View

Transkrypt

View
Dla mnie wiosna- najbardziej
barwna z pór roku, a ponadto bohaterka wielu pieśni ludowych
oraz popowych- zawsze rozpoczyna się z chwilą, gdy zobaczę
kogoś (najczęściej dziecko) trzymającego w dłoni i zawzięcie liżącego lody. Nigdy- chociaż niejednokrotnie bywało, że dwudziesty pierwszy marca był już
dawno za pasem, a bociany od
kilku tygodni krążyły dostojnie
nad Białą- nie potrafiłam uświadomić sobie, że naprawdę zawitała już do nas ta radosna, znana z
licznych ilustracji, złotowłosa
pani z wiankiem na głowie i w
zielonym płaszczu, póki moim
oczom nie ukazał się jakiś szary
pożeracz chleba, pożerający dla
odmiany produkt firmy
„Koral”… Czy raczej „Kloral”…
Nieważne, w każdym razie jakoś
tak… Od biedy mógł pałaszować
nawet wyroby „Zielonej Budki”
albo „Grycana”- ważne, że zajadał. No, i że jego przysmak nie
lądował na mojej nowej bluzce…
A było to tak… Początek
maja, czas odprężenia po egzaminach. Szłam sobie najzwyczajniej
w świecie przez boisko szkolne.
Rozmyślałam o zjawisku określanym w wąskich kręgach wybrańców (czyli nielicznej grupie moich bliższych znajomych) jako
„szał Magellana”, przez rzesze
zaś uczniów i nauczycieli znanym jako wycieczki szkolne oraz
klasowe. Oczywiście, podobnie
jak lody (zwłaszcza te lądujące
znienacka na częściach garderoby), wycieczki są nieodzownym
symptomem wiosny. Oczywiście,
tak jak i w poprzednich latach
mojej edukacji, również w tym
roku zorganizowano ich całe
mnóstwo. III a właśnie szykowała się do czterodniowej eskapady
nadmorskiej czy raczej – jak może wypadałoby uściślić- nadbałtyckiej. Fakt, może i nietrudno
się domyślić, że pod pojęciem
morze mam na myśli „nasze”
morze, nikt nie może jednak zaprzeczyć, ze ktoś może pomyśleć, że być może trzecioklasiści
postanowili pojechać nad inne
morze- np. Morze Czerwone. Albo Morze Sargassowe. Chociaż
nad nie to akurat nikt nie może
wyjechać, bo to morze to nie morze, tylko część oceanu… Zresztą
nieważne. Wojaż III a był już w
stadium rozkwitu, to samo dotyczyło także wypadów 2b i 2e.
Członkowie kółka ekologicznego
nie rozmawiali o niczym innym,
jak o wyjeździe w Góry Opawskie. Dwie klasy pierwsze były
już po, dwie zaś przed jednodniową wycieczką, pełną niezapomnianych- zapewne- wrażeń. Do
tego dochodziła- trwająca już
wówczas od kilku dni- międzynarodowa wymiana ze szkołą w
Merienheide. Ogólnie rzecz biorąc- wszyscy gdzieś jechali, tylko
nasz 3c nigdzie. A więc szłam
sobie przez boisko i rozmyślałam
o tym skandalicznym, bulwersującym i niezwykle dołującym
fakcie (prawie tak dołujący, jak
widok ogromnej mokrej plamy
od lodów na czystej, nowej bluzce!), gdy doszło do aktu jeszcze
bardziej bulwersującego i skandalicznego…
Mianowicie, jak to zwykle
w maju, podwórze szkolne aż
roiło się od dzieciaków (z mieszczącej się piętro niżej podstawówki), które wyszły na słońce
w celu dostarczenia swym energicznym organizmom niezbędnej
do prawidłowego funkcjonowania dawki witaminy D3 – przy
okazji- wykrzyczenia, wybiegania, wyskakania i wytupania
(podczas gry w klasy) nękającej
ich złości oraz pretensji do świata
(jeśli takowe żywią, rzecz jasna!). Nawiasem mówiąc, krzyczenie, bieganie, skakanie i tupanie to zdecydowanie domena
tych dzieci. To naprawdę idiotyczny pomysł- umieszczać podstawówkę, gimnazjum, liceum i
przedszkole w jednym budynku.
Trudno się dziwić, że przedstawiciele wszystkich tych grup wiekowych sprawiają wrażenie mocno zdezorientowanych. Poza
mną, oczywiście. Osobiście staram się z godnością znosić przeciwności losu i ostatni raz naprawdę zdenerwowana byłam…
tak, tak, chyba wtedy, kiedy ten
nadpobudliwy chłopczyk rzucił
w moją bluzkę „Lolkiem”. Czy
może „Lulkiem”? Nie pamiętam
dokładnie i nie ma to w tym momencie znaczenia.

Podobne dokumenty