Szymon z Lasu

Transkrypt

Szymon z Lasu
Artykuł pobrano ze strony eioba.pl
Szymon z Lasu
Liberté - Égalité - Fraternité
Szymon z Lasu
Dla Tomka, również z okazji Jego bardzo osobistej, okrągłej Rocznicy.
Nikt nie wiedział ile ma lat, ani skąd się wziął. Nawet On sam – zagubiony w oszalałym świecie, samotny. Od
zawsze mieszkał na skraju wielkiego, ostatniego chyba z lasów, pozostawionego chwilowo samemu sobie. Wokół
pęcznieje, a raczej chorobliwie puchnie cywilizacja – coraz to nowe drogi, fabryki, markety, paradoksalnie, mimo
pleniącej się jak rak biedy z nędzą, kwitnące ekonomicznie centra tandetnej rozrywki.
Żyje tym co uzbiera w Lesie – jagody, korzonki, pożywne żołędzie, grzyby. Pozostało na tym dziwnym padole
jeszcze kilku dobrych, zwykłych ludzi, więc i ubrać ma się w co, założyć zimą na marznące stopy. Zbudował małą
ziemiankę w której trzyma swoje skarby, nocuje, żyje. Towarzyszy mu cichy, szarobury kundelek, informując
zawsze po swojemu, gdy ktoś się zbliża.
Szymon cieszy się szacunkiem okolicznej, zabiedzonej do cna ludności, głównie z powodu, przenikliwych, mądrych
oczu, którymi bezbłędnie prześwietla każdego jak aparatem rentgenowskim, sposobu mówienia – jasnego,
konkretnego, spokojnego, no i rad, jakich chętnie udziela. Nie jest żadnym cudotwórcą, nie leczy siłą woli, nie
przewiduje, jednak ma w sobie coś takiego, że ludzie chętnie go słuchają. Czy stosują później konsekwentnie
zalecenia, to już zupełnie inna sprawa.
Jest Szymon dla nich zupełnym przeciwieństwem tego, co przez całą dobę serwują im krzykliwe, kłamliwe
telewizory, co mogą wyczytać w pstrokatych, oszukańczych pismach dla kretynów. Bo to ich tak naprawdę
przygniata, zniesmacza, miesza w słabo nadążających za coraz to inną modą, inną prawdą, głowach. A On, biedny
eremita, daje im spokój, mądrość, szacunek do samych siebie, łagodną, cichą miłość, nadzieję, rozeznanie.
Lokalne, rozwydrzone, najczęściej pijane, czy odurzone świństwem małolaty, nie zaglądają tutaj, bo i po co?
Wielkie, atrakcyjne swoimi koralikami miasto, jest z przeciwnej strony, więc zupełnie nie po drodze.
Bywa, zwłaszcza w pogodny, letni dzień, że wokół ziemianki przysiądzie nawet i kilka osób chcących go posłuchać,
wspomóc, jednak zazwyczaj, całe dnie, spędza sam. Po rannej modlitwie dziękczynnej idzie w głąb Lasu szukać
świeżego pożywienia, patrzeć na ślady po dzikiej zwierzynie, witać dzień, podziwiać boży świat. Nie choruje,
zasypia wieczorem natychmiast, obywa się praktycznie niczym. Żyje, istnieje, pomaga, ufa w Jego opiekę. Cicho,
nikomu nie wadząc, czyni dobro od lat, nieustająco błagając o dostatek i szczęście dla innych. Wie, że kiedyś
zostanie wysłuchany.
-------------------------------------------Elegancki, w dębowej boazerii, pokój przesłuchań. Przy biurkach prokurator, obrońca z urzędu, sędzina,
protokolantka. Na środku, między nimi, na solidnym, prostym krześle, stareńki, siwy, drobny człowieczek, patrzący
uważnie, przenikliwie, na zadającego akurat pytanie.
- Więc nie wie pan, jak się nazywa? – pyta prokurator.
- Ależ wiem. Szymon z Lasu. – Odpowiada spokojnie Szymon, patrząc prokuratorowi prosto w oczy.
- No tak – rezygnuje prokurator. – Ma pan dowód osobisty, pesel?
- Nie.
- A… jeśli pan zachoruje, umrze? – wtrąca młoda, tleniona na jasny blond i wymalowana sędzina, wyciągając w
stronę staruszka kształtną szyję, otoczoną miękko koronkowym, modnym kołnierzykiem. Aż dziw, że dowolny
podsądny, mający prawo oczekiwać poważnego, zrównoważonego orzecznika, daje rozstrzygać we własnej sprawie
ewidentnej… lali. No cóż – takie czasy.
- To będę martwy. – informuje Szymon zwięźle.
- Wie pan, czemu tu pana… ściągnęliśmy? – kontynuuje prokurator. Ściągnięcie to zamierzony, świadomy
eufemizm. W rzeczywistości Szymon został brutalnie wyrwany z lasu przez rosłych, umundurowanych osiłków,
skuty, rzucony na podłogę śmierdzącego, zakratowanego minibusa, i na sygnale dowieziony do aresztu.
Sprowadzony do tego pokoju po ośmiu godzinach przebywania w wilgotnej celi z pijanym, agresywnym bandziorem
idiotą.
- Nie.
- Szymonie… z Lasu. Wiemy o panu od lat, ale… nie przeszkadzał nam pan dotąd. Poprzestawał pan na cichej,
dziwacznej egzystencji, a te kilka zdań, historyjek, którymi raczył pan od czasu do czasu kilkoro chętnych, rady,
jakie pan im dawał, były nam nawet na rękę. Z jednej strony nic nie znaczyły, z drugiej, choć tylko lokalnie, by nie
powiedzieć rodzinnie, łagodziły nastroje.
Pół roku temu jednak poszedł pan odrobinę za daleko. Postanowił pan pomagać ludziom… konkretniej. Rozdaje pan
masowo chleb, omastę, gorącą zupę, pieczone i gotowane mięsiwo, desery, ciasta. Gruchnęła wieść, zjeżdżają się
do naszego miasta męty z całego kraju, robi się bałagan. Co pan na to?
- Czy wzrosła przestępczość? – Odpowiada Szymon pytaniem.
- Na razie… nie, ale zapewne wzrośnie – stwierdza prokurator, fachowiec przecież.
- Czy Państwo straciło na tym choć grosz?
- Nie, ale nie o to przecież chodzi.
- A o co? O… paragrafy? Żadnych nie łamię. Pomagam bliźnim, co nie jest jeszcze, o ile wiem, przestępstwem.
- Ma pan… faktury zakupowe na… rozdawaną żywność? – Wtrąca podstępnie, jawnie bezstronnie, lala.
- Ja tej żywności nie kupuję. Ona tworzy się… sama. On ją tworzy.
- Jaki On?
- Stwórca, Opiekun.
- Bzdura! – Stwierdzają wszyscy jednocześnie. Prócz protokolantki.
Szymon patrzy na nich uważnie z lekkim politowaniem. Milczy. Zdegustowane towarzystwo prawnicze,
przedstawiciele, reprezentanci Państwa, mają problem. Nie doszło co prawda do złamania, ale… tak przecież nie
może być. Spróbują inaczej.
- Ma pan zezwolenie na prowadzenie… jadłodajni? – Prokurator jest niezmordowany i, trzeba powiedzieć,
pomysłowy.
- Ja nie prowadzę jadłodajni – zaprzecza Szymon z Lasu. – Rozdaję tylko biednym ludziom to, czego mam w
nadmiarze. A oni robią z tym, co chcą.
- Racja – potwierdza błyskotliwie milczący dotąd, urzędowy adwokat.
- Szczęśliwie dla… ciebie, Szymonie, dla pana, służby sanitarne nie stwierdziły żadnych… uchybień, złej jakości
tego co… rozdajesz. – Informuje prokurator już nieco łagodniej. – Przeciwnie - pożywienie jest znakomite, wyłącznie
z naturalnych produktów, bez żadnych konserwantów, ulepszaczy, zabójczej chemii. Zdrowe, pożywne, smaczne. I
nie o to nam chodzi. Zrozum, proszę, że to… zjawisko, nad którym Państwo nie może przejść do porządku
dziennego. Musimy coś z tym zrobić.
Patrzą na siwiutkiego staruszka prawie błagalnie.
- Zaakceptujcie. – Odpowiada niebieskooki Szymon. – Przyjmijcie do wiadomości. Po prostu. Ja tu nic nie poradzę.
Przesłuchanie kończy się niczym, Szymon, lekko tylko poobijany, wraca do Lasu, do czekających tłumów. Witają go
owacyjnie, formują się w porządną, karną kolejkę. Obecni dziennikarze relacjonują sprawę do swoich mikrofonów i
kamer, Szymon sięga po pierwszy bochenek. Tylko on może rozdawać jedzenie, tylko w jego obecności pojemniki,
garnki i patelnie nieskończenie, niewyczerpanie, wypełniają się smaczną, pachnącą strawą.
-------------------------------------------Problem gwałtownie narasta. Szymon nie jest już w stanie obsłużyć wszystkich chętnych - intensywnie szkoli więc
młodych, chętnych rozdawaczy. Ci, gruntownie sprawdzeni, rozłażą się po całym kraju, starając się pokryć
zaopatrzeniowo całą połać, każdy, najmarniejszy zakątek. Nie ma już głodnych, zaniedbanych żywieniowo. Cały
Naród jest nieustająco syty, zadowolony. Ubogaca się też asortyment wyżywienia, rozrasta menu. A to chleb
pszenny, razowy, bułeczki zwykłe, paryskie, kajzerki, wszystko cieplutkie, wypieczone, chrupiące, masełko
pełnotłuste, sery białe, żółte, jaja, mleko prosto od krowy. Zupy przeróżne – kapuśniaki, pomidorówki, barszczyki,
rosołek. Drugie dania z jarzynkami, rybka smażona, sztuka mięs, schabowy, kartofelki w całości, pure, sosik.
Wszystko świeżutkie, gorące, smaczne. Nic specjalnie wyszukanego, jednak porządne, swojskie jedzenie. Do tego
przystawki – suróweczki przeróżne, ciasta, lody. Jest też i czym popić – sok jabłkowy, marchwiowy, piwko
schłodzone, kawa mocna, gorąca.
Władza patrzy na to ze zdumieniem. Ogranicza się jedynie do szybko, naprędce budowanych zadaszeń w razie
niepogody, stołów, ławek, instalacji wody bieżącej do mycia statków, kanalizacji. Pomaga znaczy. Porządek
wszędzie utrzymywany jest samoistnie, naród zadowolony, nie agresywny. Jednak fachowcy, prawnicy i
konstytucjonaliści nie zasypiają gruszek w popiele. Kombinują w zaciszach nad skodyfikowaniem zjawiska,
wpisaniem go, umiejętnym wtłoczeniem w istniejący system prawny. Póki co jednak, wydarzenia toczą się własnym
biegiem, nie nadzorowane fachowo, systemowo, nieokiełznanie.
Jak grzyby po deszczu powstają drewniane budki rozdawnicze, adaptowane są przeróżne pomieszczenia na punkty
dystrybucyjno – konsumpcyjne, rodzi się nowa, krajowa sieć barowo restauracyjna, z przewodnim, kolorowym,
przyciągającym oko logo food forest – leśny pokarm, w skrócie FF, zatwierdzonym osobiście przez Szymona z Lasu.
Powoli, jednak coraz wyraźniej, chyli się ku upadkowi rolnictwo, produkcja niepotrzebnych już w takiej ilości płodów
– zboża, ziemniaków, rzepaku, cebuli. Całe bowiem, rozdawane masowo i darmowo jedzenie, powstaje… samo, z
niczego, z enigmatycznego… Boskiego Tchnienia. Podobny los czeka dotychczasowe, markowe nawet sieci
gastronomiczne, ekskluzywne lokale. Zaczyna się szemranie, ciche psioczenie stratnych rolników i kelnerów.
Szymon reaguje natychmiast. Skutecznie wymadla u Opiekuna radykalne poszerzenie menu o kuchnie regionalne,
specyficzne dla lokalnych upodobań. W menu pojawiają się masowo napoje alkoholowe, początkowo
niskoprocentowe wina, likiery, szampany, później markowe wódki, koniaki, rumy, a nawet czysty spirytus.
Następuje też złagodzenie pewnych zasad dystrybucyjnych. Od tej pory darmową strawę otrzymują już nie tylko
rzeczywiście biedni i głodni, ale praktycznie wszyscy chętni. Z naturalnymi, oczywiście, wyjątkami – przedstawiciele
władz centralnych, politycy, posłowie, szarże wyższe, duchowni innych, konkurencyjnych wyznań i religii,
dziennikarze, zwłaszcza telewizyjni. W razie pomyłki rozdawaczy, przypadkowo obdarowanemu nieuprawnionemu
cały, parujący zachęcająco talerz jedzenia, zamienia się w odrażającą porcję ekstrementów. Zasady są
egzekwowane bezwzględnie, i niejako samoistnie. Cudownie, bosko.
Szymon rozbudowuje też dystrybucję o punkty szpitalne, sanatoryjne, a nawet wojskowe. Boski pokarm trafia
praktycznie wszędzie, z kilkoma drobnymi wyjątkami. Z uwzględnieniem także potrzeb i osobniczych preferencji
dietetycznych, zdrowotnych. Naród przestaje chorować, szpitale i kliniki pustoszeją. Rodzi się powoli, acz
spontanicznie, nowy ład ekonomiczny, gospodarczy. Wiara, religijność w społeczeństwie rosną niepomiernie,
zbłąkane dotąd baranki wracają pokornie na łono. Szymon przygotowuje precyzyjny plan na zagranicę, na cały,
spragniony świat.
Władze, jak zwykle ociężałe, z powodu masowości zjawiska odpuściły. Chcąc demokratycznie przetrwać, skupiają
siły na uporządkowaniu wydarzeń, opanowaniu skutków nieoczekiwanych, niepożądanych. Jednak pewne,
niezależne dość służby, po cichu, w utajnieniu, rozsiewają w kraju wredne plotki, buntują, ryją. Ni stąd, ni zowąd,
pojawiają się głosy o innych potrzebach. Naród jest co prawda syty, ale w dalszym ciągu, w znacznej mierze
biedny, niezwykle skromnie zaopatrzony w inne dobra. Powstają ruchy, przedziwne partie i stronnictwa, szermujące
mającymi znaczący, o dziwo, oddźwięk, hasłami: - „Syci, ale biedni!”, „Auto dla każdego!”, „Ty masz plazmę, a
dlaczego ja nie?”, „Smartfony pod strzechy!”, „Małe mieszkanko na Mariensztacie!”, i tym podobne.
Szymon z Lasu powoli zaczyna się gubić. Modli się intensywnie w zaciszu zapomnianej już ziemianki, konsultuje na
bieżąco, radzi. Doświadcza ciągłego, nieustającego widzenia, pod którego wpływem kontaktuje się z kilkoma
innymi abnegatami, pustelnikami, żyjącymi podobnie, jak dotąd on sam, w skromnej, ascetycznej samotności, po
innych, podobnych lasach. Rozsianych z rzadka, punktowo, w całym kraju. Tworzy się Grupa, Sztab.
W kilka miesięcy psioczący, podpuszczany zgrabnie Naród, zostaje usatysfakcjonowany w pełni. Zaczynają
wreszcie funkcjonować darmowe salony samochodowe, z pełną, autoryzowaną i fachową obsługą sprzedażową,
podobne salony z wszelaką elektroniką, w tym audio video, markety i magazyny odzieżowe, hurtownie z
materiałami budowlanymi i wyposażeniem. Banki wreszcie, oferujące kredyty bezzwrotne w dowolnej walucie,
salony jubilerskie rozdające na lewo i prawo srebro, złoto, platynę, biżuterię, brylanty.
Przestępczość, złodziejstwo, znikają, jak ręką odjął, jednak, niestety, niestety, pojawiają się nieuchronnie fatalne
skutki uboczne powszechnego dobrobytu, sytości, dostępu. Najpierw rośnie gwałtownie liczba wypadków
drogowych, zwłaszcza tych śmiertelnych. Następnie waluta krajowa, jak też i obca, tracą błyskawicznie na wartości.
Pieniądz jest niczym, i zaczyna śmierdzieć. Zbaraniała ludność przestaje chodzić do roboty, sądząc, poniekąd
słusznie, że jeżeli bezrobotny dotąd nieszczęśnik ma tyle samo co ja, harujący ciężko wyrobnik, to po kiego grzyba
mam się w tej robocie punktualnie, i w ogóle, stawiać? Gospodarka upada w oczach, wznowione zostają
oszczędnościowe, kryzysowe stopnie zasilania. Upadek jest totalny. Ulice zapełniają się agresywnym tłumem,
transparenty i hasła radykalizują się: - „Mniej chleba, więcej obowiązków!”, „Niesprawiedliwości społecznej!”,
„Pracy za grosze!”, „Biedy!!!”, „Nierówności!”, „Ciężkich, nieuleczalnych chorób!”, „Komu to przeszkadzało?”. Palą
się darmowe banki, nowiutkie samochody, brylanty walają po bruku.
Szymon i inni asceci, modlą się w rozpaczy, prosząc o odwrócenie biegu. Po kraju grasują ponurzy głosiciele,
wieszcząc przekonująco rychły koniec świata. Miłosierny Stwórca, spolegliwy Opiekun, analizuje sytuację.
KONIEC.
1302
Autor: golesz
Artykuł pobrano ze strony eioba.pl