M. Stokowski, felieton TWARZ I GĘBA, 2006
Transkrypt
M. Stokowski, felieton TWARZ I GĘBA, 2006
Marek Stokowski TWARZ I GĘBA Możecie mi Państwo wierzyć, naprawdę chciałem zwiedzić to muzeum. Wszedłem do foyer – i z miejsca mnie odrzuciło. Z rozpędu pokręciłem się przez chwilę w okolicach portierni, machinalnie zajrzałem tu i tam, i wszedłem. Z ulgą. I ze złością. Czyżbym doznał nagłego ataku melancholii albo przypominało mi się, że nie wyłączyłem gazu? Nie, nic z tych rzeczy. Wygoniła mnie uderzająca obcość tego miejsca. Takie rzeczy człowiek odbiera całym ciałem, radarami ukrytymi w zmysłach i w subtelnych tkankach nerwów. Poczułem, że nikt mnie tam nie chce. Poczułem, że jestem ledwie śmieciem wepchniętym podmuchem wiatru przez uchylone drzwi przybytku kultury. W foyer nie było ani jednego elementu, który by mnie przyjaźnie witał mową przedmiotów. Nie było też żadnej estetycznej informacji wizualnej, zieleni ani atmosfery bezpieczeństwa, za to panoszyły się tam jakieś plastikowe wiadra i poutykane po kątach szmaty, a na wszystkim kładła się tak dobrze mi znana woń PRL-u. Ale najgorsza była pani. Stała za kontuarem, ubrana po domowemu, bo przecież była u siebie, w przestrzeni absolutnie oswojonej i zaanektowanej. Można powiedzieć, że portierka miała tam swoje obejście, swoje gumno. Zdawało się, że spod lady zaraz wytoczy się prosiak, a po holu rozbiegną się kury. Bezczelnie wkraczałem na jej prywatny teren i nie lubiła mnie za to, a więc zostałem dumnie zignorowany. Pani przemawiała donośnym, ludowym głosem, do panienki siedzącej po przeciwnej stronie hallu. To były sprawy osobiste, kwestie związane z wczorajszym obiadem dla męża, który powrócił z dalekiego kursu, a lubi zjeść, jak się zmęczy. Nie chciałem przeszkadzać. Już mówiłem – wyszedłem. Wyszedłem, bo nie lubię być natrętny. Ktoś powie, że mam źle w głowie. Przecież nikt nie powiedział mi złego słowa. Nikt mnie nie zbeształ, ani nie opluł. Tak, to prawda. Z tym że to jeszcze trochę za mało, bym zechciał tam zostać i zapłacić za bilet. Pani za kontuarem rzeczywiście nic do mnie nie rzekła, wszakże warto pamiętać, że – zgodnie z badaniami psychologów – tylko 7% tego, co przekazujemy, to sensy wypowiadanych słów. Najwięcej, bo aż 55% komunikujemy mową ciała. Owe sekretne informacje odbieramy właściwie nieświadomie, bez specjalnego ich racjonalizowania. Po prostu w pewnych miejscach i z pewnymi ludźmi robi nam się miło, a w innych i z innymi jest nieznośnie, i uciekamy od nich jak od zarazy. Ja odebrałem sygnały, które sprawiły, że zwiałem. Tak właśnie tysiące ludzi daje drapaka z przybytków, gdzie traktowani są nie jak istoty ludzkie, ale jak swołocz. Od dawna rozumieją to szefowie i pracownicy firm prywatnych, czyli przedsiębiorstw, które na co dzień walczą o klienta, to znaczy o życie. Niestety, odmiennie bywa w instytucjach państwowych. Tu nadal można się nadziać na spojrzenie obrażonego mordercy i usłyszeć pomruki syberyjskich niedźwiedzi. Ktoś powie, że dzisiaj i pracownicy budżetowi lękają się utraty pracy, więc się starają. Tak, ale ich strategią przetrwania wcale nie musi być budowanie dobrego wizerunku w oczach klientów, lecz budowanie go wyłącznie w oczach przełożonych. W krajach, gdzie muzea muszą stale udowadniać swoją służebność wobec społeczeństwa (bo inaczej nie dostaną dalszych dotacji) i gdzie o miejsce na rynku walczą z innymi atrakcjami kulturalnymi, starają się one o jak najlepsze relacje z publicznością. Ich zarządy i pracownicy wychodzą ze skóry, żeby zwiedzających zachęcić, zatrzymać w muzeum i sprawić, aby chcieli tam jak najczęściej powracać. Czynią to za pomocą uatrakcyjniania i udogadniania przestrzeni muzealnych (symbolem tych wysiłków są szklane, otwarte drzwi do budynków muzealnych, mówiące: „Zajrzyj do środka, czekamy na Ciebie, wejdź, to jest miejsce przyjazne”), lecz przede wszystkim za pomocą uważnego dobru i szkolenia pracowników. Bo to oni – pracownicy pierwszego kontaktu – tworzą człowieczą, przyjazną twarz instytucji albo jej potworną, dziką gębę.