Anna Osmólska

Transkrypt

Anna Osmólska
Anna Osmólska-Mętrak
Rzymskie kamienice mówią do mnie po łacinie
Z Markiem Krajewskim rozmawia Anna Osmólska-Mętrak
Marek Krajewski urodził się
w 1966 r. we Wrocławiu. Jest dziś
najgłośniejszym polskim autorem
kryminałów. Z wykształcenia filolog klasyczny, w 1999 r. obronił na
Uniwersytecie Wrocławskim rozprawę doktorską zatytułowaną Prozodia greckich zapożyczeń u Plauta, napisaną pod kierunkiem prof.
dra hab. Herberta Myśliwca i prof.
dra hab. Janiny Ławińskiej-Tyszkowskiej. Przez wiele lat był wykładowcą wrocławskiej uczelni, aż
w końcu w 2007 r. postanowił poświęcić się niemal wyłącznie pracy
pisarskiej, choć warto podkreślić,
że nie zaniechał dalszego rozwoju naukowego, podejmując w roku akademickim 2011–2012 studia podyplomowe z zakresu filozofii współczesnej, „Idee XX wieku. Szkoła Filozoficzna Tadeusza Gadacza”,
w warszawskim Collegium Civitas, zaliczone na podstawie prac: Artysta u Fryderyka Nietzschego (napisanej pod kierunkiem prof. dra hab.
Tadeusza Gadacza) oraz Asekuracja przed spodziewanym cierpieniem
(napisanej pod kierunkiem prof. dra hab. Roberta Piłata).
454
Anna Osmólska-Mętrak
W 1999 r. zadebiutował Śmiercią w Breslau, pierwszą z serii powieści z Eberhardem Mockiem, których akcja rozgrywa się w dawnym Wrocławiu. Kolejne części cyklu: Koniec świata w Breslau (W.A.B., 2003), Widma w mieście Breslau (W.A.B., 2005) i Festung Breslau (W.A.B., 2006) spotkały się z doskonałym przyjęciem czytelników i krytyki. Marek Krajewski jest laureatem Paszportu „Polityki”
za rok 2005, Nagrody Księgarzy „Witryna” za najlepszą książkę roku
2005 oraz Nagrody Wielkiego Kalibru za najlepszą powieść kryminalną roku 2003. Jesienią 2007 r. nakładem W.A.B. ukazała się książka
Dżuma w Breslau, a na początku 2008 r. – powieść napisana wspólnie
z Mariuszem Czubajem Aleja samobójców. W lutym 2009 r. Wydawnictwo W.A.B. wydało Róże cmentarne Marka Krajewskiego i Mariusza
Czubaja, zaś w maju ukazała się Głowa Minotaura – kolejny kryminał
z Eberhardem Mockiem w roli głównej. W powieści, której akcja dzieje
się w okresie międzywojennym we Lwowie, głównym bohaterem obok
Eberharda Mocka staje się komisarz Edward Popielski. To postać nowego cyklu, którego pierwszą pozycją jest powieść Erynie (Znak, 2010),
drugą Liczby Charona (Znak, 2011), a trzecią Rzeki Hadesu (Znak,
2012). Kolejne powieści Krajewskiego to: W otchłani mroku (Znak,
2013) i Władca liczb (Znak, 2014).
Jego książki zostały przetłumaczone na dwadzieścia języków: angielski, chorwacki, czeski, duński, francuski, grecki, hebrajski, hiszpański, holenderski, litewski, macedoński, niemiecki, norweski, rosyjski,
szwedzki, słowacki, turecki, ukraiński, węgierski i włoski.
Po włosku ukazały się do tej pory trzy powieści Krajewskiego,
wszystkie w przekładzie Valentiny Parisi i nakładem wydawnictwa
Einaudi: Morte a Breslavia (2007), Il fine del mondo a Breslavia (2008),
Fortezza Breslavia (2009)1.
Anna Osmólska-Mętrak: Jak czuje się filolog klasyczny, łacinnik, kiedy po raz pierwszy trafia do Rzymu? Czy w Pana przypadku
wiązał się z tym jakiś dreszczyk emocji?
Zob. A. Osmólska-Mętrak, Na trasie Breslau-Breslavia: o włoskich przekładach prozy Marka Krajewskiego, „Italica Wratislaviensia” 2010, nr 1, s. 174–189.
1
Rzymskie kamienice mówią do mnie po łacinie
455
Marek Krajewski: Dreszcz zachwytu poczułem od razu po przyjeździe, gdy podczas pierwszego krótkiego spaceru po Rzymie, w zjawiskowo pięknej okolicy Piazza Buenos Aires, spostrzegłem, że rzymskie
stuletnie kamienice mówią do mnie po łacinie. Nie były to jednak – jak
w wypadku wrocławskich kamienic – krótkie napisy na progu typu
Salve (witaj) lub Cave canem (uważaj na psa), lecz dłuższe „wypowiedzi”, starannie wymalowane na murach. Jeden dom chwalił się: Nullis
polluitur casta domus stupris – Ten nieskazitelny dom nie jest zbrukany
żądną hańbą, inny nakazywał: Inimice, praeteri hanc domum – Nieprzyjacielu, omijaj ten dom. Czytając te inskrypcje na zwykłych domach, nie
na zabytkach, zrozumiałem, że – jako łacinnik – znalazłem się w mojej
duchowej ojczyźnie.
Kiedy studiuje się język włoski, jego historię, nie da się uciec
przed łaciną, obserwuje się jej ewolucję w stronę volgare, a potem
wpływ na współczesną włoszczyznę, w tym na jej ślady w poszczególnych dialektach Półwyspu Apenińskiego. Jak to jest, gdy odbywa
się tę drogę wstecz, od włoskiego do łaciny?
Na tej drodze zawsze postępowałem w ten sam sposób – słysząc
jakiś włoski wyraz, natychmiast szukałem w pamięci łacińskiego wyrazu, który byłby podobny fonetycznie. Często spotykały mnie porażki
translatoryczne – gdy na przykład wyraz cuore w zwrocie cuore della città wziąłem za łacińskie cruore [ablativus od cruor, cruoris, czyli
krew – przyp. red.] i nie mogłem zrozumieć, o jaką to niby „krew miasta” chodzi w folderze turystycznym. Często jednak intuicja językowa
okazywała się przydatna – na przykład, kiedy słusznie uznałem, że settimana w odniesieniu do biletu komunikacyjnego oznacza tygodniowy
okres ważności [po łacinie septimana to tydzień – przyp. red.]. Taka
była moja droga – od języka-córki do języka-matki, czyli, jak to mówią
ortodoksyjni filologowie klasyczni, od łaciny zepsutej (to rzekomo język włoski) do łaciny klasycznej.
456
Anna Osmólska-Mętrak
Na ile współczesny włoski jest zrozumiały dla kogoś znającego
znakomicie łacinę? W jaki sposób porozumiewa się Pan z Włochami?
Nie znając języka włoskiego, rozumiem – jako łacinnik – około 25
procent treści włoskich wypowiedzi, oczywiście pod warunkiem, że
nadawca mówi powoli i wyraźnie. W przypadku lektury moje kompetencje są o wiele większe – bez słownika rozumiem około 50 procent
tego, co po włosku czytam. W Rzymie miałem problemy z codzienną
komunikacją językową, ponieważ moja średnia znajomość angielskiego
natrafiała często na jeszcze gorsze kompetencje językowe moich rozmówców, natomiast niemczyzna, którą władam dobrze, była w Wiecznym Mieście kompletnie bezużyteczna. Cóż mi pozostawało? Zaryzykowałem i proste pytania zadawałem... po łacinie. Udawało się! Rozumieli
mnie, kiedy na przykład, chcąc zlokalizować na Kapitolu statuę słynnej
wilczycy, pytałem Ubi est lupa Capitolina? albo – chcąc się upewnić co
do ceny jakiegoś produktu – używałem łacińskich liczebników. Włosi
odpowiadali po włosku i ja to rozumiałem!
Trzy części Pańskiego pierwszego cyklu powieściowego zostały
przetłumaczone na język włoski. Z jakim przyjęciem ze strony włoskiej krytyki i czytelników się spotkały?
Czytelnicy przyjęli moje trzy powieści bardzo dobrze. O ich przychylnych reakcjach świadczy choćby to, że byłem nominowany właśnie przez czytelników, nie przez krytyków, do nagrody Premio Acerbi
w Mantui. Moje spotkania autorskie we Włoszech cieszyły się też zawsze niezłą frekwencją. Natomiast krytycy niespecjalnie byli dla mnie
łaskawi, na przykład opiniotwórcza „La Repubblica” nisko oceniła Morte a Breslavia. Tej ostatniej tezy nie mógłbym zresztą dobrze uzasadnić,
ponieważ nie śledzę na bieżąco włoskich materiałów medialnych.
Jako wrocławianin w naturalny sposób umieścił Pan akcję
większości swoich powieści w rodzinnym mieście, potem dołączył
do niego Lwów, miasto, którego losy historycznie związane są ściśle
Rzymskie kamienice mówią do mnie po łacinie
457
z Wrocławiem. Czy myślał Pan kiedyś, albo ma to w planach, aby
„przenieść się” do jakiegoś innego miasta europejskiego? Czy, na
przykład, upodobał Pan sobie któreś z włoskich miast?
Nie. Akcję moich powieści umieszczam wyłącznie w tych miastach,
które kocham. A w moim sercu są tylko trzy miasta: rodzinne miasto
Wrocław, Lwów, miasto mi bliskie ze względu na moje rodzinne korzenie, oraz – z jeszcze innych powodów – małe nadmorskie Darłowo. Nie
sądzę, aby ta sytuacja „uczuciowa” w najbliższym czasie się zmieniła.
Choć bardzo mi się podobają niewielkie miasta włoskie, na przykład
Mantua czy Chivasso, to do „zakochania” jeszcze bardzo daleko.
Czy jakaś mroczna i krwawa historia kryminalna nie mogłaby
się rozgrywać na przykład w starożytnym Rzymie?
O tak! Z całą pewnością! Muszę po cichu wyznać, że o napisaniu
kryminału rozgrywającego się w scenerii starożytnego Rzymu marzę
od dawna. Nie mogę jednak w najbliższym czasie zrealizować tego pomysłu, bo wiąże się z tym dwojakie ryzyko. Po pierwsze, wchodzę na
poletko literackie uprawiane i zagospodarowane przez innych pisarzy,
między innymi znakomitego Stevena Saylora, autora takich starorzymskich kryminałów, jak Śmierć na Via Appia czy Zagadka Katyliny. Obawa o wynik ewentualnego porównywania z innym pisarzem nie sprzyja
komfortowi pracy. Po drugie, nie mogę zawieść moich czytelników, którzy przyzwyczaili się już do dobrze sobie znanych realiów i bohaterów
i którym mogłaby się nie spodobać tak radykalna literacka wolta, jaką
byłby w mojej twórczości rzymski retrokryminał. Odwrócenie się od
dotychczasowych czytelników to zbyt duże ryzyko. Co nie znaczy, że
kiedyś, na przykład za kilkanaście lat, go nie podejmę...
Czy zna Pan może twórczość włoskich autorów kryminałów?
Jeśli tak, który z nich jest Panu szczególnie bliski?
Znam i lubię twórczość Andrei Camilleriego. Ostatnio jednak czytam bardzo mało kryminałów. Nie chcę, by miały na mnie wpływ cudze
458
Anna Osmólska-Mętrak
rozwiązania fabularne i cudze pomysły. W gatunku, który uprawiam,
w wysokiej cenie jest oryginalność, a wszelkie świadome i nieświadome kopiowanie innych oraz własnych wcześniejszych pomysłów jest
bezlitośnie piętnowane przez wnikliwych czytelników.
Odchodząc zatem od kryminałów, może ma Pan w swojej bibliotece jakiegoś ulubionego włoskiego autora?
Na bardzo ważnych i eksponowanych miejscach w mojej domowej
bibliotece stoją dwie książki włoskich autorów: Imię róży Umberta Eco
i Konformista Alberta Moravii. Obie mnie niegdyś, jeszcze w latach studenckich, zachwyciły i obie – nawiązując trochę do Pani poprzedniego
pytania – czytałem jak kryminały. Zawsze najlepszym sprawdzianem
dla książki są wrażenia z lektury po długiej przerwie. Otóż, kiedy po
prawie 30 latach znów sięgnąłem po wspomniane dzieła, satysfakcja
czytelnicza była ogromna. To oznacza, że się one nie zdezaktualizowały
i zajmują wciąż wysokie miejsce w moim prywatnym rankingu literackim. A co z kinem? Czy ceni Pan ten rodzaj twórczości i czy jest tu
miejsce dla któregoś z włoskich artystów?
Wielką inspiracją dla mojej twórczości był film – z czego niedawno
zdałem sobie sprawę – Zmierzch bogów Luchina Viscontiego. Nie widziałem nigdy tak przenikliwego i przerażającego obrazu degeneracji
i dekadencji, który jednocześnie byłby tak wysmakowany estetycznie.
W moim odczuciu był on niejako estetyczną przeciwwagą do odrażającego w swej dosłowności filmu Salò, czyli 120 dni Sodomy Pasoliniego,
którego wprost nie znoszę. Wiem, że interesuje się Pan piłką nożną, która, jak wiadomo,
dla Włochów jest niemal religią. Czy lubi Pan calcio we włoskim
wydaniu?
Rzymskie kamienice mówią do mnie po łacinie
459
W odróżnieniu od ligi polskiej, angielskiej czy ostatnio niemieckiej,
którą śledzę, oczywiście, ze względu na polskie trio z Dortmundu, nie
oglądam zbyt często rozgrywek Serie A. Kiedyś byłem wielkim kibicem
Juventusu Turyn, do którego sentyment został mi jeszcze z czasów, gdy
w tym klubie grał Zbigniew Boniek. Lubię natomiast włoską drużynę
narodową, która wprawdzie nie gra zbyt porywająco, ale jest wzorem
żelaznej dyscypliny taktycznej, zwłaszcza w obronie. Z reprezentantów
włoskich najbardziej imponowali mi zawsze waleczni obrońcy, Gennaro Gattuso i Marco Materazzi, nie mogę zaś znieść gwiazdek takich jak
Mario Balotelli. Ostatnie pytanie, nieco żartobliwe, dotyczy spraw kulinarnych.
Pańscy bohaterowie są smakoszami, opisy spożywanych przez nich
posiłków i wypijanych trunków stanowią ważną część narracji i bez
wątpienia dodają kolorytu całości. Jak poradziliby sobie z dietą
śródziemnomorską? A przede wszystkim, czy Pan ma jakieś ulubione danie kuchni włoskiej?
Uwielbiam kuchnię włoską! Nigdy nie zapomnę cudownego bufetu
przekąskowego w rzymskiej restauracji „La piccola Irpinia”, gdzie królowały karczochy i małe smażone rybki, które spożywałem wraz z głową i ogonem, by po nasyceniu pierwszego głodu delektować się risotto
z langustynkami. Nie zapomnę tej chwili, kiedy w okolicach Mantui
odkryłem możliwości smakowe dyni, za którą wcześniej nie przepadałem. W miejscowości Goito zjadłem niezwykłą pizzę, w której pikantny smak kiełbasek równoważony był przez lekką słodycz dyniowego
musu. Potem już zawsze szukałem we włoskich potrawach dodatku
dyni. I znajdowałem często to warzywo w potrawach północnej Italii.
Pamiętam świetne pierożki z dynią i masłem szałwiowym, które były
przebojem pewnego eleganckiego przyjęcia w Mantui. Nigdy nie sądziłem, że ja – zatwardziały zwolennik mięsnych potraw, który w Italii
zajadał się głównie giczkami i udźcami jagnięcymi w sosie rozmarynowym – zachwycę się jedzeniem wegetariańskim! Zostałem uwiedziony
na zawsze przez włoską sztukę kulinarną i ubolewam, że we włoskich
restauracjach we Wrocławiu znajduję tylko jej blady cień.
Marek Krajewski w rzymskim Koloseum. Zdjęcie pochodzi z archiwum pisarza