Shak

Transkrypt

Shak
Głośny wybuch brutalnie rozdarł ciszę pozornie kolejnej nudnej
nocy jednego z miasteczek jakich pełno na Kontynencie.
Przerażenie opanowało dzielnicę, w której zdarzenie miało
miejsce. W miejscu, gdzie stał dom szlachcica, stał teraz palący się
szkielet budynku. Wszędzie czuć było ostry zapach prochu, do
uszów gapiów dobiegały wołania o pomoc. Wśród tego chaosu
biegali już ochotnicy, którzy z osmalonymi rękami oraz twarzami,
chwytali naczynia, napełniali je wodą i starali się ogarnąć pożar.
Cały ten bezład próbowali opanować ludzie z pobliskiego
garnizonu. Pojawiać się też zaczęli kapłani oraz medycy, którzy
rozbiegłszy się po całym podwórzu szukać poczęli rannych.
Miasto nigdy jeszcze nie przeżyło tak gorącej nocy. Wreszcie, cała
ta tłuszcza, powstrzymała szalejący żywioł. Wszyscy wiwatowali,
wszyscy się cieszyli. Do pozostałości po budynku od razu wpadli
gwardziści. Po chwili po całym mieście rozbiegła się pierwsza
plotka – iż budynek został podpalony. Wszystkich ogarnął strach,
lecz do ich uszu wkrótce dobiegły inne, nie mniej szokujące wieści.
Czarodzieje orzekli, iż podpalacz umyślnie rozlokował lonty – nie ucierpiał ani jeden pobliski
dom, ani jedna grudka ziemi. Spalił się doszczętnie tylko dom szlachcica. Po chwili do ogólnej
wrzawy dołączyli się kapłani – oświadczyli oni, iż tylko jedna osoba poniosła śmierć od pożaru –
szlachcic, którego ciało odnaleziono zwęglone w jego własnym biurze na piętrze. Nikt poza nim
(oraz poza przypadkowymi oparzeniami gapiów) nie doznał żadnej szkody ! – krzyczeli kapłani.
Co dziwniejsze! – wtórowali im gwardziści, teren tutaj wielokrotnie gościł ogień podczas suchych,
letnich dni. Wielokrotnie nie udawało się uratować domów w tej dzielnicy, wielokrotnie śmierć
patrzyła w oczy tym, którzy nie uciekli w porę przed szalejącym ogniem. Tym razem nikt nie
zginął. Te rozważania, trwały jeszcze całą noc. Wśród ogólnego rozgardiaszu, nikt nie zauważył,
iż z miasta wyruszył nieznajomy odziany w płaszcz, trzymający w dłoni sygnet szlachecki.
Ulica była opustoszała. Podobnie jak całe miasto – trudno się temu dziwić, o północy
niewiele osób wybiera się na spacer. Nagle, ciszę nocną przerywa płacz dziecka, niemowlaka.
Owinięty w starą, podziurawioną szatę, leżący w gnojówce, kaszle poprzez pierwsze na tym
świecie łzy. Wkrótce, na jego nagim ciele, pojawiać zaczęły się krople deszczu. Burza nie zna
litości, wśród piorunów, grzmotów, płacz niemowlaka cichnie. W tej trudnej chwili, los ponownie
okazuje swą okrutność i wtem malec słyszy warczenie nieopodal swej ‘kołyski’. Nie jest nawet
świadomy, iż zbliża się ku niemu wygłodniały pies. Podbiega szybko do malutkiego ciałka i
zatapia kły w jego lewym oku. Wśród szarpaniny, krwi i odgłosu burzy, dziecko wydaje się być
stracone na zawsze. Jak kolejne nie chciane dziecko, zrodzone przypadkowo w chwili
zapomnienia. Gdy oszalały pies zamierza zatopić swe kły w twarzy niemowlaka, zostaje przyszyty
do pobliskiego muru tuzinem strzał. Z mroku wyłaniają się trzy postacie, ubrane w czarne,
kamuflujące ich zbroje. Jeden z nich, nie mający oka, podbiega do miejsca gdzie legło niemowlęce
ciało. Chłopczyk jakimś cudem przeżywa atak kłów, jednak blizna na powiece przypominać mu
będzie do końca jego życia iż tylko dzięki boskiej opatrzności przeżył. Wraz z następnym hukiem
z niebios, zjawił się przestraszony gwardzista trzymający niepewnie halabardę. Przybiegł tutaj,
zaalarmowany hałasem dobiegającym z dzielnicy. Jedyne co ujrzał, to skomlącego, przybitego do
ściany psa, który jęcząc cicho, zdechł na miejscu z powodu obrażeń jego własnych flaków.
Uderzenie klingą w twarz zabolało. Lecz nie tak bardzo jak powrót do rzeczywistości.
Mały, obskurny pokoik, ukryty w jednej z piwnic nie rzucającego się w oczy domu, był świadkiem
niejednej egzekucji na niepotrzebnych elementach tej układanki. Lecz nigdy zapewne nie widział
takiej sceny. Ktoś zamontował tablicę na jednej ze ścian, ktoś zakupił kredę. Jeden mężczyzna
krążył ciągle między jednym końcem pomieszczenia a drugim, klnąc głośno. Nie zważał na to, iż
jego partner okłada drewnianą linijką na oko dziesięcioletniego chłopca. Ten, dzielnie znosi ciosy.
Wiedział przecież, iż otrzymuje karę za to, iż się pomylił. Wszak ‘opiekunowie’ nie uderzają za
nic. Po chwili, sytuacja wraca do normalności. Chodzący mężczyzna znów siada wygodnie na
jednym ze krzeseł, przystawionym dość blisko do małego. Drugi zaś znów łapie się za głowę i
miast sztyletem, operuje przy tablicy kredą by następnie linijką wskazywać poszczególne litery.
Uczeń skrzętnie powtarza za swym nauczycielem, ku uciesze jednookiego partnera w swej ławce.
I tak, litery układają się w sylaby, sylaby w wyrazy, te zaś w zdania. Mijał kolejny rok, pełny
ciężkiej i trudnej nauki czytania i pisania. Malec zaś, ten sam, który cudem został uratowany przed
kłami psa, kończy właśnie swe dwunaste urodziny.
Dni mijały szybko. Malec rósł, uczył się wciąż nowych rzeczy. Zaś troskliwi rodzice
wpajali w niego całą swą wiedzę na wszelakie tematy związane z ich fachem. Prócz tego
wypleniali z umysłu chłopaka błędy, jakie ongiś sami w podobnych sytuacjach popełniali.
Wreszcie, w dniu jego czternastych urodzin, szef całej bandy, dał mu do rąk opasłą księgę,
poplamioną tłuszczem i mającą swe lata świetności dawno za sobą. Chłopiec otworzył ją i na
polecenie swych kamratów, wskazał palcem dwa wyrazy. Pierwszym z nich, był „shak” – co w
Starej Mowie oznaczało tyle co „ulica”. Drugim wybranym przez chłopca wyrazem, była „ira”,
słowo oznaczające w Starej Mowie „szczęście”. Odtąd, malec przestał być bezimiennym
chłopcem – stał się niemal dorosłym mężczyzną, znanym odtąd jako Shak vel Ira, bowiem, za
namową swoich towarzyszy, pierwszego imienia używać będzie powszechnie – drugie zaś,
skrycie. Jako, iż młody człowiek wkraczał właśnie w świat dorosłego mężczyzny, jego
opiekunowie wtajemniczali go w swe plany coraz głębiej. Malec skwapliwie wykonywał wszystkie
rozkazy i uważnie słuchał wskazówek swych współbraci, silnie wierząc, iż kiedyś ta wiedza może
okazać się jego zbawieniem. I tak, po dwóch latach nauki, stał się najlepszym z nich. Nic więcej
nie potrafili go nauczyć. Malec domyślał się tego, lecz nie mógł opuścić swojej rodziny. Los, jak
widać, miał inne plany i znów przypomniał o swoim istnieniu.
Akcja była idealnie zaplanowana. Obmyślana w najdrobniejszych szczegółach. Grupka
czterech złodziei, szła spokojnie rozświetlonymi przez pochodnie ulicami. Ich celem był dom
margrabiego, konkretniej zaś – jego kryształ, jakiego próżno szukać w kieszeniach napotkanych
podczas dnia osób. Prymitywny zamek nie sprawiał żadnego problemu. Po wdarciu się przez
główną bramę, sprawy zaczęły się komplikować. Doszło do niezgody pomiędzy towarzyszami
Shak’a. Byle pretekst spowodował, iż jeden z przyjaciół młodego mężczyzny legł na podłodze ze
sztyletem w aorcie. Nie minął nawet moment, nawet jego ciało nie pozbyło się jeszcze dreszczy
agonii, gdy jednooki, dla którego Ira był niemal jak syn a i chłopak kochał go jak ojca, padł na
brukowaną kamieniami podłogę z mieczem, który przebił go na wylot. Chłopak ze wściekłości
rzucił się z na zabójcę jego przyjaciół, lecz ten spokojnie sparował cios i z pogardliwym
uśmiechem powalił chłopaka. Wyjaśnił, iż jest jednym z członków garnizonu miejskiego i że miał
tą całą bandę na oku już od kilku lat. W chwili gdy brał zamach mający zabić chłopca, na twarz
Shak’a spadło kilka kropel krwi. Spojrzał w górę i zauważył strzałę utkwioną z szyi zdrajcy. Po
chwili kolejna strzała przebiła mu szyję na wylot. Trzecia strzała nie zatrzymała się nawet w jego
cielę, wbiła się w ścianę naprzeciwko, brudząc ją krwią. Zdrajca zatoczył się i upadł, już samemu
będąc martwym. Strzelał jednooki, który ostatkiem sił, raz jeszcze ocalił życie młodemu
złodziejowi. Gdy Ira był już przy nim, starzec był już w objęciach swego boga. Shak uciekł, nie
wziąwszy nic, ani z ekwipunku swych byłych przyjaciół, ani też z ekwipunku dwulicowego
zdrajcy. Ira po raz pierwszy poznał, co to znaczy zdrada oraz kim tak naprawdę są przyjaciele.
Wśród wszelkich ras, wędrujących pośród wszystkich ulic stolicy Nilfgaard’u, jedna
persona stara się nie zwracać na siebie uwagi. Mężczyzna, ubrany w szary płaszcz, stoi spokojnie,
oparty o pobliski mur. Wodzi wzrokiem po mijających go istotach. Po chwili szybkim krokiem
kieruje się w stronę najbliższego garnizonu miejskiego. Składa podpisy, ściska z niechęcią dłonie
swych nowych przełożonych. Zapisuje się do wojska. Tam odbywa żmudny i okrutny trening, w
niczym nie przypominający sprawiedliwie wymierzane kary przez jego byłych opiekunów. Siniaki,
złamania, nowe blizny – oto był chleb powszedni dla młodego mężczyzny. Wkrótce potem,
wybuchła wojna. Długa, straszna, dziesięcioletnia wojna. Wpierw stał po stronie Nilfgaard’u,
później stał przeciwko nim. Żadna ze stron, nie była godną naśladowania. Ukazała ona, i tak już
skażonemu przez zdradę i niesprawiedliwość, umysłowi młodzieńca całe swoje okrucieństwo.
Widział gwałcone kobiety., palone domy, w których zamykano okolicznych mieszkańców.
Wielokrotnie zmagał się ze śmiercią, wiele razy ten, z którym przed chwilą rozmawiał, ginął
trafiony strzałą, nie wyjawiając nawet swego imienia. Cały ten chaos, całe to szaleństwo, gościło
w duszy Shak’a przez wiele lat. Wiele lat dochodził też do przerażającej prawdy o Kontynencie.
Wreszcie, z chwilą gdy jego kompani zabijali dzieci podczas tej całej pieprzonej wojny, odnalazł
ją. Kontynent to bagno, bagno w którym nie chcą się tarzać nawet świnie. Krwista poświata miała
odtąd zawsze przyświecać żołnierzowi, dokądkolwiek skierował on swe kroki. Mimo wszystko,
wojna uczyniła z niego mężczyznę, jakkolwiek jednak zbyt wielkim, zbyt przerażającym kosztem.
„Nie może nie być nadziei.” – rzekł raz na widok płaczącej, pół-nagiej kobiecie, leżącej
okrakiem w błocie i nieczystościach. Wszędzie wokół ludzie, elfy, krasnoludy i przedstawiciele
innych ras, mijały to widowisko, przechodząc beznamiętnie obok dziewczyny. Tylko jedna osoba,
podeszła bliżej. Wysoki mężczyzna, o siwych włosach, spokojnym krokiem zbliżył się ku niej.
Nie sposób było orzec, ile kobieta ma lat – jej czarne, gęste i długie włosy, oplatały jej ciało,
splecone ze sobą błotem. Kobieta spojrzała smutno na nadchodzącego człowieka. W jej oczach
można było spotkać zrozumienie – z pewnością wiedziała czego może chcieć ten nieznajomy.
Tymczasem, mężczyzna podszedł jeszcze bliżej, a zatrzymawszy się tuż przed jej twarzą,
uklęknął. Spotkali się wzrokiem. Ona wiedziała, on tym bardziej. Wyciągnął sztylet zza pazuchy,
odgarną nim pasmo włosów z jej barku, odsłaniając tym samym jej lewą pierś. Pchnął szybko i
dokładnie. Kobieta chciała krzyczeć – zasłonił jej usta swą drugą, wolną dłonią. Gdy jej ciało
uspokoiło się, nieznajomy schował sztylet i przymknął delikatnie jej oczy, umieszczając ją
ostrożnie wśród błota i odchodów – jedynej trumny, na jaką było i ją i jego stać. Rozejrzawszy się
dookoła, sprawdził czy nic mu nie grozi. Nie, miasto wcale nie zauważyło, iż ktoś zabił jedną z
jego dziwek.
Zabójca szybkim krokiem oddalił się w stronę bogato wystrojonego domu, znajdującego
się w centrum. Wchodząc do domu sołtysa, nie omieszkał zauważyć przepychu bijącego niema z
każdego kąta pomieszczenia w którym się znajdował. Hebanowe drewno, kominek, trofea, złoto i
diamenty wszędzie gdzie tylko spojrzeć wzrokiem. Wreszcie, zauważył swego gospodarza. Był
nim elf, z zawadiacko uczesanymi włosami. Nienaganne paznokcie, gustowna koszula i spodnie
złożone z kilku warstw jedwabiu, dawały jasno do zrozumienia, iż jest to znaczna persona. Oparł
się o hebanową poręcz i stojąc na schodach, uśmiechał się z politowaniem na widok najemnika.
„Oto Twoje 600 denarów Shak.” – uśmiechnął się szyderczo w chwili gdy jego ręka podawała
sakwę mężczyźnie – „To, plus podziękowanie od rady miasta za pomoc w akcji oczyszczania ulic!
A teraz zmiataj stąd trepie, bo przypomnę sobie, iż za Twój łeb psie, wyznaczono sporą sumkę!”.
Najemnik bez słowa pochwycił worek i spokojnie wyszedł, ignorując szyderstwa zarówno swego
gospodarza, jak i jego ‘żony’, która w międzyczasie pojawiła się na scenie. Obydwoje śmiali się aż
do chwili gdy sięgnęli po kieliszki z winem, tym samym, które zawsze sprowadzają przez swego
zaufanego pośrednika z Nilfgaard’u.
Tym razem jednak, pośrednik upił się, skuszony propozycją darmowego trunku
oferowanego przez nieznanego mu awanturnika.
Ten sam nieznajomy dosypał do niesionego przez niego wina sproszkowane krwawe
ziele, powodujące krwotok wewnętrzny tuż po jego zażyciu.