystania z
tzw. „ksiąg zakazanych”.
13 grudnia powstał wrocławski Studencki Komitet Solidarnościowy. Założycielami byli: Marek
Adamkiewicz, Jerzy Filak, Marek Rospond, Wiesław Kęcik, Piotr Siekanowicz, Juliusz Szymczak
i Marek Zybura. Tydzień po założeniu Uniwersytet
i akademiki zostały zasypane ulotkami SKS-u, a
27 grudnia Radio Wolna Europa oficjalnie poinformowało o postaniu piątego w kraju (zaraz po
Krakowie, Warszawie, Trójmieście i Poznaniu)
SKS-u.
Co łączyło studentów, którzy włączyli się
do SKS-u? Leszek Budrewicz opisuje to
tak: Mieliśmy poglądy polityczne, często wyraziste i różne, przeważnie lewicowe. Ale nie polityka
była najważniejsza. Chodziło przecież o to, żeby
walczyć z jawną niesprawiedliwością, z tym, co
przeszkadza normalnie, swobodnie żyć. Także o
kontestację obyczajową, pokazanie, że podoba
nam się to, co nie podoba się większości.
Wrocław miał swój wyjątkowy charakter. Specyficzny, bo uformowany przez tych, którzy tutaj
przyjechali po wojnie z wielu stron Polski – mówi
Aleksander Gleichgewicht, także działacz wrocławskiego Studenckiego Komitetu Solidarności
– Dlatego do SKS-u garnęli się ludzie z tak różnych środowisk jak uniwersyteckie i politechniczne, z jednej strony żywe były kontakty z raczej
zachowawczym Klubem Inteligencji Katolickiej,
z drugiej - z palącymi trawkę hippisami.
Do SKS-u trafiali ludzie zaangażowani, którzy
słuchali Radia Wolna Europa, czytali biuletyny,
chcieli po prostu zmieniać świat. Byli też tacy, co
trafiali tam całkiem przypadkiem – i zostawali – jak
Renata Otolińska, jedna z bibliotekarek SKS-u.
Przez trzy lata istnienia przez SKS przewinęło
się nie więcej niż 100 osób – mówi Aleksander
3.
1
W 1977 roku na Dolnym Śląsku powstał Studencki Komitet Solidarności. W roku 2007 obchodzimy trzydziestą rocznicę tego wydarzenia. Bardzo często historię w naszym kraju przekazuje się
wybiórczo – zapominając o zwykłych ludziach, mówimy tylko o tych znanych i słynnych. Tym razem
sytuację mieliśmy wręcz odwrotną, bowiem większość nadesłanych tekstów opowiada raczej o
rozmaitych historiach rodzinnych (ślubach, narodzinach etc.) które miały miejsce w roku 1977. Jeśli
już teksty dotyczyły szerzej znanego wydarzenia to była to powódź w Legnicy lub budowa kościoła
na Popowicach. Artykułów opowiadających o rodzących się wtedy ruchach opozycyjnych, jak SKS
czy ROBCiO, nie było wiele. Być może jest to efekt niewielkiej wiedzy na ten temat naszego społeczeństwa – szerzej znane są inne, bardziej spektakularne sprzeciwy wobec ówczesnej władzy.
Naszym celem jest skłonienie Dolnoślązaków do poznania i pamiętania. Nie można zapominać
o ludziach, którzy tyle ryzykowali, żądając respektowania praw człowieka czy uwolnienia więźniów
politycznych. Równie źle byłoby, gdyby w naszej pamięci pozostały tylko manifesty, podziemne
pisma, inwigilacja i esbecy. Myślimy więc, w dodatku, który właśnie oddajemy w ręce Czytelników,
udało nam się zachować złoty środek i ukazać przekrojowo, jak przedstawia się rok 1977 w pamięci
Dolnoślązaków.
Katarzyna, Marta i Robert, czyli redaktorzy pierwszego numeru Określonej Epoki
Gleichgewicht. – I nie mam złudzeń, nie byliśmy
organizacją masową. Właściwie... Do dziś nie
mogę się nadziwić, że chciało z nami współpracować tak niewiele osób. Może bali się szykan
SB, może nie interesowali się polityką, może
wystarczyło im to, co oferowało szczerze przez
nas niecierpiane Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich - bale, obozy, koncerty?
Oprócz jawności działania drugą zasadą,
której musieli się trzymać studenci SKS-u,
było niedawanie władzom uczelni jakiegokolwiek powodu do zwolnienia ze studiów. Musieli
mieć wszystkie zaliczenia w terminie, zawsze
skasować bilet w tramwaju, nie przechodzić na
czerwonym świetle. Jednak nie zawsze udawało
się zachować „czyste konto”.
Któregoś dnia SZSP wydał podrabiany biuletyn SKS „Podaj dalej”. Znalazł się tam tekst
ośmieszający Leszka Budrewicza. W następnym
numerze SKS oskarżał asystentów polonistyki,
którzy pomagali sfałszować biuletyn. Podali
też nazwiska dwóch, którym nie można było
nic udowodnić, przez co rektor zawiesił kilkoro
członków SKS-u.
SKS słynął z organizowania spotkań
Towarzystwa Kursów Naukowych. Stu-
4.
5.
denci zapraszali do Wrocławia z wykładami
Jacka Kuronia, Stanisława Barańczaka. Z monodramatem w prywatnym mieszkaniu wystąpiła
Halina Mikołajska. Odbyło się również spotkanie
z Bogusławą Blajfer z KORu (Komitetu Obrony
Robotników) oraz koncert Jana Krzysztofa Kelusa w akademiku „Słowianka”.
Studencki Komitet Solidarności przestał
istnieć w 1980 roku; wtedy na nieoficjalne
organizacje nie było w Polsce miejsca. Powstała
„Solidarność”, która wchłonęła wszystkich, którzy wcześniej otarli się o opozycję. SKSowcy
porozjeżdżali się po kraju, część z nich wybrała
emigrację.
Taka była historia Komitetów Studenckich.
Wielu uczestników i sympatyków ruchu było
szykanowanych i represjonowanych. SB legitymowało każdego, kto wchodził do kamienicy,
w której odbywały się spotkania, a każdego, kto
wychodził z mieszkania, zabierano na komisariat. Z pewnością nie były to łatwe czasy dla
SKS-u. Tym bardziej jasne jest, że tamci ludzie
wykazali się ogromną odwagą. Kiedyś miała
ona wartość…
Agata Kołodziejska
Korzystałam z: www.gazeta.pl
6.
Nic nie widzieli,
nic nie słyszeli...
Rok 1977? Strajki, studenci i “Solidarność”? Pytałam mamę, tatę, babcie,
dziadków, ciotki, wujków i sąsiadów.
Mama – była w podstawówce i żadnych studentów nie widziała, strajków też nie. Tata – może
i widział studentów, i strajki, ale dopiero w 1979
roku, kiedy autobusy przestały kursować i ludzie
musieli chodzić na piechotę. On sam w 1977 robił
prawo jazdy i jeździł samochodem. Wujek B. i
ciocia J. - brali wtedy ślub, więc gdyby nawet był
jakiś strajk, to pewnie i tak by go nie zauważyli.
Babcia S. – twierdzi, że strajki były, bo strajkowały
krowy i nie chciały dawać mleka. Solidarność
też była, bo z krowami kury przestały się nieść.
Studentów nie widziała. Dziadek K. – dostał bon
na traktor, kupił poloneza i zrobił przedpłatę na
Fiata 126p. Poza tym, jak w każdym innym roku,
pracował w mleczarni jako księgowy. Żadnych
specjalnych strajków nie widział.
Dziadek L? Z jego długiej wypowiedzi zdołałam wywnioskować jedynie, że był prezesem
kółka rolniczego. Innych związków, komitetów
społecznych w tamtych czasach nie znał.
Ciocia M. – w 1977 urodziła syna. Nie było to
jej pierwsze dziecko. A jej mąż, jak i w latach
wcześniejszych, jeździł autobusem. Nie strajkował, studentem też nie był.
Reszta rodziny – stwierdziła, że nie pamięta
tak odległych czasów i żebym dała im spokój.
Sąsiedzi – nic nie widzieli, nic nie słyszeli.
Siedzieli na polu i plewili buraki, bo im wtedy
wyjątkowo zarosły.
Rok 1977? W takim razie chyba nic specjalnego.
Katarzyna Hruszowiec
II str. — OKREŚLONA EPOKA — 14 LISTOPADA 2007
Nie znalazłem żadnej wzmianki o powstającym Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W dekadzie pozornego dobrobytu i powszechnego odczucia
stabilizacji pojawienie się organizacji o takim charakterze nie mogło podobać
się władzy.
Zapomniany Ruch
Rok 1977 oceniany z perspektywy czytelnika
ówczesnej prasy wyglądałby następująco. W
gmachu NOT odbyła się uroczystość wręczenia dorocznych nagród i wyróżnień za wybitne
osiągnięcia w dziedzinie techniki w roku 1976.
Na otwarcie Dolnośląskiego Centrum Diagnostyki
Medycznej przybił I sekretarz KC PZPR Edward
Gierek, któremu towarzyszył członek Biura Politycznego, sekretarz Komitetu Centralnego PZPR
Stanisław Kania. Do Wrocławia przybyła też
delegacja obwodowej organizacji Komunistycznej Partii Ukrainy z Zaporoża. Na jej czele stał
członek KC PZPR delegat do Rady Najwyższej
ZSRR, I sekretarz Komitetu Obwodowego KPU
Michaił N. Wsiewołożskij. Centrum Międzynarodowego Instytutu Stosowania Analizy Systemowej
w Wiedniu uzyskało bezpośrednie połączenie
z komputerem III generacji „Odra – 1305” w
Zakładzie Elektronicznej Techniki Obliczeniowej
„ZETO” we Wrocławiu. Co poza tym? Przedstawiciele Biur Politycznych wizytują to „Pafawag”,
to „Predom-Polar”, to nowo budowane osiedla
Przyjaźni Polsko - Radzieckiej na Popowicach
i Krzykach. Wyruszył „Pociąg Przyjaźni” do
Moskwy oraz zabytkowy dyliżans pocztowy z
XIX wieku do Poronina. W tym także roku do
Wrocławia przybył członek Biura Politycznego,
sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Edward
Babiuch, który wziął udział w spotkaniu młodzieży
wstępującej w szeregi partii.
Czy tylko tymi wydarzeniami żył Wrocław, czy
szerzej – Dolny Śląsk? I czy w ogóle przeciętni
ludzie nimi żyli? Nie, były jeszcze koncerty w
Filharmonii z okazji 55 rocznicy powstania ZSRR,
odbył się wybór najlepszego sportowca („5” Ryszard Podlas).
Nie znalazłem natomiast żadnej wzmianki o
powstającym właśnie ROPCiO - Ruchu Obrony
Praw Człowieka i Obywatela. W dekadzie pozornego dobrobytu i powszechnego odczucia
stabilizacji pojawienie się organizacji o takim
charakterze nie mogło podobać się władzy. Stąd
pewnie to milczenie.
Inicjatywa pojawiła się w środowiskach niepodległościowych w 1976 roku, a zaczęła się
konkretyzować na początku 1977 roku w postaci
projektu apelu do społeczeństwa, którego ostateczny kształt, po dyskusjach wśród przyszłych
sygnatariuszy, podany został do wiadomości
publicznej 26 marca 1977 roku na konferencji
prasowej w Warszawie. Sygnatariusze apelu
powołali dwóch rzeczników: Andrzeja Czumę i
Leszka Moczulskiego.
Ruch w swoim działaniu oparł się o Międzynarodowe Pakty Praw Człowieka, trafnym zbiegiem
okoliczności ratyfikowane przez Radę Państwa
Tysiąc podpisów
15 października roku 2007 obchodzono rocznicę budowy Kościoła Matki Bożej
Królowej Pokoju na Popowicach. Wydaje nam się naturalne, że świątynia tu stoi,
że istnieje. Szczególnie młodzi ludzie, żyjący w wolnej Polsce, nieznający jej
historii, nawet się nie domyślają, ile trzeba było walki i trudu, by powstała…
Czas na remont
W roku 1975 wokół małego kościółka św. Jerzego, tu, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu pasły
się owce, zaczęły wyrastać nowe, dziesięciopiętrowe bloki. W tych wieżowcach zamieszkało
mnóstwo młodych małżeństw. Kościółek św. Jerzego mieścił nie więcej niż sto pięćdziesiąt osób,
więc każdej niedzieli otaczał go barwny tłum tych,
którzy chcieli uczestniczyć we Mszy Świętej. Nie
zawsze świeciło słońce, zatem czasem mokli,
gdy padał deszcz. Nie brakowało także wózków
z małymi dziećmi. Z myślą o tych ludziach ojciec
Stanisław Cyganiak - proboszcz parafii - zaczął
wznosić duży dom parafialny - „Wieczernik”.
Budowa trwała do 1975 roku, a ludzie mówili, iż
Bóg jej błogosławi, ponieważ zima była łagodna.
W kościele św. Jerzego także zaszły zmiany. Nie
tylko pomalowano wnętrze, ale także usunięto
dotychczasowe ołtarze, tabernakulum umieszczono po lewej stronie. Po przeciwnej stronie, na
bocznej ścianie zawieszono obraz Matki Bożej
Częstochowskiej. W prezbiterium powieszono
duży krzyż z prześwietlonych witraży, ustawiono
nowy ołtarz, a obok niego pulpit.
Mobilizacja i zmiany
Ludzi ciągle przybywało, powstawały nowe
budynki, jednak władze partyjne nie chciały
pozwolić na postawienie większego kościoła.
W kościele na Popowicach odprawiało się więc
dwanaście mszy – jednocześnie w kościele i
w „Wieczerniku”, ale wciąż było ich za mało…
Wtedy nadszedł rok 1977- rok wielkiej mobilizacji
i zmian. W klasztorze na Popowicach mieszkał
ksiądz pułkownik Wilhelm Kubsz, który był kapelanem Dywizji Kościuszkowskiej Wojska Polskiego. Kiedy tworzyła się ona w Sielcach nad Oką,
żołnierze dopóty nie wierzyli dowódcom komunistycznym, dopóki ci nie sprowadzili im kapelana.
Ksiądz Kubsz przyjął więc przysięgę wojskową
od gen. Berlinga, a potem wędrował z polskimi
żołnierzami aż do Berlina. W roku 77 próbował
wykorzystać swój autorytet, by przekonać władze komunistyczne, że ludziom na Popowicach
potrzebny jest wielki kościół. Bezskutecznie. W
Komitecie Wojewódzkim PZPR we Wrocławiu tłumaczyli, że są przychylni, ale nie zgadzają się ci z
Warszawy, natomiast w Warszawie przekonywali,
iż nie znajdują poparcia we Wrocławiu. Wtedy
parafianie postanowili działać i napisali petycję
do władz państwowych. Tłumaczyli w niej, że
„klasa robotnicza spodziewa się zrozumienia dla
swoich potrzeb oraz poszanowania, zagwarantowanej w konstytucji PRL-u, wolności religijnej”.
W imię tego domagali się zgody na rozpoczęcie
budowy nowego kościoła. Parafianie chodzili
od mieszkania do mieszkania i zbierali podpisy
pod petycją. Walka toczyła się w ten sposób do
roku 1980. Ostatecznie, dopiero gdy w 80. roku
rozpoczął się strajk w Stoczni Gdańskiej, władze
wydały zgodę na budowę.
Dwie strony medalu
Na przykładzie tej sytuacji, która miała miejsce głównie w roku 1977, widzimy, iż z jednej
strony PZPR mówiła, że jest „robotnicza” i „troszczy się o pracujący lud miast i wsi”, natomiast
z drugiej pozostawała nieczuła na to, że ludzie
marzli i mokli, uczestnicząc we Mszy św.. Trzeba
było odwagi, by domagać się swoich praw. Dziś
informacja o zbieraniu podpisów pod petycją
może nie robić wrażenia na młodym pokoleniu,
jest to bowiem jedna z normalnych praktyk w
wolnym państwie demokratycznym. W tamtych
latach każdy, kto podawał swoje nazwisko i adres
na liście z prośbą o budowę kościoła, narażał
się na różnego rodzaju represje. Trzeba więc
z podziwem przyjąć wiadomość, że tę petycję
podpisało tysiące wrocławian. Widać, że odważne przyznawanie się do swoich przekonań
i domaganie się praw jest silniejsze od państwa
totalitarnego.
Magdalena Kasprzak
PRL 3 marca 1977r., co zobowiązywało władze
do respektowania Paktów.
Sygnatariusze Apelu postanowili podjąć
wspólne solidarne działania, aby:
1. Przestrzegać i dbać o przestrzeganie
wszystkich praw człowieka i obywatela oraz jego
godności.
2. Ujawniać wobec opinii publicznej i sygnalizować właściwym organom fakty łamania praw
i wolności człowieka oraz udzielać, w miarę naszych możliwości, pomocy i ochrony ofiarom.
3. Propagować w społeczeństwie i postulować
wobec władz państwowych zmiany w obowiązującym ustawodawstwie oraz przepisach wykonawczych, zmierzające do realnego i nieprzerwanego
zagwarantowania praw i wolności, określonych
w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka oraz
Międzynarodowych Paktach Praw Człowieka,
wraz z tzw. protokołem opcyjnym wszystkich
państwa europejskich – dla stworzenia wspólnej,
prawno-politycznej płaszczyzny rozwoju procesów rzeczywistego odprężenia i porozumienia
w Europie.
4. Współpracować z wszelkimi organizacjami
międzynarodowymi broniącymi praw człowieka, a
zwłaszcza z Komisją Praw Człowieka przy ONZ,
by idea wolności zatriumfowała na świecie.
Efektowne proklamowanie ROPCiO przyniosło mu szybki rozgłos. Przyjęta formuła działania
pozwalała na jawną działalność, bez wymogu
oficjalnej rejestracji. Tych odważnych i aktywnych
działaczy przed sierpniowej opozycji na Dolnym
Śląsku i we Wrocławiu było wówczas niewielu; ich
liczba nie przekraczała dziesięciu osób.
W liście otwartym do ministra Kamińskiego
lider dolnośląskiego ROPCiO, Leszek Skonka,
zwracając się o naprawienie krzywd byłych
działaczy, ujawniał jednocześnie fakt niewielkiej
liczebności aktywistów tego ruchu. Ten przekaz
jest dla nas ważną informacją, ponieważ uświadamia, że słuszna idea była bardzo potrzebna w
czasach pełnych zakłamania i braku wolności.
Formacja nie była liczna, ograniczała się do
kręgów inteligenckich, pomimo to te zdarzenia
i osoby odegrały historyczną rolę w nadchodzących przemianach społecznych.
Dotarcie do żyjących jeszcze uczestników ruchu ROPCiO powinno być celem moich dalszych
prac badawczych. Trzeba poznać i opisać ten
bardzo ważny wątek w naszej historii.
Paweł Nawara
Pisząc ten artykuł korzystałem ze strony internetowej
www.czuma.pl/public/ropcio.php; Kalendarza Wrocławskiego oraz numerów Gazety Robotniczej z roku 1977.
Męska decyzja
W okresie komunizmu kraje zachodnie jawiły nam się jako nieosiągalny i niedościgniony raj. Z tymi właśnie marzeniami związana jest historia Jacka.
Wprowadzenie
Historia bohatera tej opowieści zaczyna się
wiele lat przed 1977 rokiem, ale to właśnie w tym
roku wydarzyło się coś, co miało wpływ na całe
życie tego człowieka. Z perspektywy wielu lat na
jego decyzję można spojrzeć dwojako. Ze strony
jego rodziny albo z punktu widzenia młodego
człowieka, wychowanego w czasach niedostatku
i ograniczenia
W okresie komunizmu kraje zachodnie jawiły
nam się jako nieosiągalny i niedościgniony raj. Z
tymi właśnie marzeniami związana jest historia
Jacka, starszego kuzyna mojego ojca. Jacek był
zawsze wzorem dla mojego taty jako ktoś niemalże
dorosły, mądry i rozważny. Wiosną 1977 roku mój
tata, nie zdając sobie do końca sprawy z powagi
sytuacji, trzymał kciuki za egzamin dojrzałości swego kuzyna. Chłopak uchodził w rodzinie za dobrego
syna, z którym rodzice wiązali wielkie nadzieje.
Niespodziewanie pewnego ranka wybuchła rodzinna bomba. Z rozmów, posłyszanych od dorosłych,
mój, 10-letni wówczas, tata zdołał zrozumieć, że
z Jackiem dzieje się coś niedobrego.
Tajemnicze zniknięcie
Pod pozorem uczczenia zdanej matury, absolwenci liceum, a z nimi Jacek, wybrali się na wycieczkę w góry. Wrócili wszyscy koledzy, jednak
bez kuzyna taty. Od kilku dni nikt nie miał od niego
żadnej wiadomości. Rozpoczęły się gorączkowe
poszukiwania. Wśród znajomych snute były plotki
i domysły. Powiadomiono milicję, która jakoś nie
przejęła się zniknięciem 19-latka. Według nich był
to już dorosły człowiek, który odpowiada za swoje
decyzje. Po wysłuchaniu relacji znajomych Jacka
funkcjonariusze nie odnaleźli wątku kryminalnego
w zniknięciu chłopaka. Rodzinie nie pozostało
więc nic innego prócz poszukiwania na własną
rękę lub oczekiwania na wiadomość od samego
zaginionego.
Pierwsze wieści
Po około trzech miesiącach zupełnie obcy
ludzie dostarczyli list od Jacka jego rodzicom.
W obawie przed Służbą Bezpieczeństwa nie
mógł wysłać go pocztą. Wyjaśnił w nim okoliczności i przyczyny swojej ucieczki. Wyglądało to
następująco: oto w trakcie pobytu na wycieczce
w górach Jacek zorientował się, iż trafia mu się
jedyna okazja na ucieczkę spod jarzma komunizmu. Postanowił piechotą przekroczyć „zieloną
granicę” polsko-czechosłowacką. Również pieszo
pokonał trasę przez Czechosłowację, unikając
miast, aż do granicy z Austrią. W Austrii zgłosił
się do Obozu Uchodźców, aby uzyskać pomoc
i możliwość pozostania w kraju. Po otrzymaniu
tej wiadomości rodzice Jacka wpadli w rozpacz.
Jednocześnie zdali sobie sprawę, że synowi być
może uda się wyrwać ze szponów ówczesnej
władzy. Wtedy do mojego taty dotarło, iż kuzyn
spełnił swoje marzenia, o których wielokrotnie
mu opowiadał.
Dokończona opowieść
Chłopcy spotkali się po latach już jako dorośli
mężczyźni. Wtedy właśnie Jacek dokończył opowieść o swojej nieprawdopodobnej przygodzie.
Po około półrocznym pobycie w Wiedniu otrzymał
propozycję wyjazdu do Stanów Zjednoczonych.
Miał tam podjąć się opieki nad starym amerykańskim, bezdzietnym małżeństwem w zamian
za utrzymanie i możliwość dalszego kształcenia
się. W tamtych czasach były to normalne praktyki
samotnych małżeństw ze Stanów Zjednoczonych,
oferujących swą pomoc uciekinierom z krajów komunistycznych. Nie mając lepszych perspektyw,
chłopak postanowił skorzystać z propozycji i po
załatwieniu niezbędnych formalności wyjechał
do Ameryki. Oczami młodego człowieka dojrzał
otwierający się przed nim świat z możliwościami
rozwoju i kształcenia. Z jego opowiadań wynikało,
że nie zawsze udawało się trafić na uczciwych
i porządnych ludzi. Nie wszyscy potrafili też
wykorzystać daną im szansę. Często zdarzało
się, że młodzi ludzie zachłyśnięci zachodnim
stylem życia oraz rozczarowani wizją rzeczywistej
Ameryki marnowali swoje możliwości. Do dnia
dzisiejszego Jacek mieszka w Stanach Zjednoczonych, gdzie ukończył Uniwersytet Kalifornijski,
na którym zajmuje się pracą naukową.
Refleksja – spojrzenie na sytuację przez
pryzmat wieku
Dzisiaj mój ojciec potrafi zrozumieć rozpacz
rodziców swojego kuzyna Dotarło też do niego,
że w tamtych czasach Jacek na pewno nie
osiągnąłby nawet namiastki tego, co dała mu
ucieczka z komunistycznej Polski. Dzięki zmianom ustrojowym obaj panowie mogą swobodnie
utrzymywać kontakty, a także rodzina nie musi
trzymać w tajemnicy losów swojego syna, wujka
i kuzyna. Przez długie lata jego historia była niemalże legendą, kiedyś wypowiadaną szeptem, a
dziś już otwarcie i bez obaw. W tamtych czasach
wiele rodzin przeżyło podobne historie, jednak nie
wszystkie zakończyły się tak pomyślnie.
Patryk Mączyński
OKREŚLONA EPOKA — 14 LISTOPADA 2007 — str. III
Dziś chodzisz
na boso!
Pobudka! Idziemy do szkoły!
Wyobraź sobie taką oto sytuację. Wstajesz
rano, podnosisz ciężką i grubą pierzynę, dreszcz
przechodzi po twoim ciele. Na dworze znów –20
stopni Celsjusza, a w domu o tej porze niewiele
więcej. Dygocząc na całym ciele, ubierasz szybko
fartuszek z herbem szkoły, przy wspólnym stole,
wraz z trojgiem rodzeństwa, jesz pajdę chleba,
popijasz mlekiem i pakujesz do tornistra podręczniki. Masz tylko 9 lat. Wychodzisz na dwór, gdzie
płatki śniegu wirują tak gęsto, że prawie całkowicie ograniczają widoczność. A ty musisz dojść do
szkoły, od której dzielą cię trzy kilometry.
Gdzieś tam, 3 kilometry dalej, jest szkoła a
droga prowadzi przez las!
Na podwórku śnieg sięga ci po kolana. Droga
do szkoły prowadzi przez las, gdzie zwykle pokrywa śnieżna jest jeszcze wyższa. Przekraczasz
szybko furtkę i razem z rodzeństwem i dziećmi
z sąsiedztwa rozpoczynasz godzinną drogę do
szkoły. Kroczycie wolno przez śnieżne zaspy,
od czasu do czasu dostajesz w głowę śnieżką
lub sama obdarzasz kogoś podobnym prezentem. Nagle słyszysz, jak koledzy wybuchają
śmiechem. Pytasz się o powód i dostrzegasz
wystający ponad wszechobecną biel pompon
czapki twojej siostry. Zaczynacie zastanawiać się,
jak ją stamtąd wydostać. Za 10 minut rozpoczyna
się lekcja, a wasza wychowawczyni nie przepada
za spóźnieniami. Przypominacie sobie wiersz
Juliana Tuwima pt. “Rzepka” , a zaraz potem pełni
zapału łapiecie za ręce dziewczynkę i ciągniecie
ją, aż zostanie wyciagnięta ze śniegu. Działanie
zakończyło się powodzeniem. Teraz musicie się
pospieszyć, bo za chwilę rozpoczynają się lekcje.
Biegniecie ile sił w nogach, a co chwila któreś z
was potyka się o wystające korzenie drzew.
Wyciągaj rękę i zdejmuj buty!
Zdyszani, zziębnięci wpadacie do szkoły i
widzicie nauczyciela zamykającego drzwi. Szybko
szukacie kapci na zmianę. Ty z przerażeniem
odkrywasz, że w twoim tornistrze nie ma niczego,
co mogłoby choć udawać obuwie zmienne. Pełna
najgorszych przeczuć wchodzisz do klasy razem
z kolegą. Mówicie grzeczne: “Dzień dobry”, a w
zamian słyszycie ostre: “Chodźcie tu do mnie”.
Zbliżacie się powoli do biurka nauczyciela. Co
czujesz? Strach ? Przerażenie? Matematyczka
podnosi z biurka długą linijkę i każe wyciągnąć
rękę. Zamykasz oczy. Czekasz. Już po wszystkim. Wprawdzie pozostał czerwony ślad na twojej
dłoni, ale ból porównywalny był do uderzenia kulką śniegu. Modlisz się tylko, żeby wychowawczyni
nie zauważyła kozaków na twoich nogach. Jednak
śnieg ma to do siebie, że topi się w temperaturze
wyższej od zera. W klasie wprawdzie jest tylko
kilka stopni ponad, ale na podłodze pozostały
mokre plamy. Prawa fizyki nigdy nie sprzyjają
uczniom – ani na sprawdzianach, ani w życiu
codziennym, jak się okazuje. Musisz zdjąć buty, to
polecenie nauczyciela - tak samo bezsensowne,
jak i święte. Przez cały dzień chodzisz po szkole w
skarpetkach. Szkoła ogrzewana jest przez piece
kaflowe, zatem podłoga nie należy do najcieplejszych . Na ostatniej lekcji czujesz, jak po twoim
ciele jeden za drugim przebiegają dreszcze. Ale to
teraz nieważne, bo przecież za chwilę odzyskasz
wolność, przynajmniej na to popołudnie.
Po to, żeby jutro było lepiej...
Ostatni dzwonek zabrzmiał i wybiegasz ze
szkoły wraz z rówieśnikami. Po drodze do domu
kładziecie się na śniegu i zataczacie orły - świetna zabawa! Wprawdzie teraz jesteś mokra, a
dreszcze na Twoim ciele pojawiają się dwukrotnie
częściej niż przed chwilą, ale przecież za chwilę
będziesz w domu. W progu zrzucasz z siebie mokrą kurtkę, przebierasz się, pijesz ciepłą herbatę,
ale nic nie może skłonić dreszczy do zaprzestania
maratonu. Zaniepokojona mama daje ci termometr i okazuje się, że masz 39 stopni gorączki.
Nękana pytaniami rodziców opowiadasz o chodzeniu boso przez cały dzień. Twój tato bardzo
zdenerwowany postanawia udać się z wizytą do
dyrektora szkoły. Pewnie zrobi awanturę. Mówi,
że to dlatego, żeby jutro było lepiej.
***
W roku 1977 moja ciocia była uczennicą
trzeciej klasy Szkoły Podstawowej w Świątnikach (mała wieś niedaleko Sobótki). Mieszkała
w wiosce Winna Góra, skąd droga do szkoły
prowadziła przez las i wynosiła około 3 kilometry.
Stosowano tam kary cielesne, a w przypadku
braku obuwia zmiennego, należało podporządkować się zasadom i chodzić po budynku boso.
Po wspomnianym wydarzeniu dziewięcioletnia
wówczas dziewczynka rozchorowała się, a mój
dziadek udał się do dyrektora szkoły, gdzie próbował dowieść swoich racji, krytykując decyzję
nauczycielki. Jednak, co było charakterystyczne
dla tego okresu w dziejach Polski, jego skarga nie
spowodowała zmian i została zlekceważona.
Dominika Plichta
Prawie jak
dzieci z Bullerbyn
Z jednej strony beztroskie życie, pełne przygód, zabaw i niekończących się psot.
Z drugiej przeciwstawianie się ustrojowi, walka o lepszą przyszłość i marzenia
o wolnym kraju. Tak właśnie przedstawia się obraz roku 1977.
Chcąc dowiedzieć się czegoś o roku 1977,
spytałam rodziców. O gospodarce czy polityce z
tamtego okresu nie wiedzieli nic. Opowiedzieli mi
za to przygodach z dzieciństwa, ponieważ mieli
wtedy po 6 i 7 lat.
Moja mama wiele w życiu już widziała…
W pamięci mojej mamy zostało kilka wydarzeń. Kiedy pewnego dnia szła do przedszkola,
a chodziła tam, o dziwo, sama, na swojej drodze
spotkała wojownicze gęsi. Bardzo przestraszyła
się groźnie wyglądającego stada, dlatego wybrała
okrężną drogę. Spóźniła się, ale bojąc się przyznać do swego strachu przed gęsiami, do których
jako mieszkanka wsi powinna być przyzwyczajona, musiała wymyślić jakąś opowieść o zaspaniu
lub coś równie prawdopodobnego.
Zdarzyło się również, że złamała sobie obojczyk. Nie narzekała jednak na nudę, gdyż wymyśliła z moją ciocią ciekawą zabawę. Wrzucały na
górze pod gips dwuzłotówkę, a ona wylatywała na
dole. Gra skończyła się, kiedy jeden z pieniążków
utkwił pod gipsem i okazało się, że można go
wyjąć dopiero przy zdejmowaniu opatrunku.
W zimie, mama tej samej cioci (moja babcia)
powiedziała, żeby pod żadnym pozorem nie próbowała na dworze przytknąć języka do metalu.
Co zrobiła ciocia Ewelina? Kiedy tylko wyszła na
Powódź wspomnień
Rok 1977 – z pozoru taki sam jak każdy inny: ludzie rodzą się i umierają, żenią i
rozwodzą. Mimo że nie zapisał się wyjątkowo na kartach historii, na zawsze pozostanie w pamięci Dolnoślązaków, a w szczególności legniczan. Sierpień tego
roku był dla nich koszmarem.
Województwo legnickie dotknęła wtedy
tragiczna w skutkach powódź. Padające przez
długi czas deszcze spowodowały, że brzegi Cichej Wody i Wierzbiaka wystąpiły na ulice i pola
uprawne. Odcięły tym samym mieszkańców od
jednego z najważniejszych źródeł pożywienia.
Budynki zalane zostały do wysokości pierwszego
piętra. Do dnia dzisiejszego wielu mieszkańców
wspomina tragedię z rozżaleniem z powodu
wielu zniszczeń infrastruktury i mieszkań.
W zimny, jesienny dzień jedziemy do tak
samo zimnej i jesiennej Legnicy. Pada. Wtedy też
padało. Powódź spowodowały ulewne deszcze,
który były wynikiem układu ośrodków niżowych
nad Europą. Strony internetowe opowiadają
statystykami My postanawiamy dowiedzieć się
czegoś więcej od czterech znajomych osób,
które w Legnicy mieszkały trzydzieści lat temu i
walczyły wtedy o przetrwanie.
Tak naprawdę społeczeństwo było bezsilne
wobec tej tragedii. Żywioł okazał się silniejszy.
Jedyne, na czym można było polegać były wały,
które później załamały się, wpuszczając wodę
w samo centrum miasta. Pamiętam wojsko i
wzajemne wsparcie, ułatwianie sobie wszystkiego wspólnymi siłami – relacjonuje pani Agata,
wtedy 24-letnia studentka. Teraz ma 54 lata, ale
dokładnie pamięta obraz powodzi. Wspomina
wojskowe amfibie, którymi dowożono chleb, czystą wodę i mleko, czasem gorące zupy i suchy
prowiant oraz sąsiedzką pomoc i solidarność w
obliczu tragedii. Pomagano sobie nawzajem,
ludzie pływali nawet wannami lub pontonami,
pomagając wszystkim, którzy byli uwięzieni w
zalanych całkowicie okolicach – na tym kończy
swoją opowieść.
Kolejnym świadkiem klęski była pani Marta
wówczas 10-letnia uczennica szkoły podstawowej. Prócz wspomnianych wyżej amfibii
pamięta tylko, że młodzi ryzykanci pływali po
zalanym parku pontonami. Pamięta też, jak
w rzece utonęła świnia, i mimo że była tylko
zwierzęciem ludzie wskakiwali za nią do wody.
I choć ten incydent może wydawać się zabawny
tak naprawdę jest obrazem klęski i bezsilności
ludzkiej – twierdzi. Dodaje również, że najgorszy
moment i apogeum dramatu zostało osiągnięte,
kiedy woda zaczęła przebijać się kanalizacją
przeciwburzową, zalewając kolejne tereny i
pogarszając sytuację na tych już zalanych. Żniwa przebiegały w trudnych warunkach. Sprzęt
niejednokrotnie grzązł w błocie, zboże suszono
we wszystkich możliwych miejscach, a każde
ziarno było na wagę złota.
Pan Andrzej, który dziś ma już 67 lat opowiada nam o błędach technicznych tamtych akcji
ratunkowych. Krytykuje użycie amfibii zamiast
zwykłych łodzi czy też pontonów ratowniczych.
Ich siła naporu była tak wielka, że tworzyły
ogromne fale, pod których naporem pękały
szyby w sklepach i domach. Było to wabikiem
na złodziei, ale także dla ludzi zdesperowanych i
bezsilnych, którzy korzystali z każdej możliwości
przetrwania, jaką dawał im los. Ludzie kradli
pozostałe resztki dobrobytu i do czego tu potem
wracać?! – oburza się pan Andrzej. Uważa też,
że w większości akcje ratunkowe nie przynosiły
w mieście żadnej poprawy, czasami wręcz powodowały więcej nieporządku niż ładu.
Ostatnią znaną nam uczestniczką katastrofy
sprzed trzydziestu lat jest pani Anna, wtedy 40letnia ekspedientka. Mimo swego podeszłego
już wieku dokładnie pamięta wydarzenia z 1977
roku. Ogólnie pomoc pomimo dużych chęci nie
była zbyt sprawna. Szczególnie dla osób starszych i niemających możliwości poruszania się
– mówi. Chwali jednak to, że ludzie jednoczyli
się i okazywali sobie wsparcie na najróżniejsze
sposoby. Prowadziliśmy między bliskimi mały
handel polegający na najzwyklejszej wymianie,
którą nazwaliśmy potem Co Kto Ma – śmieje
się. Jako jedyna wspomniała nam o ofiarności
rolników terenów niezalanych oraz o pomocy
załóg PGR, dzięki którym gromadzono coraz
więcej zboża .
Powódź pozostawiła po sobie wiele blizn.
Złudnie zatartych już śladów przez ekipy odnawiające i naprawiające doszczętnie zniszczone budynki. Po 1977 roku legnickie władze
rozpoczęły akcje, które w przyszłości miały nie
dopuścić do tak wielkich zniszczeń.
Uważa się, że każdy rok jest taki sam.
Jednak w pamięci pojedynczych osób nabiera
on zupełnie nowego, osobistego znaczenia.
Wydarzenia w roku 1977, jak i z lat poprzednich
i następnych pozostawiły po sobie niezatarty
ślad w historii Dolnego Śląska i gdyby nie zaistniałe w tych latach sytuacje teraźniejszość na
pewno byłaby zupełnie inna. Gdyby nie klęska
– nie zaczęto by jej zapobiegać w przyszłości.
Losy pojedynczych osób, jak i losy regionu posplatały się, wywierając wpływ na współczesny
Dolny Śląsk.
Katarzyna Dzianach
podwórko, oczywiście polizała barierkę od mostu. Język przywarł do poręczy i nieźle go sobie
zdarła, próbując się oderwać.
Stanisława Pyjasa, studenta działającego w
krakowskiej opozycji. W Krakowie zbojkotowano
juwenalia oraz zorganizowano „Czarny Marsz”.
SKS-y tworzone były także w innych miastach
polskich, zawsze jednak w swoich działaniach
odwoływały się do wartości, których słuszność i
oczywistość wydaje się nam dzisiaj niepodważalna, czyli do demokracji, swobody zdobywania
wiedzy czy wolności nauki.
Neptun 311, wieczorynka i „zabójczy”
groszek
Natomiast tato zapamiętał swój pierwszy
dzień w szkole – elegancki galowy strój oraz to,
że przy wyczytywaniu nazwisk trzymał ręce w
kieszeniach. Miał tej jesieni ogromne strupy na
kolanach, ale jak sam powiedział, nie było to nic
wyjątkowego. W jego domu stał telewizor Neptun
311 i mógł codziennie oglądać wieczorynkę.
Pamiętał też, że tego roku jego młodsza siostra
(ciocia Ewa), wepchnęła sobie do nosa ziarnka
grochu i trzeba było z nią jechać do lekarza.
Krakowska opozycja
Moi rodzice nie mogli oczywiście wiedzieć,
co ważnego działo się wówczas w Polsce. A
działo się przecież wiele – w maju w Krakowie
założono Studencki Komitet Solidarności, który
pół roku później powstał także we Wrocławiu.
Młodzi działacze chcieli zaprotestować przeciwko
łamaniu praw człowieka przez władze oraz przede
wszystkim wyjaśnić sprawę śmierci, którą uznano
powszechnie za morderstwo polityczne – zgon
Było, minęło, zostało tylko wspomnienie
Z lat 70. zostały moim najbliższym tylko wspomnienia, które z upływem czasu stały się coraz
ciekawsze i zabawniejsze. Myślę, że zostały też
trochę wyidealizowane - dziś nawet słynne kolejki
do sklepów czy jedynie ocet na półkach wspomina
się z rozrzewnieniem i sentymentem. Słuchając
tych opowieści, zyskałam obraz podobny nieco
do beztroskiego dzieciństwa pełnego przygód z
„Dzieci z Bullerbyn”. Czy jest to wierne odwzorowanie klimatu lat 70.? Myślę, że nie i, choć miło
słucha się takich opowieści, to nie możemy zapominać o wydarzeniach naprawdę ważnych, które
pozwalają nam żyć w wolnym kraju – o odwadze
tych wszystkich, którzy nie bali się sprzeciwiać
reżimowi.
Karolina Dzimira
IV str. — OKREŚLONA EPOKA — 14 LISTOPADA 2007
Sport, nauka, nauka,
nauka i praca
Rok 1977 był dla mieszkańców Polski pod
wieloma względami rokiem przełomowym. Gdyby
nie powstały wówczas przeróżne organizacje i
towarzystwa, (jak np. Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela), gdyby ludzie nie zaczęli się
buntować, gdyby nie zrodziła się świadomość
polityczna, to kto wie, czy nie byłoby roku 1980,
1988, 1989 i Okrągłego Stołu! A może nawet
Polska do dziś byłaby państwem komunistycznym?
W tym czasie moi rodzice nie interesowali się
za bardzo polityką ani wydarzeniami na świecie i
w Polsce. Nastolatki raczej nie przejawiają fascynacji sprawami politycznymi, a moja mama miała
wtedy lat szesnaście, zaś tato - siedemnaście. O
tym, co działo się w roku 1977, dowiedzieli się
dużo później od swoich rodziców. Z tą datą moi
rodzice nie wiążą żadnych wspomnień, które
dotyczą polityki.
Życie mojej mamy Małgorzaty przebiegało
wówczas na trzech obszarach: w domu, w
szkole i w klubie sportowym. Uczyła się w
technikum elektronicznym, w klasie drugiej
(o profilu radiowo-telewizyjnym). Wybrała tę
szkołę, ponieważ jej mama, a moja babcia,
była chora i Małgorzata wiedziała, że być może
będzie musiała zaraz po ukończeniu szkoły podjąć pracę. W związku z tym wybrała technikum,
aby zdobyć dobry zawód. Los jednak sprawił
jednak, że moja mama nigdy pracowała jako
technik radiowo-telewizyjny. Skończyła studia
matematyczne i została nauczycielką. Wróćmy
jednak do wspomnianych czasów. Od trzech lat
Małgorzata grała w tenisa stołowego, a w roku
1977 po raz pierwszy zagrała w II lidze. To był
dla niej wielki sukces.
W roku 1977 moja mama po raz pierwszy
wyjechała na obóz sportowy swojego klubu ,,Ślęza Wrocław". Odbywał się on w Mikołajkach. W
czasie pobytu na obozie zdołała wprawić kadrę
w przerażenie, ponieważ razem z koleżanką
Henią pożyczyła rower wodny i zniknęła na cztery
godziny. Gdy zdenerwowane kierownictwo obozu
zarządzało już akcję poszukiwawczą, zguby się
znalazły. Okazało się, że przepłynęły Jezioro Mikołajskie - żadna nie pomyślała o zawiadomieniu
kierownictwa obozowego!
Inną atrakcją, która urozmaiciła monotonne
życie w czasie roku szkolnego, były rybki akwariowe! A dokładniej gupiki - śliczne, małe, kolorowe.
Pojawił się jednak problem z akwarium. W całym
Wrocławiu nie można było znaleźć potrzebnego
specjalistycznego sprzętu. Po dwóch godzinach
jeżdżenia tramwajem po mieście, zadawania we
wszystkich sklepach zoologicznych retorycznego pytania: ,,Czy ma pan/pani akwarium na
sprzedaż?" i uzyskiwania odpowiedzi przeczącej
moja mama i jej brat w końcu znaleźli w do dziś
istniejącym sklepie z artykułami dla zwierząt przy
ul. Chrobrego konieczne i wymarzone akcesoria.
Rybki zostały przyjęte z dużym entuzjazmem,
zwłaszcza przez kota mojego wujka, który zyskał
nową pasję - przesiadywał przed akwarium,
patrząc z zachwytem na pływające za szkłem
zwierzątka.
Kilka tygodni upłynęło także pod znakiem
sprzętu stereo. Radio ,,Elizabeth" z wieżą hi-fi
wydawało się ideałem, mimo że nie posiadało
kolumn. Moja mama zawarła nawet z babcią
specjalną umowę, że muzyka nie będzie puszczana bardzo głośno.
Tymczasem mój tato Tomasz uczył się w III klasie technikum w Dąbrowie Górniczej. Mieszkał w
internacie, ponieważ w przeciwnym wypadku musiałby codziennie dojeżdżać z małego miasteczka
koło Katowic. W czasie wakacji tato brał udział w
obozach ochotniczych hufców pracy w Gdańsku,
aby zarobić na wyjazd. Grabiąc działki, zarabiał
potrzebne pieniądze. Mój tato mimo młodego
wieku pracował, ponieważ pochodził z biednej
rodziny. W roku 1977 pierwszy raz jako harcerz
przebywał na biwaku. Jego zastęp biwakował w
okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej.
Moi rodzice żyli normalnie w tamtych czasach.
Posiadali swoje własne światy. Ich życie to była
praca, nauka, sport... Ideały i sposób życia
młodych ludzi raczej nie zmieniły się do dzisiejszych czasów. Współczesne nastolatki wciąż
pasjonują się piłką nożną i niechętnie ściszają
ulubioną muzę. Pod tym względem wszyscy
młodzi ludzie na całej kuli ziemskiej okazują się
zadziwiająco podobni, niezależnie od czasów, w
jakich przyszło im żyć.
Katarzyna Chrobot
Dyskusje przy płocie
Początki „Solidarności”, strajki i ruchy studenckie przeciwko ówczesnej władzy – czy
tylko tym żyli ludzi w roku 1977? Gdyby zapytać o to przypadkowych przechodniów, czy
w pierwszym odruchu wspominaliby te właśnie wydarzenia? Jakie problemy zajmowały
mieszkańców małych wsi i gmin, w których nikt nie konspirował? Na te pytania odpowiedzi udzielił mi były mieszkaniec Milina – Wincenty Michałowski.
Maria Michałowska: Wspomnijmy rok 1977. Jak
ocenia pan ówczesną sytuację polityczną w kraju?
Wincenty Michałowski: Pogarszała się ona
m.in. ze względu na strajki w Radomiu, w Ursusie
i na Wybrzeżu oraz początki prześladowań Komitetu Obrony Robotników. Nie mogę więc powiedzieć, żebym za tą epoką szczególnie tęsknił.
Mieszkał pan wtedy w małej wsi Milin. Jak na taką
sytuację polityczną reagowali mieszkańcy? Czy
podejmowali w związku z tym jakieś działania?
Różnie. Niektórzy brali udział w pomocy
KOR-owi, czyli Komitetowi Obrony Robotników,
zaczynało rosnąć w siłę tzw. „podziemie”, które
działało przeciwko władzy komunistycznej. Ale
byli także inni – przestraszeni lub obojętni, którzy
udawali, że nic złego się nie dzieje. Ponieważ
pracowałem jako nauczyciel w szkole, miałem
częstą sposobność do rozmów z rodzicami uczniów i wielu z nich przeczuwało nadchodzącą
katastrofę. U nas, we wsi, nie było miejsca na
wielkie konspiracje, ponieważ mieszkańcy nie byli
zorganizowani. Dlatego przeważnie kończyło się
na zażartych dyskusjach przy płocie.
Może jeśli nie działalność polityczna była najważniejsza dla tej wsi, to jakimi innymi sprawami żył
przeciętny, mieszkający tam, człowiek?
W Milinie zajmowano się pracą na roli i
hodowlą, która niestety zaczynała coraz gorzej
prosperować. Uważano, że za dostarczony towar
dostaje się za mało pieniędzy, a pasze, nawozy
i środki ochrony roślin drożały, co było powodem
niezadowolenia. Jednak ciężko ciągle mówić
o przykrościach, przecież mieliśmy też swoje
ośrodki kultury, jak np. filia biblioteki gminnej,
czyściutka i dobrze zaopatrzona w książki. Organizowano tam spotkania literackie i dyskusyjne.
Często zapraszani byli na nie pisarze, jak np.
Henryk Worcell. Najlepsze w tych spotkaniach
było to, że każdy mógł na nie przyjść, napić się
gorącej herbaty i porozmawiać Jeżeli chodzi o
mnie, to wiele mojego czasu pochłaniała szkoła,
bo wtedy miałem bardzo dobry kontakt z dziećmi
i młodzieżą. Uczyłem w szkole podstawowej i
technikum zawodowym w Mietkowie. Poza tym
Dwie siódemki
na szczęście
Historia jakich wiele – współczesny
ślub. Próżna i wystrojona panna młoda
tonie w zwojach pięknej sukni, ciągle
przygląda się w lustrze, sprawdzając, czy
wygląda wystarczająco olśniewająco. W
innym pokoju zestresowany i sztywny pan
młody poprawia marynarkę i nie może się
doczekać, kiedy to wszystko się skończy.
Oboje, pozornie spokojni, wydaje im się,
że do końca swoich dni będą żyli z najukochańszą osobą przy boku. Standardowe
przysięgi, na śmierć i życie, w szczęściu i w
nieszczęściu też, chociaż w to nieszczęście
nie wierzą do końca.
Do czego dążę, opisując ten obraz? Chcę
przypomnieć podobne wydarzenie sprzed 30
lat. Rok 1977 był ważny dla mojej rodziny, emocje nie opadały ani na chwilę. Na wspomnienie
o tamtym czasie cała rodzina prześciga się w
opowiadaniu anegdot z tamtego okresu.
Moi rodzice byli parą zakochanych w sobie,
ubogich studentów. Od samego początku wiedzieli, że nie będą mieli wymarzonego wesela,
tylko skromne przyjęcie. Bez hucznej zabawy,
kolorowych akcentów, plastikowych róż...
Bardzo się kochali, było im, czy też – musiało
być – wszystko jedno. Było jasne, że nie mogą
liczyć na przynajmniej odrobinę przepychu i
wyszukane kreacje. Mój tata szedł do ślubu
w przyciasnym brązowym maturalnym garniturze, ogromnych plastikowych okularach i
z długimi włosami. Moja mama miała prostą
sukienkę z lombardu i buty o dwa numery
za duże. Droga usłana potknięciami i ciemny
Urząd Stanu Cywilnego.
Zaraz po ślubie nowożeńcy urządzili
skromne przyjęcie dla najbliższej rodziny i
przyjaciół. Tego samego dnia wyjechali na
swój - jak to nazywają- „weekend miodowy”
do Karpacza. Wyjechawszy w piątek, musieli
wrócić przed wtorkiem, bo czekały ich kolejne
egzaminy.
Oto żyją ze sobą 30 lat, są przykładem na
to, że małżeństwo nie zależy od tysięcy wydanych na wesele. Może właśnie to, że wzięli
taki właśnie ślub i żyli w tych trudnych czasach
umocniło ich związek.
Dominika Chmielewska
uczestniczyłem w różnych inicjatywach organizowanych przez GOK (Gminny Ośrodek Kultury ),
jak np. „Kolorowe wsie”, w których brałem udział
jako sołtys. Był to festyn, na który zjeżdżali się
ludzie z różnych regionów Polski.
To ciekawe. Ile regionów brało w tym udział i jakie
były konkurencje?
Konkurencje pamiętam jak najbardziej, ponieważ chodziło o prezentacje dorobku kulturalnego.
Były to: ubiory, potrawy, a także krótkie scenki
reżyserowane przez samych zainteresowanych.
„Smaku” temu festynowi dodawało to, że ludzie,
którzy brali w nim udział, pochodzili z dawnych
terenów naszego kraju, np. Białorusi, Litwy i
Ukrainy. Stamtąd zostali wysiedleni i przyjechali
tutaj do Polski ze swoimi obyczajami i kulturą,
którą mogli na „Kolorowych wsiach” się pochwalić.
Te spotkania odbywały się m.in. we Wrocławiu,
Oławie, Sobótce i Środzie Śląskiej. Dla naszej
wsi było to na tyle ważne wydarzenie, że próby,
które przeprowadzaliśmy w bibliotece, ciągnęły
się często do późnych godzin w nocy A przecież
rano trzeba było iść do pracy.
Czy młodzież szkolna angażowała się w te projekty?
Były działania, do których potrzeba było
młodzieńczego ducha i kondycji, jak np. tańce,
przedstawienia. Nie brakowało jej także na wieczorkach poetyckich, a jeżeli ktoś nie mógł przyjść
z różnych powodów, to zawsze istnieli tzw. „łącznicy”, którzy chętnie przekazywali danej osobie parę
książek oraz dzielili się wiadomościami.
Teraz mieszka pan we Wrocławiu, w pięciopokojowym mieszkaniu, a zamiast ogródka ma pan za
oknem trawnik i ulicę. Brakuje panu czegoś z lat
70-tych?
Najbardziej brakuje mi dawnej, wiejskiej
atmosfery. Tutaj, w mieście, sąsiedztwo polega
na rytualnym „dzień dobry” i na tym kończy się
nasza znajomość. Ludzie zamykają się w swoich
klatkach z telewizorem, a więź sąsiedzka teoretycznie istnieje, ale w praktyce jej nie ma. Istnieją,
oczywiście, kluby seniora, ale nie mam na nie
czasu, a nawet gdybym miał, to nie wiem, czy by
mi się chciało. Zamiast
dawnej biblioteki mam
w pokoju szafkę wypełnioną książkami partyzanckimi, które mogę
czytać nawet kilkakrotnie. Mam szczęście, bo
moja żona pracuje we
wrocławskiej Bibliotece
Uniwersyteckiej i nie
muszę się martwić o
ich brak. Tęsknię za
dawnymi czasami, ale
teraz najwięcej radości
czerpię, patrząc, jak
dorastają moje dzieci
i tego życzę każdemu
seniorowi.
Rozmawiała
Maria Michałowska
OKREŚLONA EPOKA
ROK 1977 W PAMIĘCI DOLNOŚLAZAKÓW
Dodatek redaguje młodzież dolnośląskich liceów w ramach
konkursu organizowanego przez Dolnośląskie Kuratorium
Oświaty we współpracy ze Stowarzyszeniem „Nasz Wrocław”,
Odziałem Strzelińsko – Wrocławskim SNaP i Dolnośląską Gazetą
Szkolną. Konkurs wpisuje się w obchody 30. rocznicy powstania we Wrocławiu
Studenckiego Komitetu Solidarności.
Zeszyt pierwszy zredagował zespół uczniów LO nr IV i LO nr X we Wrocławiu:
Robert Dudziński, Katarzyna Dzianach, Marta Nowakowska.