reportaż
Transkrypt
reportaż
15 września 2007r. – Trzebnica – Żądło Szerszenia. Zadziałała podświadomość. Przystępując do udziału w maratonach szosowych, Trzebnica i Leszno stanowiły dla mnie najważniejsze punkty imprezy. W Lesznie poszło całkiem nieźle, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto brać udział w takich imprezach. Ale w Trzebnicy ............ ? Zacznijmy jednak od początku. Żądło Szerszenia, to ostatni maraton na jaki wybraliśmy się w tym sezonie. Stąd też skala przygotowań, ale i doświadczenia zebranego z poprzednich imprez, większa, bogatsza, pełniejsza. Na dwa tygodnie przed startem, Torpedo Tadeo (dlaczego tak w dalszej części reportażu) oraz Speed (czyt. spid) Wojciecho, deklarują przejazd 224 km. „W życiu” nikt z nas tyle nie przejechał, tym bardziej non stop. Cóż. Zostaje postawiony przed faktem dokonanym i zmieniam swój przydział z pierwotnie deklarowanych 112. Takie posunięcie wymaga poczynienia pewnych zmian w sprzęcie pedałującym. Już po maratonie w Choszcznie okazało się bowiem, że stan mojej kasety można przyrównać do zatartego silnika. Jazda na wyostrzonych koronkach kończy się permanentnym przeskakiwaniem łańcucha, szczególnie na podjazdach. Jakimś cudem (słowo cud ma tu swoje znaczenie) kaseta, której potrzebuje, na dzień przed zawodami, znajduje się u Adriana w sklepie. Nie zastanawiając się długo, montujemy i już wiem, że fortuna mi sprzyja. Śliczna, świecąca, cicha kaseta. Dobrego nastroju nie psuje mi nawet prognoza pogody. Wiatr, deszcz i chłód. A wszystko to właśnie 15 września. Dnia tego, świtem bladym, wyruszamy w kierunku znanym, nie wiedząc jeszcze, jak nas przyroda „zmłóci”. Meldujemy się u Siostry Maksymiliany, którą z tego artykuliku, jak i pozostały zastęp sióstr Boromeuszek, serdecznie pozdrawiam, dziękując za nocleg i śniadanko (a Wojciecho nie jest Tatarem – prze siostry). Tadeo się spieszy. Startuje w pierwszej grupie punktualnie o 8. My dopiero 30 minut później. Mamy zatem czas na dokładne popakowanie pokarmu i napojów. Wojciecho wygląda zastanawiająco z napakowanymi pożywieniem kieszeniami. Jak sam jednak rzecze, jego silnik wymaga stałego dopływu paliwa. Ja znacznie skromniej uzbrojony w węglowodany i cukry, zajmuje pozycję na linii startu i dowiaduje się, że mój główny konkurent nie jedzie. Jestem rozczarowany. Planowałem bowiem przejechać w parze cały dystans. Ale nic to. Po 5 km, pozostaje ja oraz Pani Irena, z którą przez 40 km, zmagamy się z pierwszymi odczuwalnymi podmuchami wiatru. Razem też gubimy trasę, na którą pomaga nam powrócić trenujący w tym akurat dniu kolarz. „Bóg zapłać dobry człowieku”. Szkoda, że nie mogłem się zrewanżować przyobiecanym piwem na mecie, albowiem nie było Cię na niej. Na kilkanaście kilometrów przed Miliczem, moja partnerka odpuszcza, skarżąc się na ból brzucha. Szkoda. Nie mogę sobie jednak pozwolić na radykalne obniżenie tempa. Mam bowiem konkretny cel. Przed setnym kilometrem odrobić 30 minut straty do Tadeo. Dlatego też, na bufecie przechwytuję jedynie drożdżówkę i jadę dalej. Rozkręcam się. Zaczynam przeganiać i odjeżdżać niektórym uczestnikom maratonu. Kręcę coraz „zgrabniej”, upojony dźwiękiem mojej nowej kasetki. Pierwszy podjazd – ciach. Rewelacja. Drugi, trzeeci, czwaaarty, piąąąąąąąąąątyy – i kolejne. Jeden wybitnie długi wybudza mnie ze zdziwienia, a widok mijającego mnie kolarza pobudza do rywalizacji. Za chwilę ściana asfaltu, na szczycie której pstrykają foto. Więc jak tu pasować. Nacisk na pedały zwiększony i wystrzeżone zęby do obiektywów. A za podjazdem katastrofa. O kask zaczynają uderzać kulki gradowe. Odczuwalna temperatura w połączeniu z przemoczonym strojem, wyziębia człowieka. Kolarze jednak, nawet amatorzy, jak już położą swój tyłek na siodle, mają nieprzepartą chęć walki w każdych warunkach pogodowych. Więc rwie się do przodu w deszczu i w słotę. Są jednak wśród nas tacy, których szybka jazda w tą samą chmurę wprowadza dwukrotnie (to o Wojciechu). Po pierwszym kółku już wiem, że planu zasadniczego, czyli dojechania do Tadeo na setnym kilometrze nie zrealizowałem. Nie ma go też na drugim punkcie żywnościowym. Jest to zatem znak, że nie tylko się posilił, ale wyjechał już na drugą rundę. Ładuję do głodnej papy placek drożdżowy, chowam banana w kieszeń i zaczynam pogoń - tylko ktoś na trasie postawił zaporę wiatrową. Mielę dosłownie 16 km/h. Jestem wciąż lekko mokry, co w połączeniu z wiatrem w twarz, potęguje tylko uczucie chłodu. Dobrze, że idąc za postawą Wojtka na całej długości maratonu jem. Batonik, batonik, batonik, batonik – i tak co 30 km. Jestem wciąż jeszcze świeży i silny, tylko niech zacznie wiać w plecy. Powoli jednak dochodzę do wniosku, że albo Tadeo poczynił niespotykane postępy, albo ja podupadłem. Mija bowiem 120 km. Następnie 140 i dopiero na 160 rozpoznaję go, jak posila się na bufecie. Cel został osiągnięty. Wojciecho jednak uczynił to na 80 km maratonu. Różnica klas widoczna gołym okiem. Ale należy oddać cesarzowi co cesarskie, dlatego też nadaję Tadeuszowi P., przydomek Torpedo, albowiem człek ten, od swojego pierwszego startu w Lesznie, poczynił postęp znaczący. Wzór kolarskich cnót i przykład, że jak się chce to można. Należy tylko jazdę rowerem traktować jako przyjemność i cel sam w sobie. Powróćmy jednak ma trasę. Mamy 172 km. Pozostawiam Torpedę Tadeo i rozpoczynam zmaganie z Trzebnickimi Wzgórzami. Walka z wiatrem nadwyrężyła mój stan siłowego posiadania. Od 190 km mam już tylko 34 do mety, i kilka podjazdów przed sobą. Na najdłuższym z nich Panie grzybiarski za obficie wypełnionych koszy, skandują dopingujące nas, kolarskie hasła w stylu – „...nie poddawaj się Pan...”, „...dasz radę Panie, do góry, do góry...”. No jak dla takich ludzi nie pedałować. „Minuta sześć”, wjazd na szczyt, zjazd w dół, i wiatr, znów wiatr. Momentami mam wrażenie, że mój rower wygina się. Chowam się za kierownicę i tylko żółty kask i para oczu obserwują asfalt przed przednim kołem. Silne podmuchy powodują, że z drzew obficie spadają żołędzie i kasztany. Należy uważać i starać się je omijać. Tych, które obijają się od kasku, ramion i pleców, ominąć się już nie da. Uważać też należało na przelatujące szerszenie. Co przystojniejszym siadały na ramiona, bzykając do ucha ciepłe nutki, W ten sposób Speed Wojciecho nawiązał kontakt, który zakończył się „odpstryknięciem”. Dla mnie Maraton w Trzebnicy będzie się już do końca kojarzył z wiatrem, na ostatnich kilometrach do mety. Po przejechaniu 220 km i zbliżaniu się do mety, człowiek myśli o sprawach przyjemnych. Nie przewiduje, że spotka go jeszcze niemiła niespodzianka. Lekki podjazd. Staje na pedały, skręcam w prawo i niemal się zatrzymuje. Naciskam na pedały i tylko kilka km/h. Ponawiam nacisk, tym razem silniej. Licznik wskazuje, że jadę szybciej, ale trudno to odczuć. Trekingowy rowerek znów sprawia wrażenie, jakby się wyginał. Moment, w którym zauważam tablicę z napisem Trzebnica kończy moje zmagania z przyrodą. Dojazd do mety to czysta formalność. A na mecie – chłód. Rozgrzane mięśnie stygną. Nie pomaga nawet ciepła kiełbaska z grilla. Wojtek pozbawiony klucza od pokoju (albowiem ja go wiozłem), został zmuszony siedzieć na mecie i czekać za nami przez półtorej godziny. Przykład na to, że zbyt szybka jazda nie popłaca. To oczywiście nieistotny żart. Z naszej szosowej trójki, to On punktuje najbardziej. Z 38 kolarzy, którzy odważyli się przejechać 224 km, zajął wysoką 8 pozycję. Ja osobiście też muszę być z siebie dumny. Okazało się bowiem, że moi przeciwnicy z kategorii wiekowej i sprzętowej, którzy deklarowali dwie pętle, pojechali jedną bądź nie wystartowali, dzięki czemu zgarnąłem puchar. Ale nie byłoby to możliwe, gdyby Tadeo jako pierwszy nie ogłosił startu na dystansie 224 km. Ostatecznie i jemu to się opłaciło bowiem zajął trzecią lokatę w swojej kategorii (a Wojtek drugą). Tym samym każdy z nas zapunktował. Za rok pojedziemy 336. Acha Chciałbym jeszcze bardzo, ale to bardzo prosić dzieciaki, które skandowały „...daj słodycze, daj słodycze...”, aby nie miały do mnie żalu. Naprawdę wszystko co miałem zjadłem. Mam nadzieję, że zapamiętały nasze koszulki i kiedy przejeżdżał Wojciecho oraz Tadeo, którzy podzielili się z nimi, to ostatecznie dobrze wspominają nasz Klub.