Była to jedna z tych upalnych lipcowych nocy. Nil wylał tego roku

Transkrypt

Była to jedna z tych upalnych lipcowych nocy. Nil wylał tego roku
III
B
yła to jedna z tych upalnych lipcowych nocy. Nil wylał tego roku
niezwykle obficie, a to zdarzało się raz na dwadzieścia albo trzydzieści lat i stawało się legendą przekazywaną z ojca na syna.
Większość terenów rozciągających się między brzegiem rzeki i skrajem pustyni, gdzie stały domostwa, znalazła się pod wodą, a niektóre
z pól zamieniły się w wyspy. Między nimi a swoimi domami ludzie
poruszali się w małych łódkach albo wpław. Mustafa Sa’id, jak mi
wiadomo, pływał doskonale. Ojciec opowiadał mi później – bo kiedy
to się stało, byłem akurat w Chartumie – że zaraz po modlitwie wieczornej rozległy się we wsi krzyki kobiet. Ludzie pobiegli więc w tym
kierunku, skąd dochodziły, i wówczas okazało się, że to dom Mustafy
Sa’ida. Miał on zwyczaj wracać z pola do domu wraz z zachodem słońca, ale tym razem jego żona czekała na próżno. Wyszła więc i zaczęła
rozpytywać o niego tu i tam. Jedni mówili, że widzieli go na polu,
zdaniem innych Mustafa wracał do domu razem z resztą mężczyzn.
Cała wioska wyległa nad rzekę. Mężczyźni przynieśli ze sobą lampy,
kilku z nich wsiadło na swoje łódki. Daremne poszukiwania trwały jak
noc długa. Do posterunków policji wzdłuż Nilu, aż do Karma, wysłano
telegramy, ale wśród topielców, których woda wyrzuciła w tym tygodniu na brzeg, nie było Mustafy Sa’ida. Ostatecznie wszyscy doszli
do wniosku, że musiał się utopić, a jego zwłoki spoczęły w brzuchach
krokodyli, od których roiły się okoliczne wody.
S e z o n
m i g r a c j i
n a
P ó ł n o c
45
Jeśli o mnie chodzi, to owładnęło mną to samo uczucie, jakie miałem wówczas, gdy – ku memu zaskoczeniu – Mustafa Sa’id zaczął
ni stąd, ni zowąd deklamować angielską poezję. Siedział wtedy wygodnie na krześle, wyciągnąwszy swobodnie nogi. W ręku trzymał
szklankę wina, światło lampy odbijało się na jego twarzy, a oczy
błądziły mu – jak mi się wydawało – po bezkresnych przestrzeniach duszy. Na zewnątrz otaczająca nas ciemność była tak gęsta,
jakby diabelskie siły sprzysięgły się, aby stłumić światło. Czasami
przychodziła mi do głowy taka niepokojąca myśl, że Mustafa Sa’id
w ogóle nie istniał, że był fikcją, zjawą albo snem, a może koszmarem, który w ową ciemną i duszną noc dołączył do mieszkańców
wioski i zniknął w chwili, gdy otworzyli oczy wraz z pierwszymi
promieniami słońca.
•
Noc miała się ku końcowi, kiedy wstałem i wyszedłem z domu
Mus­­tafy Sa’ida. Zapewne z powodu długiego siedzenia odczuwałem zmęczenie, ale mimo to nie chciało mi się spać. Snułem się
po wąskich i krętych uliczkach wioski. Chłodny wiatr z północy
muskał mi twarz, niosąc ze sobą wilgoć, zapach kwiatów akacji
i zwierzęcego łajna, zapach ziemi, która od razu nasiąknęła wodą
po dniach pragnienia, zapach na pół dojrzałych kolb kukurydzy
i drzew cytrynowych. O tej porze wioska była jak zwykle spokojna,
jeśli nie liczyć terkotania motoru przy pompie nad brzegiem rzeki,
poszczekiwania psów, piania koguta, przedwcześnie zapowiadającego nadejście świtu. Odpowiedział mu inny kogut, a potem zapadła
cisza. Mijając niski dom Wad Raisa, stojący przy zakręcie ulicy, dostrzegłem słabe światło sączące się z małego okienka i usłyszałem,
jak jego żona krzyczy z rozkoszy. Zrobiło mi się wstyd, że właśnie
posiadłem wiedzę, do której nie miałem prawa. Nie powinienem
czuwać i wałęsać się po wsi, kiedy reszta ludzi leży w łóżku. Znam
tu każdą ulicę i każdy dom. Znam również te dziesięć kopuł nad grobowcami pośrodku cmentarza, na skraju pustyni, tam gdzie kończą
się domy, znam także inne groby, wszystkie, co do jednego, bo chodziłem tam z moim ojcem, z matką i z dziadkiem. Wiem, kim byli ich
mieszkańcy, którzy zmarli, zanim urodził się mój ojciec. Znam także
tych, którzy odeszli po moim urodzeniu. Brałem udział w więcej
46
A t - T a j j i b
S a l i h
niż stu pogrzebach, pomagałem przy kopaniu grobów, stałem przy
nich, kiedy ciało zmarłego obkładano kamieniami i zasypywano dół.
Robiłem to wraz z wieśniakami rano i w upale letnich miesięcy. Nocą
świeciliśmy sobie latarniami. Pamiętam również pola jeszcze z tego
okresu, kiedy były tam sakije, a także z czasów suszy, kiedy ludzie
musieli je porzucić, a żyzna ziemia stała się pustkowiem omiatanym
przez wiatr. Potem pojawiły się pompy wodne i kooperatywy, powrócili ci, którzy wywędrowali, ziemia odzyskała dawną płodność,
aby rodzić latem kukurydzę, a zimą pszenicę. Byłem świadkiem
tego wszystkiego, odkąd tylko zacząłem patrzeć na świat, ale nigdy
dotąd nie oglądałem tych miejsc o tak późnej nocnej godzinie. Ta
wielka jasnobłękitna gwiazda była niechybnie Gwiazdą Poranną.
O tej porze, tuż przed brzaskiem, niebo wydaje się bliżej ziemi. Blade
światło spowija całą wieś, dzięki czemu można pomyśleć, że jest ona
zawieszona między niebem a ziemią. Idąc przez piaszczysty placyk,
który oddzielał dom Wad Raisa od domu mojego dziadka, przypominałem sobie sceny, które opisywał mi Mustafa Sa’id. Uczyniłem
to z takim samym uczuciem wstydu, jakiego doznałem, usłyszawszy odgłosy miłosnych harców Wad Raisa z żoną: białe rozchylone
uda. Gdy zbliżyłem się do naszego domu, usłyszałem, jak dziadek
czyta Koran, przygotowując się do modlitwy. Dziadek chyba wcale
nie kładł się spać. Zresztą jego głos był ostatnim dźwiękiem, który
docierał do mnie przed zaśnięciem, i pierwszym, jaki słyszałem po
przebudzeniu. Dziadek żył w ten sposób od nie wiem ilu lat i dzięki
temu jawił się jako coś stałego w środku zmieniającego się świata.
Poczułem nagły przypływ energii, jak to niekiedy bywa po długim
okresie wyczerpania. Umysł odzyskał jasność i wyparowały gdzieś
czarne myśli, rozbudzone opowiadaniem Mustafy Sa’ida. Wieś nie
była już zawieszona między niebem a ziemią, lecz odzyskała w niej
stałe oparcie. Domy znów były domami, drzewa znów były tym, co
zawsze. Niebo było czyste, lecz dalekie. Czy można było przypuszczać, że przydarzy mi się to samo, co Mustafie Sa’idowi? Kiedyś
powiedział o sobie, że jest fikcją. Czy ja też jestem fikcją? Jestem
przecież stąd, to chyba wystarczająca rzeczywistość. Przecież żyłem wraz z nimi, ale jakby na dystans, bez miłości i bez nienawiści.
Nosiłem w sobie obraz tej małej wsi i gdziekolwiek się obróciłem,
S e z o n
m i g r a c j i
n a
P ó ł n o c
47
widziałem ją oczyma wyobraźni. Bywało, że wdychałem jej zapach
podczas letnich miesięcy w Londynie, kiedy właśnie spadł deszcz.
Chwilami widywałem ją tuż przed zachodem słońca. Zdawało mi się,
że obce głosy, docierające do mych uszu pod koniec nocy, należą do
moich ziomków. Jestem bez wątpienia jednym z tych ptaków, które
żyją tylko w jednym miejscu na świecie. To prawda, że studiowałem
poezję, ale tutaj jest to rzecz bez znaczenia. Równie dobrze mógłbym
studiować inżynierię, agronomię lub medycynę. Każda z tych profe­sji
jest sposobem zarabiania na życie. Twarze ludzi stąd, brązowe albo
czarne, stawały mi przed oczyma i od razu wydawały się znajome.
Tam jest tak samo jak tu: ani lepiej, ani gorzej. Ale ja jestem stąd.
Palma rośnie na podwórzu naszego domu, a nie cudzego. Czy fakt,
że obcy pojawili się, nie wiedzieć czemu, na naszej ziemi, ma zatruwać naszą przeszłość i teraźniejszość? Prędzej czy później opuszczą
nasz kraj na podobieństwo wielu ludów, które przez wieki wywędrowały z wielu krajów. Koleje i parowce, szpitale, fabryki i szkoły
będą nasze. Będziemy mówili ich językiem bez poczucia winy lub
wdzięczności. Będziemy tym, kim jesteśmy: zwykłymi ludźmi. Jeśli
jesteśmy fikcją, to została ona stworzona przez nas samych.
Z tymi myślami położyłem się do łóżka, towarzyszyły mi one też
w drodze do Chartumu, gdzie podjąłem pracę w resorcie oświaty.
Mustafa Sa’id nie żył już od dwu lat, ale od czasu do czasu jeszcze
go spotykałem. Przez dwadzieścia pięć lat mego życia nie słyszałem
o nim ani go nie widziałem. Niespodziewanie odnalazłem go później
w miejscu, gdzie nie ma jemu podobnych. I tak oto Mustafa Sa’id
wbrew mej woli stał się cząstką mojego świata, myślą w mej głowie,
zjawą, która nie chce pójść swoją drogą. Stąd też brało się odległe
uczucie strachu, że prostota nie jest być może wszystkim. Mustafa
Sa’id powiedział, że mój dziadek zna tajemnicę. „Drzewo po prostu
rośnie. Tak samo żył i umrze twój dziadek. Właśnie tak”. Czyżby kpił
sobie z mojej prostoty? Kiedy jechałem pociągiem z Chartumu do Al­
‑Ubajd, siedział ze mną w przedziale pewien emerytowany urzędnik.
Gdy pociąg minął Kosti, rozmowa zeszła na temat jego lat szkolnych.
Dowiedziałem się, że kilku moich zwierzchników w Ministerstwie
Oświaty chodziło z nim do szkoły, a niektórzy nawet byli jego kolegami z klasy. Człowiek ów wspominał, że pan X z Ministerstwa
48
A t - T a j j i b
S a l i h
Oświaty był jego kolegą, a inżynier Y chodził o klasę wyżej. Pewien
kupiec, który wzbogacił się podczas wojny, należał do najgłupszych
uczniów w swojej klasie, a słynny chirurg Z był wtedy najlepszym
prawoskrzydłowym w całej szkole. Nagle spostrzegłem, że jego
twarz rozjaśnia się i w oczach pojawia się błysk. Głosem pełnym
ekscytacji i entuzjazmu urzędnik powiedział:
– A to dopiero! Niech pan sobie wyobrazi, że zapomniałem o najgenialniejszym uczniu w naszej klasie. Nigdy zresztą nie usłyszałem
o nim, odkąd skończył szkołę, i dopiero teraz przypomniałem go
sobie. Oczywiście! To Mustafa Sa’id.
Znów miałem to dziwne uczucie, że zwykłe rzeczy, które ma się
przed oczami, stają się niezwykłe, jakbym widział, że okno przedziału dotyka jego drzwi. Zdawało mi się, że przez moment – krótszy niż
mgnienie oka – światło odbijające się w okularach mego towarzysza
podróży świeciło tak mocno, jak słońce w zenicie. W tym samym
momencie świat musiał wyglądać inaczej także w oczach tego emerytowanego mamura1, jako że całe to doświadczenie, będące gdzieś
poza jego świadomością, stało się nagle dostępne. Na pierwszy rzut
oka dałem mu około sześćdziesięciu lat. Patrząc na niego teraz, kiedy
przywoływał dawne wspomnienia, widziałem człowieka, który ani
o jeden dzień nie przekroczył czterdziestki.
– Tak! Mustafa Sa’id był wówczas najzdolniejszym uczniem. By­
liśmy w tej samej klasie. Siedział w rzędzie zaraz przede mną, po lewej stronie. Coś takiego! Trudno uwierzyć, że mogłem dotąd w ogóle
o nim nie pamiętać, tym bardziej że w owym czasie uważano go za
cudowne dziecko. Był najbardziej znanym uczniem Gordon College.
Lepiej znanym od członków drużyny futbolowej, od opiekunów burs
uczniowskich, a także od uczniów, którzy zabierali głos na wieczorkach literackich, oraz autorów gazetek ściennych i cieszących się
sławą aktorów z kółka dramatycznego. Ale Mustafa wcale nie zajmował się tego rodzaju działalnością. Był aroganckim odludkiem, który
cały swój wolny czas spędzał na lekturze albo na długich spacerach.
Wtedy, w Gordon College, wszyscy mieszkaliśmy w bursach, nawet
uczniowie z trójmiasta, to znaczy Chartumu, Chartumu Północnego
1
Mamur – niższy stopień w hierarchii urzędniczej i administracji lokalnej, kierownik, naczelnik.
S e z o n
m i g r a c j i
n a
P ó ł n o c
49
i Omdurmanu. Mustafa Sa’id był prymusem w każdej dziedzinie.
Żadne zadanie nie było zbyt trudne dla jego niezwykłego umysłu.
Nauczyciele, zwłaszcza języka angielskiego, zwracali się do niego
innym tonem niż do nas, jakby wyjaśniali lekcję wyłącznie jemu
samemu, z pominięciem reszty uczniów.
Mój rozmówca milczał przez chwilę. Miałem nieodpartą chęć
powiedzieć mu, że znam Mustafę Sa’ida i że kiedy okoliczności
postawiły go na mojej drodze, Mustafa opowiedział mi – w pewną
upalną i ciemną noc – historię swego życia. Ostatnie lata spędził
w zabitej deskami wiosce u zakola Nilu, utopił się, a może popełnił
samobójstwo, i powierzył mi kuratelę nad swoimi dwoma synami.
Nie odezwałem się jednak ani słowem. Tymczasem emerytowany
mamur ciągnął swoją opowieść:
– Pierwszy etap swojej edukacji w Sudanie Mustafa Sa’id pokonał
jednym skokiem, jakby rzeczywiście ścigał się z czasem. Kiedy my
tkwiliśmy ciągle w Gordon College, on został wysłany na stypendium
do Kairu, a później do Londynu. Był pierwszym Sudańczykiem wysłanym na studia zagraniczne. Zazdrościliśmy temu rozpieszczonemu
synowi Anglików i spodziewaliśmy się, że daleko zajdzie. My wymawialiśmy słowa angielskie po arabsku: wyartykułowanie dwu spółgłosek jedna po drugiej, bez rozdzielenia ich samogłoską, przekraczało
nasze możliwości. On natomiast wykrzywiał usta, rozciągał wargi
i słowa wychodzące z jego ust brzmiały tak samo, jak u rodowitych
Anglików. Wprawiało nas to w gniew i w podziw zarazem i z mieszanką podziwu i zawiści przezywaliśmy go Czarnym Anglikiem.
W tamtych czasach język angielski był kluczem do przyszłości. Bez
niego nikt nie miał żadnych szans. Gordon College to była szkoła
średnia dająca akurat taki stopień wykształcenia, jaki był potrzebny
do zajęcia niższego stanowiska państwowego. Zaraz po ukończeniu
college’u pracowałem jako kasjer w dystrykcie Al­‑Faszir. Po wielu
zabiegach zostałem dopuszczony do egzaminu administracyjnego.
Trzydzieści lat przepracowałem jako zastępca mamura. Awansowałem
na stanowisko mamura zaledwie dwa lata przed emeryturą, niech
pan sobie wyobrazi. Angielski komisarz dystryktu był tam panem
i bogiem, a zarządzał obszarem większym od całego terytorium Wysp
Brytyjskich. Mieszkał w olbrzymim pałacu, pełnym służby i otoczo-
50
A t - T a j j i b
S a l i h
nym żołnierzami. Anglicy zachowywali się jak bogowie. Nas, synów
tej ziemi, używali do ściągania podatków. Ludzie sarkali na rząd
i skarżyli się angielskiemu komisarzowi, a ten, naturalnie, pokazywał,
że jest miłosierny i wyrozumiały. W ten sposób zaszczepiano w ludzkich duszach nienawiść do nas, synów tej ziemi, i sympatię dla nich,
kolonialistów i intruzów. Może pan mi wierzyć, młody człowieku.
Przecież teraz odzyskaliśmy niepodległość, przecież żyjemy w wolnym kraju. Wiadomo, że Anglicy dobierali sobie na współpracowników same miernoty, i te miernoty zajmowały najwyższe stanowiska
za panowania angielskiego. Byliśmy jednak przekonani, że Mustafa
Sa’id naprawdę do czegoś dojdzie. Jego oj­ciec należał do plemienia
Al­‑Ababida, zamieszkującego ziemie między Egiptem a Sudanem.
To oni pomogli uciec Slatin Paszy z niewoli u kalifa Abd Allaha
at‑Ta’a’isziego, a później, przy ponownym podboju Sudanu, służyli
wojskom Kitchenera za przewodników. Jego matka, jak powiadają,
była niewolnicą z Południa, z plemienia Az­‑Zandi albo Al­‑Baria, Bóg
zresztą wie. To właśnie ludzie pochodzący nie wiadomo skąd dochodzili do najwyższych godności pod panowaniem Anglików.
Emerytowany mamur chrapał w najlepsze, kiedy pociąg mijał zbiornik wodny Sannar, zbudowany przez Anglików w 1925
roku, i skręcał na zachód do Al­‑Ubajd, wjeżdżając na jednotorowy
szlak, biegnący przez pustynię niby most linowy, który łączy dwie
dzikie góry ponad bezdenną przepaścią. Biedny Mustafa Sa’id!
Spodziewano się po nim, że będzie się wyróżniać wśród różnej maści
komisarzy i naczelników w tym kraju, rozciągającym się na milionie
mil kwadratowych, a tymczasem nie ma nawet grobu, w którym
mogłoby spocząć jego ciało. Przypomniałem sobie, co powiedział
sędzia z Old Bailey przed wydaniem na niego wyroku: „Mr Mustafa
Sa’id, mimo iż góruje pan wiedzą nad innymi, jest pan głupcem.
W pańskiej strukturze duchowej jest czarna plama. Dlatego roztrwonił pan najszlachetniejszy dar zesłany ludziom przez Boga – dar
miłości”. Przypomniałem sobie jeszcze, że kiedy owej nocy wychodziłem z domu Mustafy Sa’ida, księżyc nad wschodnim horyzontem
wzeszedł na wysokość człowieka, a ja powtarzałem sobie, że ma on
obcięte paznokcie. Nie wiem, dlaczego myślałem wtedy, że księżyc
może mieć obcięte paznokcie.
S e z o n
m i g r a c j i
n a
P ó ł n o c
51
•
Również w Chartumie, w niespełna miesiąc po rozmowie z emerytowanym mamurem, zjawa Mustafy Sa’ida ukazała mi się jak dżinn2,
który po wypuszczeniu ze swojego więzienia miał odtąd wciąż szeptać coś ludziom do ucha. No właśnie, co? Tego nie wiem. Byliśmy
w domu Mansura, młodego wykładowcy na chartumskim uniwersytecie, zresztą mojego kolegi ze studiów w Anglii. Wśród obecnych
był pewien Anglik, pracujący w Ministerstwie Finansów. Rozmawia­
liśmy na temat małżeństw mieszanych i ogólną dyskusję zastąpiło
właśnie wymienianie konkretnych przypadków. Próbowaliśmy
ustalić, którzy ze znajomych pożenili się z Europejkami i którzy
z nich poślubili Angielki. Kto był pierwszym Sudańczykiem, który
ożenił się z Angielką? Pan X? Nie, chyba pan Y. Nagle padło nazwisko Mustafy Sa’ida. Wymienił je nasz młody gospodarz, Mansur,
a na jego twarzy widać było ten sam wyraz radości, który wcześniej
dostrzegłem u emerytowanego naczelnika. Jak zawsze na początku
zimy, niebo Chartumu było usiane gwiazdami.
– Mustafa Sa’id był pierwszym Sudańczykiem, który został mężem Angielki – powiedział nasz gospodarz – i w ogóle pierwszym
Sudańczykiem, który poślubił Europejkę. Domyślam się, że nie
słyszeliście o nim, ponieważ wyemigrował dawno temu. Ożenił się
w Anglii i przyjął obywatelstwo brytyjskie. Ciekawe, że nikt z nas go
nie pamięta, mimo że pod koniec lat trzydziestych odegrał znaczną
rolę w spiskach, jakie Anglicy knuli przeciwko Sudanowi. Był ich
najwierniejszym pomocnikiem. Brytyjski Foreign Office wykorzystywał go do podejrzanych misji na Bliskim Wschodzie. Był jednym
z sekretarzy konferencji zwołanej w Londynie w 1935 roku. Teraz jest
milionerem i żyje jak lord gdzieś na angielskiej prowincji.
Odezwałem się wtedy jakby od niechcenia, ale tak głośno, żeby
wszyscy mnie słyszeli:
– Mustafa pozostawił po śmierci sześć feddanów3 ziemi, trzy
krowy, byka, dwa osły, jedenaście kóz, pięć owiec, trzydzieści palm
2
Dżinn – w legendach arabskich duch mogący przybierać różne postaci.
3
Feddan – miara powierzchni ziemi w Egipcie i w Syrii równa 0,42 hektara.
52
A t - T a j j i b
S a l i h
daktylowych oraz drzewka akacji nilowej i drzewa harraz – łącznie
dwadzieścia trzy; dwadzieścia pięć drzew cytrynowych i tyleż pomarańczowych, dziewięć ardebbów4 pszenicy i tyle samo kukurydzy, dom złożony z pięciu izb i diwanu oraz jednej podłużnej izby
z cegieł, w której okna mają malowane na zielono ramy, a jej dach
nie jest płaski – jak w innych izbach – lecz spadzisty niczym grzbiet
byka. Zostawił jeszcze dziewięćset trzydzieści siedem funtów, trzy
piastry i pięć millimów gotówką.
Przez ułamek sekundy w oczach młodego człowieka siedzącego
naprzeciwko mnie widać było autentyczne przerażenie. Wyrażały to
jego szeroko otwarte oczy, drżące powieki i opadnięta dolna szczęka.
Jeżeli nie był to strach, to dlaczego zapytał mnie: „Czy jesteś jego
synem?”
On też nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wypowiedział te cztery
słowa, skoro doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim jestem.
Wprawdzie nie był ze mną na jednym roku, ale przebywaliśmy
w Anglii w tym samym czasie, spotykaliśmy się przy wielu okazjach
i nieraz pijaliśmy piwo w pubach w Knightsbridge. Tak więc w tym
momencie, będącym poza granicami czasu i przestrzeni, również
jemu pewne rzeczy nie wydawały się oczywiste i wszystko było
prawdopodobne. On też mógłby być synem Mustafy Sa’ida, jego
bratem czy też kuzynem. W tej chwili, krótkiej jak drgnienie powieki,
świat składał się z niezliczonych prawdopodobieństw, łącznie z takim, że Adam i Ewa zostali właśnie wypędzeni z raju.
Kiedy się roześmiałem, wszystkie prawdopodobieństwa zostały
sprowadzone do jednego i świat znów był taki sam jak dawniej,
złożony z ludzi o znanych twarzach, nazwiskach i zawodach, którzy
zebrali się pod rozgwieżdżonym niebem Chartumu w pierwszych
dniach zimy. Mansur też się roześmiał i powiedział:
– Ale się wygłupiłem. Oczywiście nie jesteś ani synem, ani krewniakiem Mustafy Sa’ida i nigdy w życiu o nim nie słyszałeś. Po prostu
zapomniałem, że wy, poeci, lubicie puszczać wodze fantazji.
Pomyślałem sobie z goryczą, że – czy tego chcę, czy nie – w oczach
moich znajomych uchodzę za wierszokletę, ponieważ spędziłem trzy
4
Ardebb – miara ciał sypkich równa 197,7 litra.
S e z o n
m i g r a c j i
n a
P ó ł n o c
53
lata na badaniach żywota jakiegoś mało znanego angielskiego poety
i wróciłem, aby wykładać w liceach przedislamską literaturę arabską,
a później zostać awansowany na stanowisko kuratora szkolnictwa
podstawowego.
Wtedy do rozmowy włączył się ten Anglik, Richard, i oświadczył,
że nie wie, czy prawdą jest to, co powiedziano o roli Mustafy Sa’ida
w politycznych intrygach Anglików w Sudanie, ale wie za to, że nie
należał on do wiarygodnych ekonomistów:
– Czytałem trochę tego, co napisał o tak zwanej gospodarce kolonializmu. Większość jego publikacji zawierała dane statystyczne,
na których nie można było polegać. Należał do fabiańskiej szkoły
ekonomistów, której przedstawiciele chowali się za zasłoną ogólników, aby uniknąć konfrontacji z faktami opartymi na liczbach.
Sprawiedliwość, równość, socjalizm – to tylko słowa. Ekonomista
nie jest pisarzem, jak Charles Dickens, ani politykiem, jak Roosevelt.
Jest raczej narzędziem, maszyną, która nie ma żadnej wartości bez
faktów, liczb i danych statystycznych. Maksimum tego, co może
zrobić, to określić związek między jednym faktem a drugim, między jedną wielkością a drugą. Nadanie faktom takiego czy innego
znaczenia należy do polityków i ludzi władzy. Świat nie potrzebuje
więcej polityki. Nie. Ten Mustafa Sa’id wcale nie był wiarygodnym
ekonomistą.
Zapytałem Richarda, czy go kiedyś spotkał.
– Nie, nigdy go nie widziałem. Opuścił Oksford wcześniej niż ja,
ale tu i ówdzie słyszałem o nim to i owo. Okazało się, że był wielkim
kobieciarzem i stworzył wokół siebie jakąś legendę. Przystojny czarny
mężczyzna, hołubiony przez środowiska bohemy. Wydaje się, że był
swego rodzaju fasadą, wykorzystywaną przez część arystokratów,
którzy w latach dwudziestych i na początku lat trzydziestych pozowali na liberałów. Chodziły słuchy, że był przyjacielem takiego
czy innego lorda. Był także ulubieńcem angielskiej lewicy. Na swoje
nieszczęście zresztą, ponieważ – jak mówiono – Mustafa należał do
ludzi inteligentnych. Nie ma na świecie nic gorszego niż lewicowi
ekonomiści. Myślę, że stanowisko naukowe, nie wiem dokładnie
jakie, otrzymał właśnie z tego powodu. To tak, jakby chcieli powiedzieć: „Patrzcie, jacy jesteśmy tolerancyjni i liberalni. Ten Afrykanin
54
A t - T a j j i b
S a l i h
jest jednym z nas. Wziął sobie za żonę jedną z naszych córek i pracuje z nami na równych prawach”. Ten gatunek Europejczyków
wcale nie jest mniej zły – jeśli chcecie wiedzieć – od tych szaleńców
w Południowej Afryce i południowych stanach USA, którzy wierzą
w wyższość białego człowieka. Ten sam nadmierny potencjał emocjonalny kieruje się ku skrajnej prawicy i ku skrajnej lewicy. Gdyby tylko
Mustafa poświęcił się badaniom akademickim, z pewnością znalazłby
prawdziwych przyjaciół wszystkich narodowości i usłyszelibyście
o nim u siebie, bo na pewno by wrócił i wykorzystał swoją wiedzę,
aby przysporzyć korzyści temu krajowi rządzonemu przez zabobony.
Wy tutaj wierzycie w zabobony nowego gatunku: zabobon industrializacji, nacjonalizacji, jedności arabskiej, jedności afrykańskiej.
Jesteście jak dzieci pełne wiary w to, że we wnętrzu ziemi kryje się
skarb, który jakimś cudem wam się dostanie i pomoże w rozwiązaniu
wszystkich waszych problemów, tak że stworzycie sobie raj. Mrzonki!
Sny na jawie! Dzięki faktom, liczbom i danym statystycznym możecie
zaakceptować waszą rzeczywistość, współistnieć z nią i próbować ją
zmienić w granicach waszych możliwości. Człowiek pokroju Mustafy
Sa’ida mógłby odegrać niemałą rolę w tym procesie, gdyby w rękach
paru zidiociałych Anglików nie przeobraził się w błazna.
•
Podczas gdy Mansur zaczął zbijać argumenty Richarda, ja pogrążyłem się w swoich myślach. Ich dyskusja nie miała żadnego sensu.
Zarówno Richard, ja i Mansur byli fanatykami, ale każdy na swój
sposób. Może wierzymy w zabobony, o których mówił Richard, ale
on sam był wyznawcą nowego, współczesnego zabobonu, a mianowicie danych statystycznych. Skoro mamy wierzyć w Boga, to
niech będzie on wszechmocny. Bo co nam przyjdzie ze statystyki?
Biały człowiek, tylko dlatego, że rządził nami w pewnej epoce naszej
historii, będzie przez bardzo długi okres żywił do nas pogardę, jaką
silny okazuje słabemu. Mustafa Sa’id mówił im: „Przychodzę do was
jako zdobywca”. Cóż za melodramatyczna wypowiedź. Jednakże ich
przyjście do nas nie było ani tragedią, jak to sobie wyobrażamy, ani
błogosławieństwem, jak twierdzą oni. Było aktem melodramatycznym, który z biegiem czasu miał się przekształcić w wielki zabobon.
Słyszałem, jak Mansur mówił do Richarda:
S e z o n
m i g r a c j i
n a
P ó ł n o c
55
– Przywlekliście do nas chorobę waszej kapitalistycznej gospodarki. Cóż nam daliście poza paroma kolonialnymi kompaniami, które
wysysały z nas krew i nadal to czynią?
– Wszystko to dowodzi – odpowiadał Richard – że nie możecie bez
nas żyć. Skarżyliście się na kolonializm, a kiedy was zostawiliśmy,
stworzyliście sobie mit ukrytego neokolonializmu. Wygląda na to,
że nasza obecność, jawna lub ukryta, jest wam potrzebna jak woda
i powietrze.
Żaden z nich nie był rozgniewany. Richard i Mansur, podzieleni
historyczną przepaścią bez dna, wygadywali sobie takie rzeczy ze
śmiechem, w miejscu położonym zaledwie o rzut kamieniem od
równika.

Podobne dokumenty