sample

Transkrypt

sample
James Patterson
Alex Cross 03 - Jack i Jill
Przekład Agnieszka Jacewicz
Sam Harisson zwinnie wyskoczył z niebieskiego forda aerostar, zaparkowanego
przy Ulicy
Q w części Waszyngtonu zwanej Georgetown. Przerażające opowieści i gry zawsze
mają
swoich widzów, myślał zamykając drzwi samochodu i włączając alarm. I nie są to
historie i
gry, które towarzyszyły nam w dzieciństwie podczas wieczorów spędzanych na
zabawach
przy kominku, ale prawdziwe horrory, otaczające nas ze wszystkich stron.
Teraz sam żyję taką historią. Właśnie staję się częścią horroru. To takie proste.
Przerażająco
łatwo jest przekroczyć granicę ciemności.
Jak cień chodził za Danielem Fitzpatrickiem przez dwa długie tygodnie. Tak samo
było w
Nowym Jorku, Londynie, Bostonie i w końcu tutaj, w Waszyngtonie. Dziś wieczorem
zamierzał zamordować senatora Stanów Zjednoczonych. Miała to być egzekucja
przeprowadzona z zimną krwią. Nikt nie domyśli się motywu. Nie znajdą żadnej
wskazówki ani śladu.
To była pierwsza i najważniejsza zasada gry, którą nazywał Jack i Jill.
Wszystko, co robił, przypominało podręcznikowe zasady śledzenia znanych osób.
Zdawał
sobie z tego sprawę, kiedy zajmował pozycję naprzeciwko budynku numer 211 przy
Ulicy
Q.
Wystarczyło się jednak dokładniej przyjrzeć, aby stwierdzić, że Sam wcale nie jest
tuzinkowym myśliwym polującym na sensacje. To, co zamierzał, było o wiele
bardziej
śmiałe niż potajemne obserwowanie senatora Fitzpatricka podczas jego
nieoficjalnych
schadzek w ulubionym waszyngtońskim barze Monokl. To było najprawdziwsze
szaleństwo i Sam Harrison dobrze o tym wiedział. Czyste szaleństwo. Nie sądził
jednak, by
to on był szalony. On po prostu podjął ryzykowną grę.
Nie dalej niż trzydzieści metrów od niego, po drugiej stronie mokrej ulicy był Daniel
Fitzpatrick. Zgodnie z planem. Nareszcie wystarczająco blisko myśliwego.
Sam patrzył, jak senator sztywno wysiada z błyszczącego granatowego jaguara,
kabrioletu,
modelu z 1996 roku. Miał na sobie szary płaszcz i jedwabny | wzorzysty szal.
Towarzyszyła
mu elegancka szczupła kobieta w czarnej sukni. Przez ramię niedbale przerzuciła
sobie
płaszcz z gabardyny. Śmiała się z czegoś, co powiedział Fitzpatrick. Nieznacznie
odchyliła
głowę do tyłu, tak jak piękny koń. Smuga jej ciepłego oddechu zetknęła się z
wieczornym
chłodem.
Kobieta wyglądała na co najmniej dwadzieścia lat młodszą od senatora. Nie była
jego żoną,
Sam wiedział, że Daniel Fitzpatrick rzadko sypiał ze swoją żoną. Elegancka
blondynka idąc
lekko utykała, dzięki czemu wydawała się i jeszcze bardziej intrygująca.
Wystarczyła
chwila, aby na długo ją zapamiętać. Sam Harrison starał się skoncentrować. Celuj
dwa razy,
a nawet pięć razy, \ jeżeli będzie trzeba. Po raz ostatni przeanalizował wszystkie
szczegóły.
Przybył do Georgetown kwadrans po jedenastej. Wyglądał tak, jakby należał do,
tego
środowiska. Wtapiał się w szykowne, atrakcyjne i modne okolice Ulicy Q. Ubrał się
stosownie do roli, jaką miał odegrać.
Była to wielka rola w wielkim przedstawieniu, jednym z największych w historii
Ameryki.
Niektórzy określiliby je pewnie największym w amerykańskim teatrze.
Główna rola męska przypadła właśnie Samowi.
Specjalnie na tę okazję włożył okulary w rogowej oprawie. Nigdy przedtem nie nosił
okularów. Nie potrzebował ich.
Miał blond włosy. Tak naprawdę były zupełnie innego koloru.
Przedstawiał się jako Sam Harrison. Nie miał na imię Sam. Nie nazywał się też
Harrison.
Wiele czasu poświęcił przygotowaniu stroju na ten niezwykły wieczór. Wybrał
czarny
kaszmirowy golf, szare spodnie z mankietami i jasnobrązowe sportowe buty.
Zwykle nie
ubierał się tak elegancko. W ogóle nie poświęcał uwagi strojowi. Gęste włosy ściął
krótko,
trochę przypominał Kevina Costnera z filmu Bodyguard, który nigdy mu się nie
podobał.
Przez ramię przewiesił małą czarną torbę; kołysała się lekko, gdy szedł w kierunku
domu nr
211. W torbie miał kamerę.
Zamierzał uwiecznić na filmie jak największą część tego, co miało się niedługo
wydarzyć.
Tak powstawała historia. Prawdziwa historia Ameryki końca jego wieku, Ameryki
końca
epoki, Ameryki końca końców.
Za kwadrans dwunasta otworzył drzwi do budynku 211. W ciemnym korytarzu
unosiły się
zapachy amoniaku, kurzu i zgnilizny. Wszedł na czwarte piętro, na którym
znajdował się
apartament senatora. Jego miłosne gniazdko.
Fitzpatrik mieszkał pod numerem 4J. Sam znalazł się przed jego drzwiami za
dziesięć
dwunasta. Idealnie według planu. Jak na razie wszystko szło wspaniale.
Wypolerowane mahoniowe drzwi otworzyły się.
Sam patrzył w twarz szczupłej, zadbanej blondynki. Z bliska nie wyglądała tak
elegancko.
Była to ta sama kobieta, która wysiadła z granatowego jaguara razem z
Fitzpatrickiem. Ta,
która idąc utykała.
Poza złotą spinką w kształcie lwicy we włosach – pamiątką z wyprawy do Muzeum
Sztuki
Współczesnej w Nowym Jorku – i złotym łańcuszkiem nie miała na sobie nic.
Jack – szepnęła.
Jill – odpowiedział i uśmiechnął się.
II
W innej dzielnicy Waszyngtonu, w innym świecie, inny zabójca planował równic
przerażającą grę. Znalazł wspaniałą kryjówkę między gęsto rosnącymi świerkami i
kilkoma
starymi dębami górującymi nad resztą drzew, w samym środku parku Garfield.
Ułożył się
wygodnie pomiędzy wiszącymi nad ziemią konarami drzew i wyrośniętymi
krzewami,
które tworzyły rodzaj namiotu.
„No to do roboty", wyszeptał, choć w kryjówce nie było nikogo prócz niego. To
miała być
wspaniała przygoda, spełnienie fantazji. Wierzył w to całym sercem, ciałem i tym,
co
pozostało z jego duszy.
Usiadł po turecku na wilgotnej trawie i zaczął pracować nad swoją twarzą oraz
włosami.
Fragment piosenki rockowej grupy Hole grzmiał z głośników wewnątrz jego czaszki.
Całkiem niezły kawałek. Był w swoim żywiole. Przebrania i kostiumy były chyba
jedyną
rzeczą, dzięki której mógł naprawdę uciec, a on musiał uciekać.
Kiedy wreszcie skończył się przebierać, wyszedł z cienia drzew. Nie potrafił
powstrzymać
się od śmiechu. Tego dnia naprawdę przeszedł samego siebie. To było wspaniałe.
Tak
głupie, że aż wspaniałe. Przypomniał sobie głupawą starą rymowankę: Na górze
róże, na
dole fiołki, schizofrenikiem jestem, matołki.
Zdecydowanie wyglądał teraz jak stary, bezdomny świr. Naprawdę przypominał
beznadziejnego starucha, parszywą kreaturę z piosenki z „Aqualung". Włożył siwą,
zmierzwioną perukę i przykleił sobie szpakowatą brodę z aktorskiego zestawu do
charakteryzacji. Wszelkie niedoskonałości i niedociągnięcia niewprawnego
wizażysty
przykrył obszerny kaptur bluzy dresowej.
Na bluzie widniały słowa szczęście i radość.
To niesamowite. Odlotowe, myślał cały czas. Szczęście i radość. Jego bilet. Te
słowa
mówiły wszystko. Ironia sytuacji rozśmieszała go.
Przyszły zabójca ruszył parkową aleją. Szedł szybko, prawie biegł. Kierował się ku
rzece
Anacostia.
Mijał coraz więcej ludzi. Spacerowicze, żebracy, kochankowie. Było mu wszystko
jedno,
kim są. Większość była czarna, ale jemu to nie przeszkadzało. Właściwie nawet mu
to
odpowiadało. W Waszyngtonie nikt nie przejmował się czarnuchami. To fakt.
„Aqualung, oooh, Aqualung", idąc nucił słowa starego hitu. Kiedyś wykonywała ją
naprawdę dobra grupa Jethro Tuli. On słuchał rocka prawie bez przerwy, nawet we
śnie.
Cały czas miał na uszach słuchawki. Znał na pamięć chyba całą historię rock and
rolla.
Gdyby potrafił się zmusić do słuchania kapeli Hootie and the Blow-fish, mógłby
powiedzieć, że ma wielkiego rocka w małym palcu.
Roześmiał się na myśl o tym. Naprawdę był dzisiaj w znakomitym nastroju. | Cała
podróż
wydawała mu się fantastyczna, cholernie ekscytująca, odlotowa. To były najlepsze i
zarazem najgorsze chwile. Lepsze i gorsze, gorsze i lepsze, gorsze i najgorsze?
Już wybrał miejsce zbrodni. Kępa świerków niedaleko od południowo-wschodniej
autostrady. Drzewa były dość wysokie i stanowiły doskonałą zasłonę.
Nieopodal stały rzędy domków z żółtej cegły. Była tam też popularna winiarnia przy
Szóstej Ulicy. Dokładnie sprawdził teren, wszystko obejrzał, niemal zakochał się w
tym
miejscu. Już widział dzieciaki ze Szkoły Podstawowej im. Sojourner Trath. Kręciły
się w
pobliżu sklepu ze słodyczami. Te małe pędraki były 1 całkiem fajne.
Nie cierpię fajnych, nienawidzę ich straszliwie. Tak naprawdę to tylko małe
pieprzone
roboty. Wstrętne pasożyty. Bachory! Wszystkie są tak obrzydliwie milutkie.
Ukrył się za gęstymi, rozłożystymi krzakami. Teraz miał się zająć poważną robotą.
Nadmuchał kilka gumowych baloników – czerwone, pomarańczowe, niebieskie,
żółte.
Były naprawdę wielkie i kolorowe. Żadne dziecko nie potrafiłoby się takim oprzeć.
On sam
nie znosił balonów. Nienawidził wymuszonej, fałszywej wesołości, którą kojarzył z
tymi
kolorowymi bombami. Wiedział jednak, że większość dzieciaków szaleje za
balonami.
Miał rację, prawda?
Do jednego przywiązał dwa metry sznurka i przymocował go do gałęzi drzewa.
Balon leniwie wzniósł się ponad zieloną koronę. Wyglądał jak śliczna, odcięta
główka.
Morderca czekał w swojej kryjówce wśród drzew. Spędzał czas sam ze sobą, tak jak
lubił.
–Muszę załatwić dzisiaj jakiegoś cielaka – mruczał słowa niby piosenki w takt niby
melodii. – Muszę, muszę. Po prostu muszę, muszę, muszę.
Nawet mu się podobało takie podśpiewywanie. Nagle usłyszał jakiś szelest w
pobliżu
kryjówki. Coś trzasnęło. Gałązka albo coś takiego. Czyżby ktoś chciał mu złożyć
wizytę?
Skupił się. Trzy gałązki zostały poruszone, zdeptane, złamane. Wszystko słyszał
niezwykle
wyraźnie i głośno – trzask!
Prawdę mówiąc, nie spodziewał się tego hałasu. Na chwilę przerażony zamarł w
bezruchu.
Poczuł nagły przypływ adrenaliny. Tak jakby ktoś dał mu niezłego kopa. Prawie
połknął
własny język. Po chwili zobaczył czubek czyjejś głowy. Tylko czoło i białka czyichś
oczu.
Białka jej oczu! Patrzyła na niego przez gałęzie. Była to mała czarnoskóra
dziewczynka. Pięcio-, może sześcioletnia, całkiem ładniutka. Przyglądała mu się.
Grzeczna mała. Widzę cię kochanie. Tak, tak, widzę cię!
–Cześć – powiedział miło i uprzejmie. Potrafił taki być, kiedy chciał. Uśmiechnął się,
a ona prawie odwzajemniła jego uśmiech.
Chcesz dostać wielki balon? Mam mnóstwo balonów, całe wielkie mnóstwo. A tutaj
jest
taki jeden czerwoniutki, który należy chyba do ciebie, bo widzę na nim twoje imię. –
Starał
się mówić łagodnie.
Mała dziewczynka patrzyła na niego. Nie powiedziała ani słowa. Nie poruszyła się.
Bała się
go, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Pewnie nie wiedziała, m co chodzi, bo
powiedział, że na jednym z balonów jest jej imię.
No dobrze, nie chcesz balonika, to nie. W porządku. Zapomnijmy o tych balonach za
darmo. Ty nie chcesz balona, prawda, malutka? Nie ma sprawy. Dziś nie masz na
balona
ochoty! Nie i już!
–Taaak, proszę – niespodziewanie powiedziała dziewczynka. Jej brązowe oczy stały
się szersze. Śliczna mała, prawda? Piękne orzechowe oczka.
–Nie bądź taka nieśmiała, malutka. Chodź tutaj. Dostaniesz piękny, wielki balonik.
Co my tutaj mamy, czerwoniutki jak znak stopu, niebieski jak niebo, śliczny
pomarańczowy, słodziutki żółty. Wszystkie kolory tęczy i jeszcze trochę.
Zrobił minę jak bohater – może jak Kevin Bacon z filmu Dzika rzeka, który
wypożyczył jakiś tydzień temu. Może dwa tygodnie? Już nie pamiętał. Zresztą, jakie to
miało znaczenie! Kiedy dziewczynka zaczęła iść w jego kierunku, mocniej zacisnął dłoń
na uchwycie miniaturowego kija baseballowego, owiniętego taśmą izolacyjną. Kij miał
osiemnaście i pół cala długości. Miejscowi członkowie gangów ulicznych używali
podobnych, kiedy „pilnowali" porządku w dzielnicy.
Nie przestawał mówić do dziewczynki. Jego głos brzmiał śpiewnie i radośnie, ale
był zabarwiony nutą ironii i sarkazmu.
–Czerwony – pisnęła w końcu dziewczynka.
Oczywiście. Miała przecież we włosach czerwoną wstążkę. Czerwień to kolor
miłości,
mojej prawdziwej miłości.
Bardzo ostrożnie wyszła spomiędzy drzew. Zauważył, że ma malutkie stopy. Mniej
więcej
rozmiar minus trzy. Wyciągnęła rączkę w kierunku kolorowych balonów, które
kurczowo
ściskał w dłoni. Chyba nie zauważyła, że jego ręka trzęsła się mocno. '
Za plecami trzymał krótki i mocny kij. Zamachnął się, uderzył.
Szczęście i radość.
III
Czy rzeczywiście mogą popełnić morderstwo i uciec? Zwłaszcza takie szalone
morderstwo
jak to? Jack wiedział, że mogą. Było to łatwiejsze, niż się wydawało. Można zabić
człowieka lub wielu ludzi i nigdy nie być nawet podejrzanym o morderstwo. Tak to
jest, od
zawsze.
Jill była przerażona i spięta Nie miał do niej pretensji. W „prawdziwym życiu" robiła
w
Waszyngtonie karierę, pochodziła z dobrej rodziny, była
inteligentna, na pewno nie pasowała do opisów morderców. Właśnie dlatego jest
idealną
odtwórczynią swej roli w tej wielkiej grze. Niemal tak doskonałą jak on.
–Upił się, zupełnie nie kontaktuje – szepnęła, kiedy stali w ciemnym korytarzu
prowadzącym do apartamentu. – Dobrze, że jest takim wstrętnym gadem.
–Wiesz, co mówią o naszym Dannym. Podobno jest złym senatorem i jeszcze
gorszym kochankiem.
Cień uśmiechu przemknął po jej twarzy. Była zdenerwowana.
–Kiepski dowcip, ale za to drugie mogę ręczyć – powiedziała. – Kończmy z tym,
Jack.
Jill odwróciła się i boso ruszyła w kierunku sypialni. Szedł tuż za nią. Patrzył, jak
lekko
utyka. Miało to swój urok. Przyglądał się jej szczupłej postaci, gdy sunęła przez
ciemny
pokój, słabo oświetlony lampą z korytarza. Wiedział, że zmierzała do sypialni.
Cicho przeszli przez niewielki salon. Przy kamiennym kominku dumnie zatknięto
amerykańską flagę. Na ten widok poczuł lekkie mdłości. Na ścianach wisiały kolorowe
zdjęcia jakiegoś jachtu, pewnie cumującego gdzieś na Cape Cod.
–Czy to ty, kochanie? – Zachrypnięty, bełkotliwy od nadmiaru whisky głos huknął za
ścianą.
–A kogo jeszcze się spodziewasz? – spytała Jill. Razem weszli do sypialni.
–Przyjęcie niespodzianka – powiedział Jack. Wyciągnął półautomatyczną berettę i
wycelował ją w głowę senatora.
Ręka trzymająca broń nie drżała. Myśli wydawały się jasne. Tworzenie historii.
Teraz już
nie ma odwrotu.
Daniel Fitzpatrick podskoczył na łóżku.
–Co do cholery? Co to… Kim jest ten świr? Jak się tutaj dostał? – wymamrotał.
Jego
twarz i szyja miały kolor jasnej czerwieni.
Jack nie mógł się powstrzymać – uśmiechnął się, nie zważając na to, co się dzieje
wokół niego. Senator wyglądał jak wieloryb wyrzucony na brzeg, starzejący się mors w
rozgrzebanej pościeli na eleganckim łożu.
–Można powiedzieć, że jestem twoją podłą przeszłością. Wreszcie cię dopadłem,
senatorku, – powiedział. – A teraz zamknij się. Proszę. Postarajmy się jak najmniej
komplikować sprawę.
Patrzył prosto w twarz Daniela Fitzpatricka. Przypomniał sobie coś, co niedawno
gdzieś
przeczytał. Jeden z ludzi, którzy przyszli wysłuchać przemówienia senatora,
zauważył:
„Moj Boże, on jest już starcem". To była prawda. Fitzpatrick miał zupełnie siwe
włosy. Był
pozbawionym wdzięku, obleśnie grubym, starym białasem.
Był także wrogiem.
Jack otworzył czarną ortalionową torbę i podał Jill kajdanki.
–Każda ręka oddzielnie do filarów łóżka – rzucił. – Proszę i dziękuję.
–Cała przyjemność po mojej stronie – odparła Jill. W jej głosie, działaniu, a nawet w
jej ruchach były niezwykła prostota i elegancja.
–Ty też w tym siedzisz? – wysapał Fitzpatrick, spoglądając na blondynkę, którą
poderwał w barze w La Colline. Patrzył na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy.
Jill uśmiechnęła się.
–Nie, nie – odpowiedziała. – Po prostu pociągało mnie twoje tłuste, napompowane
cielsko i śmierdzący wódą oddech.
Jack wyjął z torby kamerę i podał ją swojej partnerce. Jill wycelowała obiekt w
senatora Fitzpatricka, ustawiła ostrość i zaczęła filmować. Znała się na tym.
–Co wy, na Boga, robicie? – Jasnoniebieskie oczy Fitzpatricka rozszerzyły się ze
zdumienia i przerażenia. – Czego ode mnie chcecie? O co wam chodzi? Do cholery,
jestem
przecież senatorem Stanów Zjednoczonych.
Jill zaczęła od zdumionej i przestraszonej twarzy senatora. Potem wzięła większy
kadr. Oj, trochę za wielki. Znowu ustawiła ostrość. Jack uśmiechnął się, słysząc
wybuch senatora. Było to w stylu Fitzpatricka.
I oto, voila! Nagle otępienie i mgliste opary whiskey opadły. Daniel Fitzpatrick
wreszcie zrozumiał, co się dzieje.
–Nie chcę umierać – wyszeptał. Niespodziewanie z jego oczu zaczęły płynąć łzy.
Było
to dziwnie poruszające. – Proszę, nie róbcie tego. Nie musicie mnie zabijać. To nie
musi tak
się skończyć. Proszę, błagam was. Wysłuchajcie mnie. Czy możecie wysłuchać
tego, co
mam do powiedzenia?
To był bardzo ważny kawałek, Jill wiedziała o tym. Materiał z rodzaju tych, jakie
wygrywają statuetki Akademii. Być może dokument stulecia. Potrzebowali tego do
głównej
rozgrywki, do jednej z niespodzianek, które szykowali na później.
Jack szybkim krokiem przeszedł przez sypialnię. Przysunął berettę o kilka cali od
czoła
senatora.
To było to. Właśnie w tej chwili zaczynała się ich niezwykła gra. Zasada numer dwa:
„To
jest historia. To, co robisz, jest ważne. Nigdy, nawet na chwilę nie zapominaj o
tym".
–Zamierzam pana zabić, senatorze Fitzpatrick. Nie mamy o czym rozmawiać. Nie ma
od tego odwrotu. Jest pan katolikiem, więc jeżeli wierzy pan w Boga, proszę
zmówić
modlitwę. Za mnie też proszę się pomodlić. Modlitwa za Jacka i Jill.
Nadszedł czas próby. Zauważył, że jego ręka zaczęła lekko drżeć. Jill także to
widziała. Jack powtarzał w myślach: To egzekucja, a jej ofiara na wszystko sobie
zasłużyła. Jest to także koszmarna historia, której częścią stałem się ja.
Strzelił raz, z odległości nie większej niż kilkanaście centymetrów. Głowa Daniela
Fitzpatricka eksplodowała. Strzelił drugi raz. Celuj dwa razy; wal także dwa razy.
Historia się dokonała. Rozpoczęła się największa gra. Gra Jacka i Jill.
Rozdział 1
Och nie, znów jest jutro.
Miałem wrażenie, że ledwo zdążyłem zasnąć, obudził mnie jakiś hałas w domu. Był
głośny
i uporczywy, tak jak alarm samochodowy. Nie ustawał. Czyżby jakieś kłopoty zbyt
blisko
domu?
–Cholera – jęknąłem w miękkie fałdy poduszki. – Zostawcie mnie w spokoju. Dajcie
mi
choć raz przespać normalnie całą noc. Zmywajcie się stąd.
Sięgnąłem do lampki i strąciłem po drodze kilka książek ze stolika. Córka generała,
Mój amerykański dziennik i Śnieg na cedrach. To mnie obudziło.
Wyciągnąłem służbowy rewolwer z szuflady i zbiegłem po schodach na dół, mijając
sypialnię dzieci. Słyszałem albo wydawało mi się, że słyszę ich ciche oddechy.
Poprzedniego wieczoru czytałem im Opowieść Królika Petera Beat Potter. „Nie chodź
do ogrodu pana McGregora: twego ojca spotkało tam nieszczęście; pani McGregor
wsadziła go do pieca".
Jeszcze mocniej zacisnąłem dłoń wokół kolby glocka. Hałas ustał. Po chwili znowu
usłyszałem łomotanie. Na dole.
Spojrzałem na zegarek. Była trzecia trzydzieści rano. Jezu, litości! Znowu o tak
drakońskiej
porze. Bez niczyjej pomocy budziłem się tylko o północy. Wtedy nie potrzebowałem
żadnego „bang, bang, bang", żeby wstać.
Zszedłem po stromych, zdradzieckich schodkach. Byłem ostrożny. Nagle wokół
mnie
zrobiło się zupełnie cicho.
Ja sam także zachowałem kompletną ciszę. Miałem wrażenie, że moja skóra
fosforyzuje w
ciemnościach. Nie był to najlepszy sposób na rozpoczęcie dnia ani na początek
końca nocy.
„Nie chodź do ogrodu pana McGregora: twego ojca spotkało tam nieszczęście…"
Wszedłem do kuchni z bronią gotową do strzału i nagle uświadomiłem sobie, skąd
pochodził hałas. Pierwsza tajemnica tego dnia została rozwiązana.
Mój przyjaciel i partner zaglądał do środka przez szybę w drzwiach. Wyglądał
niewiele
lepiej niż włóczęga wałęsający się po okolicy.
To John Sampson narobił tyle hałasu; to on był źródłem moich kłopotów,
przynajmniej
tych, które zaczęły się o świcie. Miał dwa metry i dwa centymetry wzrostu, a ważył
sto
dwadzieścia kilo. Nic dziwnego, że czasami nazywano go Podwójnym Johnem.
Człowiekiem Górą.
–Popełniono morderstwo – powiedział, kiedy przekręciłem klucz, zdjąłem łańcuch i
otworzyłem mu drzwi. – To dość niezwykła sprawa, Alex.
Rozdział 2
–O Jezu, John. Wiesz, która jest teraz godzina? Czy ty w ogóle masz jakieś
wyczucie czasu? Zabieraj się stąd, do cholery. Idź do domu. Wal we własne drzwi w
środku nocy. Jęknąłem i powoli skłoniłem głowę najpierw w przód, a potem w tył,
rozprostowując przykurczone podczas snu ramiona i szyję. Jeszcze się nie obudziłem.
Może to tylko zły sen. Może Sampson wcale nie stoi przy drzwiach. Może ciągle jeszcze
jestem w łóżku ze swoją kochaną poduszką.
–To może zaczekać – powiedziałem. – Wszystko mi jedno, co to, do cholery, jest.
–Właśnie że nie może – odparł kręcąc głową. – Wierz mi, kochasiu, nie może. Coś
skrzypnęło za mną. Obejrzałem się szybko. Ciągle byłem zaspany.
Moja mała córeczka, Jannie, stała w progu kuchni. Miała na sobie piżamę w
niebieskie motyle. Była bosa, a na jej buzi malował się strach. Nowy członek naszej
rodziny, piękna abisyńska kotka zwana przez nas Rosie, dołączyła do Jannie. Rosie też
usłyszała hałas na dole.
–Co się stało? – spytała Jannie szeptem. Przetarła oczy. – Dlaczego wstałeś tak
wcześnie? Stało się coś złego, prawda, tato?
–Wracaj do łóżka, kochanie – powiedziałem najspokojniej, jak tylko potrafiłem. – To
nic takiego. – Musiałem skłamać mojej małej dziewczynce. Znowu wzywała mnie praca.
– Pójdziemy teraz na górę. Musisz się przecież wyspać.
Zaniosłem Jannie na górę, delikatnie głaszcząc jej policzek i szepcząc jakieś
bezsensowne senne opowiastki. Wsadziłem ją do łóżka i opatuliłem kołdrą.
Sprawdziłem, czy mój syn, Damon, śpi. Rano oboje szli do szkół – Damon do Sojourner
Truth, a Jannie do szkoły przy ulicy Union. Kotka przez cały czas plątała mi się między
nogami.
Ubrałem się w sypialni i razem z Sampsonem pojechaliśmy na miejsce zbrodni. Nie
było ono daleko.
–To niezwykła sprawa, Alex – tłumaczył John. – Tylko cztery przecznice stąd, przy
Piątej Ulicy.
Już oprzytomniałem, choć nie bardzo mi się podoba takie ranne wstawanie.
Powiedz mi coś
więcej o tym morderstwie – poprosiłem Sampsona, patrząc na mrugające niebieskie
i
czerwone światła policyjnych wozów i furgonetek stojących przed nami.
Cztery przecznice od naszego domu.
Kilkanaście policyjnych karetek stało przy końcu ulicy, po której obu stronach rosły
bezlistne teraz dęby i stały domy z czerwonej cegły. Zbliżaliśmy się do szkoły
Damona.
(Szkoła Jannie znajdowała się kilkanaście przecznic stąd, w przeciwnym kierunku).
Byłem
zdenerwowany. Miałem wrażenie, że w mojej głowie szaleje zimowa zamieć.
Ofiarą jest mała dziewczynka. – Głos Sampsona brzmiał nienaturalnie miękko. –
Miała
sześć lat. Po raz ostatni widziano ją w szkole wczoraj po południu.
To była szkoła Damona. Obaj westchnęliśmy. Sampson jest niemal tak samo
przywiązany
do Damona i Jannie, jak ja. Dzieciaki też go uwielbiają.
Przy dwupiętrowym budynku szkolnym zdążyło zebrać się sporo osób. Chyba
połowa
mieszkańców osiedla wstała o czwartej rano. Wszędzie widziałem zdenerwowane
albo
przerażone twarze. Niektórzy przyszli tutaj w szlafrokach, inni opatuleni byli w koce.
Ich
oddechy unosiły się w mroźnym powietrzu jak spaliny samochodowe.
Przypomniałem
sobie, że według statystyk przedstawionych przez „Washington Post" tylko w
ostatnim roku
w Waszyngtonie zginęło pięćset dzieci w wieku poniżej czternastu lat. Mieszkańcy
tej
dzielnicy doskonale zdawali sobie /. tego sprawę. Nie musieli czytać gazet, żeby
wiedzieć,
co się działo.
Sześcioletnia dziewczynka. Zamordowana w podstawówce Damona albo gdzieś
niedaleko.
Nie potrafiłem wyobrazić sobie gorszego koszmaru na sam początek dnia.
–Przykro mi, stary – powiedział Sampson, kiedy wysiadaliśmy z samochodu. –
Uznałem, że
powinieneś to zobaczyć.
Rozdział 3
Serce biło mi jak oszalałe. Miałem wrażenie, że nie mieści się w piersiach. Moja
żona,
Maria, została zastrzelona niedaleko od tego miejsca. Wspomnienia z tej okolicy,
wspomnienia z tamtego życia. Zawsze będę cię kochał, Mario.
Dostrzegłem zniszczony, rdzewiejący karawan z kostnicy. Zaparkował na dziedzińcu
szkolnym. Nie był to miły widok. Gdzieś na skraju kręgu światła policyjnych
reflektorów
słyszałem muzykę rap z wyraźnie dominującymi basami.
Razem z Sampsonem przecisnęliśmy się pomiędzy niespokojnymi ludźmi. Jakiś
przemądrzały dupek mruknął: „Co słychać, szefie?". Cały dziedziniec szkolny był
otoczony
żółtą policyjną taśmą.
Przy swoich stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrach wzrostu nie byłem tak wielki,
jak
Człowiek Góra, ale obaj górowaliśmy nad tłumem. Tworzyliśmy niezłą parę, Ilekroć
pojawialiśmy się na miejscu zbrodni, przyciągaliśmy uwagę
gapiów: Sampson miał ogoloną na zero głowę i nosił czarną skórzaną kurtkę, ja
zwykle
miałem na sobie szarą bluzę dresową z napisem „Georgetown". Pod płaszczem
nosiłem
futerał z bronią. Ubrałem się odpowiednio do gry, w którą grałem, gry o nazwie
„Uwaga:
śmierć".
–To doktor Cross – usłyszałem kilka głosów w tłumie. Nie obejrzałem się. Z całych
sił
starałem się zignorować te głosy, wymazać je ze świadomości. Oficjalnie byłem
zastępcą
szefa działu śledczego, ale przeważnie pracowałem jako detektyw. Tak chciałem i
tak być musiało. Był to dla mnie zdecydowanie „interesujący" okres. Widziałem tyle
morderstw i przemocy, że wystarczyłoby na niejedno życie. Zaczynałem się
zastanawiać, czy nie powinienem wrócić do swego zawodu. Mogłem otworzyć
prywatną praktykę jako psychiatra. Zastanawiałem się nad wieloma rzeczami.
Sampson lekko dotknął mego ramienia. Wyczuwał, że ta sprawa nie będzie dla mnie
łatwa. Obawiał się, że może za bardzo przypominać mi o przeszłości. – Wszystko w
porządku, Alex? – spytał.
–Tak, nic mi nie jest-skłamałem już po raz drugi tego dnia.
–Pewnie, że nie, kochasiu. Tobie nigdy nic nie jest, nawet kiedy coś ci leży na
duszy. Czujesz się jak pogromca smoków, co? – Sampson pokręcił głową.
Kątem oka dostrzegłem młodą kobietę w czarnej bluzce z białym napisem „Zawsze
będę
cię kochać. Tysheika". Jeszcze jedno zabite dziecko. „Tysheika". Ludzie z tej
okolicy
czasem nosili podobne czarne koszule na pogrzeby zamordowanych dzieci. Moja
babcia,
Nana Mama, jak ją nazywały dzieciaki, miała ich całą kolekcję.
Zwróciłem uwagę na inną kobietę stojącą trochę na uboczu, pod rozłożystym
wiązem.
Miałem wrażenie, że nie pasuje do ludzi z tej okolicy. Była wysoka i ładna. Miała na
sobie
płaszcz przeciwdeszczowy, dżinsy i buty na płaskim obcasie. Za nią dostrzegłem
niebieskiego mercedesa, sedana.
To ona. Jest doskonała. Idealna dla ciebie. Ta szalona myśl pojawiła się znikąd,
niespodziewanie wypełniając moją głowę radością, zupełnie niestosowną do
okoliczności,
w jakich się znajdowałem.
Zakonotowałem sobie, że muszę sprawdzić, kim jest ta kobieta.
Na chwilę przystanąłem, aby zamienić parę słów z młodym detektywem z wydziału
zabójstw, ubranym w czerwony kapelusz typu Kangol brązową sportową marynarkę
i
brązowy krawat. Zaczynałem kontrolować sytuację.
–Niezbyt miły początek dnia – powiedział Rakeem Powell, gdy podszedłem do
niego.
–Albo, w moim przypadku, koniec.
–Nie potrafię sobie wyobrazić gorszego – przytaknąłem mu. W żołądku czułem
nieprzyjemny skurcz. – Czego zdołałeś się dowiedzieć, Rakeem? Czy jest coś,
czego można
się chwycić? Chcę wiedzieć wszystko.
Detektyw zajrzał do małego, czarnego notesu. Przerzucił kilka kartek.
–Dziewczynka nazywała się Shanelle Green. Dużo osób ją znało. Z tego, co mówią
ludzie, była uroczym dzieckiem. To był jej pierwszy rok w szkole Truth. Mieszkała
dwie
przecznice stąd, w dzielnicy Northfield Village. Rodzice pracują. Pozwalali jej samej
wracać do domu. Niezbyt to mądre, ale co mieli robić? Sam wiesz, jak jest. Wczoraj
wieczorem, kiedy wrócili do domu, Shanelle nie było. Około ósmej zgłosili jej
zaginięcie
policji. Tacy są tutejsi i odzie e.
Rozejrzałem się wokoło. Wzrokiem odszukałem parę, o której mówił Rakeem. Sami
byli jeszcze dzieciakami. Wyglądali na kompletnie załamanych. Wiedziałem, że po tej
strasznej nocy już nigdy nie będą tacy jak przedtem. Nikt nie potrafiłby o tym
zapomnieć.
–Czy podejrzewacie któregoś z rodziców? – Musiałem o to zapytać.
Rakeem pokręcił głową.
Nie sądzę, Alex. Shanelle była całym ich światem.
Mimo wszystko sprawdź ich, Rakeem. Oboje. Jak to się stało, że dziewczynka
znalazła się
tutaj, na dziedzińcu szkolnym?
Powell westchnął.
–To pierwsza niewiadoma. Druga, to gdzie została zabita. Pozostaje jeszcze,
oczywiście, sprawa, kto to zrobił.
Wystarczyło spojrzeć na Shanelle, aby zrozumieć, że została zamordowana udzie
indziej. Potem morderca podrzucił ciało dziewczynki na dziedziniec szkoły. Tylko to
było wiadome na początku tej okropnej sprawy. Czekało nas mnóstwo roboty. Teraz ja
przejmowałem dowodzenie.
–Czy wiadomo, jak została zabita? – spytałem Rakeema. Detektyw zmarszczył brwi.
–Sam zobacz i powiedz mi, co sądzisz na ten temat.
Nie chciałem patrzeć, ale nie miałem wyboru. Pochyliłem się nad ciałem Shanelle.
Czułem zapach jej krwi: miała teraz kolor miedzi, wsiąkła w ziemię. Nie mogłem
przestać myśleć o Damonie i Jannie, moich dzieciach. Nie potrafiłem zapanować nad
ogarniającym mnie uczuciem smutku. Wżerał się w moje ciało jak kwas.
Ukląkłem na popękanym betonie, aby przyjrzeć się ciału sześcioletniej dziewczynki.
Shanelle leżała zwinięta w pozycji embrionalnej. Miała na sobie tylko majteczki w
różowe i niebieskie kwiatki. Czerwona wstążka zaplątała się w jej warkoczach. W
uszach połyskiwały maleńkie złote kolczyki.
Reszta jej rzeczy zniknęła. Morderca najprawdopodobniej zabrał ubranie
dziewczynki. Shanelle była mała i śliczna. Nadal pomimo tego, co zrobił z nią zabójca.
Przyglądałem się wszystkiemu; domyślałem się, w jaki sposób kilkanaście godzin
wcześniej ktoś brutalnie zamordował to dziecko, zgasił ją w jednej strasznej chwili
szaleństwa.
Delikatnie przesunąłem ciało dziewczynki o kilkanaście centymetrów. Głowa opadła
na przeciwną stronę, prawdopodobnie mała miała złamany kręgosłup. Shanelle była
maleńka. Ważyła tyle co nic. Brakowało części prawej strony jej twarzy. Można
powiedzieć, że została wyrwana. Morderca uderzał Shanelle tak wiele razy i z taką siłą,
że prawa strona twarzy była nie do rozpoznania.
–Jak ten drań mógł to zrobić takiej małej, ślicznej dziewczynce? – mruknąłem pod
nosem, głośno wydychając powietrze. – Biedna Shanelle. Biedne dziecko
–wyszeptałem sam do siebie. Poczułem, że łzy napływają mi do oczu. Mrugnąłem,
żeby je
powstrzymać. Nie było czasu na płacz.
Shanelle miała teraz tylko jedno oko. Jej twarz przypominała dwustronną; maskę;
dwie połączone twarze. Dwa oblicza dziecka? Dwie twarze? Co to mogło oznaczać? Po
waszyngtońskich ulicach chodził kolejny szaleniec. Tym razem był to maniak, który
zamordował dziecko.
Rozdział 4
Wysoki, szczupły mężczyzna w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym i czarnym
kapeluszu chroniącym przed deszczem ostrożnie podszedł do drzwi apartamentu
senatora
Daniela Fitzpatricka. Dochodziła szósta rano. Sprawdził korytarz i drzwi, szukając
śladów
włamania czy oznak jakiejkolwiek walki, ale niczego nie znalazł.
Myślał o tym, jak bardzo chciałby znaleźć się daleko od tego miejsca. Nie był
pewien, co
czeka na niego w apartamencie. Miał przeczucie, że to coś strasznego. Przerażająco
złego.
To było takie nierzeczywiste.
Czuł się dziwnie. Tajemnica w tajemnicy. Nie chciał tu być, ale nie miał już odwrotu.
Zanotował w pamięci wszystko, co zauważył na korytarzu. Odpryski tynku na
dywanie. Osiem innych drzwi po obu stronach hallu. Kiedyś był nawet dobry w takich
rutynowych czynnościach. Prowadzenie śledztwa przypominało mu jazdę na rowerze.
Za pomocą kawałka plastiku wielkości karty kredytowej, tylko znacznie cieńszego,
otworzył drzwi oznaczone numerem 4 J. Pomyślał, że włamanie też przypomina jazdę
na rowerze. Nigdy się nie zapominał, jak to robić.
–Jestem w mieszkaniu 4J – powiedział spokojnie do małego radioodbiornika. Był
zlany potem. Nogi lekko się pod nim uginały. Czuł odrazę i strach. Na pewno nie
znalazł się tutaj dla własnej przyjemności. To nie dzieje się naprawdę, pomyślał.
Szybko przeszedł przez przedpokój do małego salonu, na którego wszystkich ścianach
wisiały zdjęcia senatora Fitzpatricka. Tu też nie było żadnych śladów włamania ani
walki.
–Może to być jakiś wstrętny podstęp – zgłosił przez radio.
–Mam zresztą nadzieję, że tak właśnie jest. – Przerwał na chwilę. – Ooo! Mamy
problem.
Wszystko wydarzyło się w sypialni i ktokolwiek to zrobił, zostawił po sobie
straszliwy bałagan. Wyglądało to o wiele gorzej, niż mógłby się spodziewać.
–Jest naprawdę źle. Senator Fitzpatrick nie żyje. Daniel Fitzpatrick został
zamordowany. Jego ciało jest zupełnie sztywne. Ma barwę wosku. Wszędzie jest
krew.
Jezu, pełno krwi.
Pochylił się nad zwłokami senatora. Wyczuł zapach kordytu. Miał wrażenie, że czuje
jego
smak na języku. Najprawdopodobniej woń pochodziła z broni, z której zabito
senatora.
Niestety, to nie było wszystko. Morderstwo było wyjątkowo brutalne. Ze wszystkich
sił
starał się zachować zimną krew. Tak jak na rowerze, prawda?, powtarzał w
myślach.
Dwa strzały w głowę. Z bliska. Tak jak przy egzekucji – powiedział do radia – Rany
postrzałowe w odległości około dwóch centymetrów od siebie.
Westchnął ciężko. Zaczekał chwilę, a potem znowu zaczął mówić. Nie musieli
wiedzieć o
wszystkim, co teraz widział i czuł.
Senator ma ręce przykute do wezgłowia łóżka. Kajdanki wyglądają na policyjne.
Jego ciało
jest zupełnie nagie. Wygląda to strasznie. Genitalia zostały oderwane od reszty
ciała. Na
pościeli jest mnóstwo krwi. Wielka plama. Na dywanie też. Cały jest przesiąknięty
krwią.
Musiał jeszcze bliżej przysunąć się do pokrytej srebrnymi włosami piersi
Fitzpatricka.
Nigdy nie czuł się dobrze, gdy był blisko nieboszczyka. Zresztą nie przepadał nawet
za
towarzystwem żywych. Fitzpatrick miał na szyi coś, co przypominało medalik
jakiejś
religii. Prawdopodobnie był srebrny. W powietrzu unosił się zapach kobiecych
perfum.
Wysoki mężczyzna, detektyw, był tego prawie pewien.
Waszyngtońska policja będzie przypuszczała, że była to zemsta zazdrosnego
kochanka. Coś
w rodzaju zbrodni popełnionej w afekcie – powiedział. – Czekajcie, jest coś jeszcze.
Chwila.
Muszę to sprawdzić.
Nic miał pojęcia, dlaczego nie zauważył tego od razu. Na stoliku przy łóżku, obok
bezprzewodowego telefonu leżała jakaś kartka. Trudno jej było nie zauważyć,
prawda? A
jednak wcześniej nie zwrócił na nią uwagi. Podszedł bliżej i podniósł kartkę.
Na grubym, czerpanym papierze listowym napisano coś na maszynie. Przeczytał to
szybko.
Potem, dla pewności, przeczytał jeszcze raz… Już wiedział, /i- wszystko działo się
naprawdę. Ta wiadomość nie była fikcyjna.
Ach, kochany Danny, znaliśmy cię zbyt dobrze
O jednego beznadziejnego, złodziejskiego i bogatego łajdaka mniej,
Ale jeszcze tak wielu zostało.
Jack i Jill przybyli na wzgórze.
Aby oczyścić świat z brudu,
Pierwszy był
Biedny Fitzpatrick.
Złe miejsce, zły czas, ale właściwy smród.
Wyrazy szacunku,
Jack i Jill.
Przeczytał wszystko na głos, mówiąc do radia. Po raz kolejny rozejrzał się wokoło, a
potem
opuścił apartament senatora, zostawiając za sobą horror i śmierć. Kiedy wyszedł na
ulicę,
zadzwonił do wydziału zabójstw waszyngtońskiej policji.
Nie podał swego nazwiska. Nikt nie mógł wiedzieć, że był w mieszkaniu Fitzpatricka, i
nikt nie mógł wiedzieć, kim jest. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, rozpętałoby się
piekło –
choć właściwie to już się stało.
Wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Przeczuwał, że będzie jeszcze gorzej.
Jack i
Jill to gwarantowali. |
O jednego beznadziejnego, złodziejskiego i bogatego łajdaka mniej-Ale jeszcze tak
wielu
zostało.
Rozdział 5
Ilekroć zdarza się tragedia taka jak ta, jest ktoś, kto nas prowadzi. Tym razem j był
to
mężczyzna, który stał poza granicą wyznaczoną przez żółtą taśmę i wskazywał na
zamordowane dziecko oraz na mnie. Przypomniałem sobie prorocze słowa Jannie:
Stało się
coś złego, prawda, tato?
Tak, rzeczywiście. Stało się najgorsze. Morderstwo w Szkole im. Sojourner Truth
przerażało mnie i byłem pewien, że pozostałych również. Dziedziniec szkolny stał
się
najbardziej ponurym miejscem na świecie.
Przytłumione dźwięki policyjnych krótkofalówek zakłócały ciszę. Oddychałem z
trudem.
Ciągle jeszcze czułem zapach krwi dziewczynki. Wypełniał moje nozdrza, gardło, ale
przede wszystkim głowę.
Rodzice Shanelle Green stali niedaleko ode mnie. Płakali. Płakało także wiele osób z
sąsiedztwa, nawet ci, którzy nie znali dziewczynki. W wielu miastach większości
cywilizowanych państw zabójstwo małego dziecka byłoby katastrofą, ale nie w
Waszyngtonie, gdzie setki dzieci co roku ginęły w brutalny sposób.
–Musimy przeczesać jak największy obszar. Tyle, ile zdołamy – powiedziałem do
Rakeema Powella. – Sampson i ja też się tym zajmiemy.
–Rozumiem. Wchodzimy jak największą liczbą ludzi. Sen i tak traci w obecnych
czasach na wartości.
–Ruszajmy, John. Musimy od czegoś zacząć – zwróciłem się do Sampsona. Nie
sprzeciwił się. Zagadki morderstw takich jak to zwykle rozwiązywano
w ciągu pierwszej doby albo wcale. Obaj dobrze o tym wiedzieliśmy.
Od szóstej rano Sampson, ja i inni policjanci sprawdzaliśmy najbliższe okolice
szkoły. Dokładnie, dom po domu, ulica po ulicy. Musieliśmy zrobić wszystko, co było
w naszej mocy, spróbować rozwiązać tajemnicę tego ohydnego morderstwa jak
najszybciej. Około
dziesiątej rano dowiedzieliśmy się o innej szokującej zbrodni popełnionej w
Waszyngtonie zeszłej nocy. Zamordowano senatora Daniela Fitzpatricka. To była
naprawdę piekielna noc.
–To nie nasza sprawa – powiedział Sampson, patrząc na mnie chłodno. – Nie: nasz
problem. Kto inny się tym zajmuje.
Nie zaprzeczyłem.
Nikt, z kim Sampson i ja rozmawialiśmy tego ranka, nie zauważył niczego |
niezwykłego w
okolicach Szkoły im. Sojourner Truth. Wysłuchaliśmy zwykłych narzekań na
dealerów
narkotyków, na podejrzanych włóczęgów snujących się po ¦ mediach, na
cwaniaczków,
którzy pracowali przy Ósmej Ulicy, na rosnącą liczbę Rinnów ulicznych.
To samo, co zwykle.
Ludzie kochali małą Shanelle – powiedziała Hiszpanka w nieokreślonym wieku,
która od lat
prowadziła sklep niedaleko szkoły. – Zawsze kupowała tu gumisie. Miała taki miły
uśmiech, wie pan?
Nie wiedziałem. Nigdy nie widziałem uśmiechu Shanelle Green. Jednak potrafili ni
go
sobie wyobrazić. Nie mogłem wymazać z pamięci obrazu zmasakrowanej i twarzy
dziewczynki. Nosiłem go w głowie, tak jak ludzie noszą zdjęcia w portfelach.
Wujek Jimmie Kee, wpływowy starszy człowiek pochodzenia koreańskoamerykańskiego,
właściciel wielu lokalnych interesów, chętnie z nami rozmawiał. Jimmie był naszym
dobrym znajomym. Od czasu do czasu chodziliśmy razem na mecze Redskinsów
albo
Bulletsów/ Wymienił nazwisko, które już figurowało w na-n/yeh rejestrach.
Może to ten kiepski aktorzyna, Chuck Siekiera?
Razem z wujkiem Jimmiem staliśmy na tyłach Ho-Woo-Jung, jego popularnej
restauracji
przy Ósmej Ulicy. Przeczytałem napis na ścianie budynku: imigracja jest
najszczerszą
formą pochlebstwa.
Nikt jeszcze nie przyskrzynił tego gnoja. Już wcześniej zabijał dzieci. To nu j«orszy
bandyta w Waszyngtonie. Oprócz prezydenta, ma się rozumieć – Jimmie
zachichotał
złośliwie.
Nie znaleziono żadnych ciał. Nie ma dowodów – wtrącił Sampson. – Nie wierny
nawet, czy
ten Chuck istnieje.
To była prawda. Przez lata po dzielnicy krążyły pogłoski o szaleńcu molestu- "i lut
ym
dzieci, który pracował w okolicach Northfield Village, ale nigdy nie mogli-‹imy się
dowiedzieć o nim niczego konkretnego. Nigdy nie natrafiliśmy na żadne dowody
jego
przestępstw.
Chuck istnieje – upierał się wujek Jimmie. Jego ciemne oczy zwęziły się leszcze
bardziej. –
Jest tak samo prawdziwy, jak diabeł. Czasami widzę Siekierę w moich snach, Alex.
Widzę
jego i leżące wokoło dzieci..
Może wiesz coś więcej o tym Chucku? Gdzie go widywano? Znasz kogoś, kio go
widział? –
zapytałem. – Pomóż nam, jeżeli możesz, Jimmie.
O, bardzo chętnie to zrobię. – Pokiwał głową i wydął wargi. Miał potrójny
podbródek.
Zwykle ubierał się w czekoladowy garnitur i filcowy kapelusz, który podnosił się,
kiedy
wujek mówił.
Medytujesz jeszcze, Alex? Kontaktujesz się z energią chi? – spytał mnie po chwili.
Zastanawiam się nad tym, myślę o moim chi, Jimmie. Wydaje mi się, że to chi jest
teraz na
niskim poziomie. Powiedz nam, co wiesz o Chucku.
–Znam wiele złych opowieści o Chucku Siekierze. Chłopaki cały czas się go boją.
Nawet
ci, którzy są w gangach. Młode matki i babcie roznoszą ulotki po placach zabaw.
Przynoszą
je do moich sklepósw. Smutne historie o zaginionych dzieciach. Zawsze im na to
pozwalam, panowie detektywi. Człowiek, który
krzywdzi dzieci, jest najgorszy ze wszystkich. Zgodzisz się, Alex? A może jesteś!
innego
zdania? – J
–Nie, masz rację. Dlatego właśnie Sampson i ja trafiliśmy dziś do ciebie. ||
Sporo wiedziałem na temat Chucka Siekiery, który wykorzystywał dzieci. 1
Według nie potwierdzonych plotek, odcinał genitalia dzieciakom z sąsiedztwa.!
Małym chłopcom i dziejwczynkom. Nie miał żadnych preferencji co do płci. Nie.®
wiadomo, ile było prawdy w tych opowieściach. Wiedziano tylko, że rzeczywi- i ście
wiele dzieci było molestowanych w dzielnicach Northfield i Soutłmew Ter-1 race,
niedaleko stąd. Dzieciaki po prostu znikały. J
Policja w tym rejonie nie miała wystarczająco wielu sprzymierzeńców, aby®
stworzyć efektywną grupę śledczą, która mogłaby odnaleźć Chucka, o ile oni w ogóle
istniał. Wielokrotnie staraliśmy się na niego zasadzić, ale nic z tego nie ' wynikało. W
południowo-wschodniej części Waszyngtonu zawsze brakowało de- j tektywów, a ci,
którzy byli, nie palili się do pracy. Niesprawiedliwość zawsze›] doprowadzała mnie do
szału. I
–Wygląda to na kolejne niewykonalne zadanie. Mission Impossible w innej j
obsadzie
–powiedział Sampson, kiedy szliśmy wzdłuż Ulicy G. Kierowaliśmy 1 się w stronę
portowych baraków. – Jesteśmy sami, a mamy złapać jakąś chimerę. 1
–Nieźle to ująłeś. – Uśmiechnąłem się do Człowieka Góry. Miał niesamowitą
wyobraźnię. Zawsze wymyślał niestworzone rzeczy. j
–Pomyślałem, że spodoba ci się takie określenie, w końcu jesteś przecież 1
kulturalnym i wykształconym osobnikiem.!
Siorbaliśmy ziołową herbatę w restauracji Jimmiego, przyglądając się przy i okazji
ulicy za oknem. Wyglądaliśmy jak detektywi. Mieliśmy postawione | kołnierze płaszczy
i wiele innych cech właściwych wielkim, groźnym detekty-wom. Chciałem, by ludzie
zauważyli, że kręcimy się po okolicy.
–Żadnych wskazówek, śladów czy poszlak – powiedziałem. Podobnie jak ‹Sampson
uważałem, że obecna sytuacja nie wyglądała najlepiej. – 1 co? Przyjmu- j jemy sprawę
mimo wszystko? i
–Zawsze tak robimy. – Oczy Sampsona nagle dziwnie zapłonęły. Były teraz niemal
straszne. – Uważaj, Chuck, pilnuj swego mitycznego tyłka, bo obraliśmy go sobie za
cel.
I
–Tak jest, pilnuj swego mitycznego tyłka.
–Właśnie tak, kochasiu. Właśnie tak. I Rozdział 6
Wspaniale było znowu pracować na ulicach Southeast razem z Sampsonem. Zawsze
tak się
myślałem, nawet kiedy zajmowaliśmy się jakimiś potwornymi morderstwami, które
sprawiały, że gotowałem się z wściekłości i bezsilności wobec ludzkiego
okrucieństwa.
Nasza ostatnia większa sprawa toczyła się w Północnej
Karolinie i Kalifornii, ale Sampson był obecny tylko na początku i potem pod k
iiniec.
Przyjaźniliśmy się od dzieciństwa. Mieliśmy po dziewięć czy dziesięć lat, k icdy się
poznaliśmy. Dorastaliśmy w tej samej dzielnicy. Miałem wrażenie, że› każdym
rokiem
coraz bardziej zbliżamy się do siebie.
Jaki jest nasz główny cel w tym wszystkim, kochasiu? – spytał Sampson, kiedy
szliśmy
wzdłuż Ulicy G. Miał na sobie czarny skórzany płaszcz, ok ulary przeciwsłoneczne i
czarną, połyskującą bandankę na głowie. Wszystko to pasowało do niego. – Skąd
będziemy
wiedzieli, że dziś zrobiliśmy to, co ti/eba?
Rozgłosimy, że osobiście szukamy mordercy z Sojourner Truth – powiedziałem. –
Pokażemy wszystkim nasze piękne buźki. Zrobimy wszystko, żeby i nlcjsi
mieszkańcy
czuli się tak bezpieczni, jak to tylko możliwe.
Ha, a potem dorwiemy Chucka Siekierę i odrąbiemy mu conieco. – Samp-'«iii
rozjaśnił się
na myśl o tym. – 1 nie myśl, że żartuję.
Nie wątpiłem w jego słowa ani przez minutę.
Kiedy tego wieczoru trafiłem w końcu do domu, było po dziesiątej. Nana Mama
czekała na
mnie. Damona i Jannie posłała już do łóżek. Napięcie malujące się na in l warzy
świadczyło
o tym, że sama nie mogła się położyć, co jak na nią było dość niezwykłe. Nana
potrafiłaby
chyba spać w oku cyklonu. Czasami ona sama pi z.ypominała taki cyklon.
Cześć kochanie – przywitała mnie. – Miałeś kiepski dzień, co? Widzę to jak im dłoni.
Nana umiała być niewiarygodnie łagodna i miła. Podobało mi się to, że obie strony
jej
osobowości są równie dobre. Nigdy nie dało sie przewidzieć, która / nich przeważy.
Usiedliśmy razem na kanapie w pokoju dziennym. Moja osiemdziesięciojednoletnia
babcia
wzięła mnie za rękę. Powiedziałem jej o wszystkim, czego do-i yehezas się
dowiedziałem.
Drżała lekko, co także było u niej nowością. Nie była Klubą osobą, pod żadnym