Paradoks imperializmu

Transkrypt

Paradoks imperializmu
Paradoks imperializmu
Autor: Hans-Hermann Hoppe
Źródło: mises.org
Tłumaczenie: Tomasz Michalak
Państwo
Zazwyczaj państwo jest definiowane jako podmiot o dwóch unikalnych
cechach. Po pierwsze, jest terytorialnym monopolistą w kwestii podejmowania
ostatecznych decyzji (jurysdykcji). Znaczy to tyle, że jest finalnym rozjemcą w
każdym przypadku konfliktu, włączając w to spory, w których samo jest stroną.
Po drugie, państwo jest terytorialnym monopolistą podatkowym. To znaczy, że
jednostronnie ustanawia daniny, które obywatele muszą uiszczać w zamian za
zapewnienie im prawa oraz porządku.
Można zatem przewidzieć, że jeśli jedyną możliwością jest zwrócenie się do
państwa o sprawiedliwość, sprawiedliwość ta będzie wypaczona na korzyść
państwa. Zamiast rozwiązać spór, finalny monopolista decyzyjny sprowokuje
konflikt w celu zaproponowania rozwiązania na własną korzyść. Co gorsza,
podczas gdy jakość sprawiedliwości gwarantowanej przez monopolistę ulegnie
pogorszeniu, jej cena wzrośnie. Zmotywowane jak nikt inny przez swoje interesy,
lecz wyposażone w moc opodatkowywania, państwo stawia sobie zawsze ten sam
cel: zmaksymalizować dochód oraz zminimalizować wysiłek produkcyjny.
Państwo, wojna oraz imperializm
Zamiast koncentrować się na wewnętrznych konsekwencjach wynikających
z instytucji państwa, skupię się raczej na jego zewnętrznych skutkach, tj. na
polityce zagranicznej, a nie krajowej.
Jako podmiot, który wypacza sprawiedliwość oraz nakłada podatki, każde
państwo może utracić swoich obywateli. Szczególnie ci najbardziej produktywni
mogą opuścić kraj dla uniknięcia płacenia podatków oraz wypaczeń prawnych.
Żadne państwo tego nie lubi. Jednak wręcz przeciwnie, zamiast ograniczać
zakres kontroli i stawek podatkowych, urzędnicy preferują ich rozrost. Proces taki
prowadzi do konfliktu pomiędzy państwami. W przeciwieństwie do konkurencji
pomiędzy „naturalnymi” podmiotami oraz instytucjami, rywalizacja pomiędzy
państwami jest destrukcyjna. Znaczy to tyle, że może istnieć tylko jeden finalny
monopolista decyzyjny oraz podatkowy na danym obszarze. W konsekwencji
konkurencja pomiędzy różnymi państwami promuje tendencje w kierunku
politycznej centralizacji oraz ostatecznie w kierunku jednego światowego
państwa.
Co więcej, jako finalni monopoliści decyzyjni finansujący swoją działalność
z podatków, państwa są z natury agresywnymi instytucjami. Podczas gdy
„naturalne” podmioty oraz instytucje muszą ponosić koszty agresywnego
zachowania (co może ich motywować do zaprzestania takiego postępowania),
państwa mogą przenieść koszt takiego zachowania na podatników. Stąd
urzędnicy państwowi są skłonni do stawania się prowokatorami czy agresorami, a
proces centralizacji może się realizować za pomocą agresywnych starć, tj. wojen
międzypaństwowych.
Ponadto biorąc pod uwagę, że państwa są na początku małe — obierając
jako punkt startowy świat złożony z wielu niezależnych jednostek terytorialnych
— można stwierdzić coś specyficznego w odniesieniu do warunku koniecznego do
osiągnięcia sukcesu. Zwycięstwo lub porażka w działaniach wojennych pomiędzy
państwami zależy oczywiście od wielu czynników, lecz jeżeli inne aspekty, takie
jak rozmiar populacji, pozostają na tym samym poziomie, w dłuższym okresie
decydującym czynnikiem staje się ilość zasobów gospodarczych pozostających do
dyspozycji
państwa.
Poprzez
opodatkowanie
oraz
regulacje
państwa
nie
przyczyniają się w żaden sposób do pomnażania bogactwa ekonomicznego.
Zamiast tego pasożytniczo żerują na istniejącym bogactwie. Jednakże rządy
mogą wpływać negatywnie na ilość istniejącego dobrobytu. Przy pozostałych
warunkach niezmiennych, im niższe obciążenie podatkowe oraz regulacyjne
nałożone na gospodarkę krajową, tym bardziej gospodarka będzie się rozwijała
oraz tym większy będzie zasób produkowanego na krajowym rynku bogactwa,
dzięki któremu państwo może uwikłać się w konflikty z sąsiednimi rządami.
Znaczy to tyle, że państwa, które opodatkowują oraz regulują swoje gospodarki
w relatywnie niewielkim stopniu — państwa liberalne — wykazują tendencję to
podbijania oraz ekspansji swoich terytoriów lub swojego zakresu hegemonicznej
kontroli na koszt państw mniej liberalnych.
Tłumaczy to na przykład dlaczego Europa Zachodnia zdominowała resztę
świata, nie zaś odwrotnie. Precyzyjniej rzecz ujmując, tłumaczy to, dlaczego
najpierw Holendrzy, potem Brytyjczycy, oraz ostatecznie w XX wieku Stany
Zjednoczone
stały
się
dominującą
siłą
imperialną,
oraz
dlaczego
Stany
Zjednoczone, wewnętrznie jedno z najbardziej liberalnych państw, prowadzi
najbardziej agresywną politykę zagraniczną, podczas gdy na przykład były
Związek
Sowiecki
ze
swoją
całkowicie
nieliberalną
(represyjną)
wewnętrzną angażuje się w relatywnie pokojową oraz
polityką
ostrożną politykę
zagraniczną. Stany Zjednoczone wiedzą, że militarnie mogą pokonać każdego;
stąd stały się agresywne. Przeciwnie do Związku Sowieckiego, który wiedział, że
stoi na straconej pozycji w przypadku konfliktu wojennego z którymkolwiek z
państw o znaczącej sile, chyba że przypuściłby szturm, który dałby mu
zwycięstwo w przeciągu kilku dni czy tygodni.
Od monarchii i wojen armii do demokracji i wojen totalnych
Pierwotnie,
większość
państw
była
monarchiami
rządzonymi
przez
absolutystycznych lub konstytucyjnych królów czy też książąt. Należałoby
zapytać, dlaczego tak się działo, jednakże w tym miejscu muszę pozostawić to
pytanie bez odpowiedzi. Wystarczy wspomnieć, że państwa demokratyczne
(również tzw. monarchie parlamentarne), rządzone przez prezydentów lub
premierów, bywały zjawiskiem rzadkim aż do rewolucji francuskiej, a stały się
wiodącym ustrojem dopiero po I wojnie światowej.
Podczas gdy wszystkie państwa powinny postępować w miarę konieczności
agresywnie,
łatwo
dostrzec,
iż
królowie
sugerowali
się
zupełnie
innymi
czynnikami motywującymi do działań zbrojnych aniżeli współcześni prezydenci na
tyle, że można pokusić się o wyróżnienie dwóch rodzajów wojen. Podczas gdy
królowie postrzegali siebie jako prywatnych właścicieli terytorium pod swoją
kontrolą, prezydenci uważają się za tymczasowych stróżów. Właściciel kapitału
jest
zatroskany
o
dochodowość
tegoż
kapitału
oraz
dochodu
w
nim
ucieleśnionego. Jego zaangażowanie jest długoterminowe, z troską o zachowanie
oraz poprawę wartości kapitału wpisanego w jego kraj. Wręcz przeciwnie, stróż
zasobu (postrzeganego raczej jako własność publiczna, nie prywatna) jest przede
wszystkim zainteresowany jego obecnym źródłem dochodu i nie przykłada
zasadniczo uwagi do wartości kapitału.
Empirycznym rezultatem tej jakże różniącej się struktury bodźców jest to,
że wojny monarchiczne miały tendencję do bycia tymi „łagodnymi” oraz
„konserwatywnymi” w zestawieniu z demokratycznymi działaniami wojennymi.
Wojny monarchiczne bądź co bądź wynikały z konfliktów dziedzicznych
wywoływanych
przez
skomplikowaną
sieć
interdynastycznych
małżeństw.
Charakteryzowały się rzeczywistymi celami terytorialnymi. Nie były to w żadnym
razie spory motywowane ideologicznie. Społeczeństwo postrzegało wojnę jako
prywatną sprawę króla, finansowaną oraz prowadzoną przy pomocy jego
własnych pieniędzy i wojska. Co więcej, w konfliktach pomiędzy dynastiami
królowie poczuwali się do zachowywania różnicy pomiędzy żołnierzami a
cywilami, a celem ich działań wojennych byli wyłącznie oni sami oraz ich
posiadłości. Historyk wojenny Michael Howard wypowiadał się następująco na
temat XVIII-wiecznych działań wojennych:
Handel, podróże, wymiana kulturalna i naukowa odbywały się
podczas działań wojennych niemal bez zakłóceń. Wojny były
wojnami królów. Obowiązkiem każdego dobrego obywatela było
płacenie podatków, a zdrowa ekonomia polityczna zalecała, by go
pozostawić w spokoju swoich poddanych, by mógł zdobywać
pieniądze na nie. Nie wymagano, aby uczestniczył w podejmowaniu
decyzji, które rodziły konflikty, ani by brał w nich udział, chyba że
popychało go do tego pragnienie młodzieńczej przygody. Były to
arcana regni, które dotyczyły wyłącznie osoby panującej. [Wojna w
dziejach Europy, Wrocław 2007, 82]
Podobną rzecz zaobserwował odnośnie wojen armii Ludwig von Mises:
W wojnach armii, armia walczy, podczas gdy obywatele niebędący
członkami armii wiodą normalny tryb życia. Obywatele ponoszą
koszty działań wojennych; płacą za utrzymanie oraz wyposażenie
armii, lecz poza tym pozostają poza wydarzeniami wojennymi.
Naturalnie może się zdarzyć, że działania wojenne zrównają z ziemią
ich domy, zdewastują ich ziemie, oraz zniszczą ich jakąkolwiek inną
własność; ale to również jest częścią kosztów wojny, które muszą
zostać poniesione. Może się także zdarzyć, że zostaną ograbieni lub
przypadkowo pozbawieni życia przez żołnierzy — być może nawet
przez tych z „ich” armii. Jednakże są to przypadki, które nie mogą
być postrzegane jako nieodłączna część działań wojennych jako
takich;
raczej
utrudniają,
aniżeli
pomagają
w
działaniach
przywódców armii i nie są przez nich tolerowane. Państwo wojenne,
które uformowało, wyposażyło oraz utrzymało armię uważa grabież
przez żołnierzy za przestępstwo; zostali oni zatrudnieni do walki, nie
do grabienia dla własnych korzyści. Państwo chce utrzymać życie
obywateli w zwyczajnym toku, ponieważ chce zachować zdolności
płatnicze podatników; z kolei podbite terytoria są uważane jako
własna domena zwycięzców. System gospodarki rynkowej jest
utrzymywany podczas wojny dla obsłużenia wymogów takiej wojny
[Nationalökonomie, 725-26].
W przeciwieństwie do ograniczonych działań wojennych ancien regime’u,
erę wojen demokratycznych — która zaczęła się od rewolucji francuskiej oraz
wojen napoleońskich, trwała w XIX wieku w formie amerykańskiej wojny
secesyjnej, a osiągnęła swój szczyt podczas XX-wiecznych wojen światowych —
należy charakteryzować jako erę wojen totalnych.
Zacierając rozróżnienie pomiędzy rządzącymi a rządzonymi („rządy ludu”),
demokracja umocniła identyfikację społeczeństwa z konkretnym państwem.
Bardziej niż konflikty na tle własności dynastycznych, które mogły zostać
rozwiązane poprzez podbicie i okupację, wojny demokratyczne stały się walkami
ideologicznymi; starcia cywilizacji, które mogły być jedynie rozwiązane za
pomocą kulturowej, językowej, czy też religijnej dominacji, podporządkowania
oraz, jeśli konieczne, eksterminacji. Stało się nadzwyczaj trudne dla członków
społeczeństwa uwolnić się od osobistego zaangażowania w działania wojenne.
Opór przeciwko wyższemu opodatkowaniu na cele finansowania wojny był
uważany za zdradę. Ponieważ państwa demokratyczne, nie to co monarchie, były
„własnością” ludu, pobór stał się raczej zasadą, aniżeli wyjątkiem. Z nadejściem
masowych armii tanich i stąd łatwo dostępnych poborowych walczących o
narodowe cele i ideały, wspartych zasobami gospodarczymi całego narodu,
jakakolwiek dystynkcja pomiędzy żołnierzami a cywilami stała się mitem.
Poboczne szkody nie były już niechcianym skutkiem ubocznym, lecz stały się
integralną częścią działań wojennych. Jak stwierdził Michael Howard:
Z
chwilą
gdy
państwo
przestano
uważać
jako
„dynastyczną
własność” królów, stało się ono instrumentem w ręku potężnych sił
oddanych
rewolucja.
tak
oderwanym
Pojęcia
te
pojęciem,
sprawiły,
że
jak
wolność,
wielu
ludzi
naród
lub
zaczynało
się
dopatrywać w państwie ucieleśnienia absolutnego dobra, dla którego
żadna cena nie była zbyt wysoka, żadne poświęcenie zbyt wielkie;
„Umiarkowane i niezdecydowane wojny” wieku rokoka zdawały się
absurdalnym anachronizmem. [ibid. 85—86]
Podobne obserwacje zostały dokonane przez historyka wojennego i
generała J.F.C. Fullera:
Wpływ ducha narodowości, tj. demokracji, na wojnę był głęboki, […]
spotęgował emocje wokół wojny oraz, w konsekwencji, zbrutalizował
ją; […] Armie narodowe zwalczają narody, armie królewskie
zwalczają
armie
podporządkowane
poczytalnemu
im
podobne,
obłąkanemu
królowi
[…]
te
pierwsze
tłumowi,
Wszystko
to
są
drugie
wypełzło
zawsze
zazwyczaj
z
Rewolucji
Francuskiej, która to również podarowała światu pobór wojskowy —
masowe działania wojenne oraz masowe powiązanie z finansami i
handlem stały się nowym wymiarem wojny. Kiedy cały naród
walczy, cały dochód narodowy staje się dostępny na cele wojny.
[War and Western Civilization, 26—27]
William A. Orton z kolei podsumował:
Jeszcze dziewiętnastowieczne wojny były utrzymywane w ryzach
przez tradycję — dobrze rozpoznawaną w prawie międzynarodowym
— że własność prywatna obywateli oraz ich działalność pozostawały
poza sferą walk. Środki społeczeństwa nie podlegały czasowemu
zajęciu czy też przejęciu na stałe, a poza takimi terytorialnymi i
finansowymi zastrzeżeniami jakie jedno państwo mogło nałożyć na
drugie, życie kulturowe i gospodarcze państw znajdujących się w
stanie wojny było kontynuowane bez zakłóceń. Dwudziestowieczne
praktyki
zmieniły
wszystko.
Podczas
obu
wojen
światowych
nieograniczony przemyt połączony z jednostronnymi deklaracjami
prawa morskiego postawiły każdy rodzaj handlu w stan zagrożenia.
Zakończenie pierwszej wojny zaznaczyło się przez zdeterminowany i
udany wysiłek spowolnienia gospodarczej odbudowy przegranych
państw oraz zagrabienia pewnej części własności cywilnej. Podczas
drugiej wojny posunięto się do zniesienia prawa międzynarodowego.
Rząd niemiecki przez lata opierał politykę konfiskaty na teorii
rasowej, która nie znajdowała poszanowania dla prawa cywilnego,
międzynarodowego, ani etyki chrześcijańskiej; gdy wybuchła wojna,
na nic zdały się prawa stanowione przez kraje biorące udział w
działaniach wojennych. Przywództwo angloamerykańskie, zarówno w
mowie, jak i w czynie, uruchomiło krucjatę, która za nic miała sobie
czy to prawne, czy terytorialne postanowienia ograniczające użycie
siły. Koncepcja neutralności została potępiona zarówno w teorii, jak i
w praktyce. Nie tylko zasoby wroga, ale zasoby jakiejkolwiek strony,
nawet krajów neutralnych, stał się łupem państw wojujących;
dodatkowo zasoby państw neutralnych oraz ich obywateli, które
znalazły się w polu działań wojennych, traktowano praktycznie w ten
sam sposób jak własność prywatną wrogów narodu. Zatem „wojna
totalna” stała się typem wojny, przed którą obywatele nie mogli już
uciec, a te „narody kochające pokój” wyciągnęły oczywiste wnioski.
[The Liberal Tradition: A Study of the Social and Spiritual Conditions
of Freedom, 251—52]
Excursus: Doktryna demokratycznego pokoju
Wytłumaczyłem, w jaki sposób instytucja państwa doprowadza do wojny;
dlaczego, choć wydawałoby się to paradoksalne, wewnętrznie wolnościowe
państwa mają skłonności do stawania się siłami imperialistycznymi; oraz jak
duch demokracji przyczynił się do decywilizacji w działaniach wojennych.
Dokładniej, wyjaśniłem powstanie Stanów Zjednoczonych jako głównej siły
imperialistycznej; a w konsekwencji ich stopniowej transformacji od republiki
arystokratycznej do nieograniczonej demokracji masowej, której początków
należy szukać w wojnie secesyjnej, i pełniącej rolę coraz bardziej aroganckiego,
obłudnego i fanatycznego podżegacza wojennego.
Co zdaje się stawać na drodze pokoju i cywilizacji, znajduje się ponad
państwem i demokracją, a szczególnie ponad światowym modelem demokracji:
czyli Stanami Zjednoczonymi. Jak na ironię, jeśli nie ku wielkiemu zdumieniu, to
właśnie Stany Zjednoczone twierdzą, że są rozwiązaniem na bolączki dzisiejszego
świata pogrążonego w konfliktach wojennych.
Powodem takiego twierdzenia jest doktryna pokoju demokratycznego,
której śladów możemy się doszukać w czasach Wodorowa Wilsona oraz I wojny
światowej,
która
została
ożywiona
przez
George’a W.
Busha
oraz
jego
neokonserwatywnych doradców, a teraz stała się intelektualnym folklorem nawet
w kręgach liberalno-libertariańskich. Teoria ta stwierdza:

Demokracje nie prowadzą ze sobą wojen.

Dlatego w celu zapewnienia długotrwałego pokoju cały świat musi
być demokratyczny.
Oraz jako tego następstwo:

Obecnie w wielu państwach nie ma demokracji i opierają się one
wewnętrznym reformom demokratycznym.

Dlatego należy rozpocząć wojnę z tymi państwami, aby przekształcić je
w demokracje i w ten sposób zbudować długotrwały pokój.
Brak mi cierpliwości, by całościowo krytykować tę teorię. Ograniczę się
zatem jedynie do zwięzłej krytyki jej wyjściowej przesłanki oraz końcowego
wniosku.
Po
pierwsze: Czy demokracje nie wojują między sobą? Jako że
demokracje nie istniały praktycznie przed XX wiekiem, odpowiedzi należy szukać
w ostatnich stu latach. W rzeczywistości większość dowodów na korzyść tej tezy
oparta jest na fakcie, że kraje Zachodniej Europy nie wstępowały na wojenną
ścieżkę przeciwko sobie od czasów II wojny światowej. Podobnie w regionie
Pacyfiku, Japonia i Korea Południowa nie walczyły ze sobą w tym okresie. Czy
dowodzi to jednak prawdziwości tej tezy? Teoretycy demokracji uważają, że tak.
Jako „naukowcy” są oni zainteresowani dowodem „statystycznym” i jak to
rozumieją, jest masa przypadków, z których wynika prawdziwość ich tezy:
Niemcy nie walczyły przeciwko Francji, Włochom, Anglii etc.; Francja nie walczyła
z Hiszpanią, Włochami, Belgią etc. Co więcej, Niemcy nie zaatakowały Francji, ani
Francja nie zaatakowała Niemiec etc. Mamy zatem, wydawałoby się, dziesiątki
przykładów — przez ostatnie 60 lat — i ani jednego kontrprzykładu. Ale czy w
rzeczywistości dysponujemy tyloma potwierdzającymi przypadkami?
Odpowiedź brzmi nie: w rzeczywistości mamy jeden taki przypadek. Z
końcem II wojny światowej zasadniczo cała — na tę chwilę demokratyczna —
Europa Zachodnia (oraz demokratyczne Japonia i Korea Południowa w regionie
Pacyfiku) stała się częścią amerykańskiego imperium, co potwierdza obecność
jednostek amerykańskich w praktycznie wszystkich europejskich krajach. Zatem
to, co powojenny okres pokoju udowadnia, to nie fakt, iż demokracje nie idą na
wojnę przeciwko sobie, ale to, że hegemoniczna, imperialistyczna siła, jaką stały
się Stany Zjednoczone nie pozwoliła swoim koloniom wojować przeciwko sobie
(oraz oczywiście sam hegemon nie widzi potrzeby stosowania przemocy wobec
swoich satelitów — ponieważ pozostają one podporządkowane — i nie widzą
potrzeby lub nie mają odwagi przeciwstawić się swojemu panu).
Co więcej, jeżeli sprawy są postrzegane w ten sposób — raczej opierając
się na historii niż na naiwnej wierze, że ponieważ jakaś jednostka nazywa się
inaczej niż druga, ich zachowanie musi być od siebie niezależne — staje się
jasne, że przedstawiony dowód nie ma nic wspólnego z demokracją, lecz z
hegemonią. Przykładowo, żadna wojna nie wybuchła pomiędzy końcem II wojny
światowej a końcem lat 80., tj. podczas hegemonicznych rządów Związku
Sowieckiego,
pomiędzy
Wschodnimi
Niemcami,
Polską,
Czechosłowacją,
Rumunią, Bułgarią, Litwą, Estonią, Węgrami, etc. Czy działo się tak, ponieważ
były to komunistyczne dyktatury, a takowe nie wojują przeciwko sobie? Taki
wniosek
musiałby
płynąć
z
ust
„naukowców”
kalibru
teoretyków
demokratycznego pokoju! Aczkolwiek taki wniosek jest błędny. Wojna nie
wybuchła, ponieważ Związek Sowiecki nie pozwolił na to — podobnie jak
zachodnie demokracje nie uciekały się do wojen między sobą, ponieważ Stany
Zjednoczone na to nie zezwoliły. Dla pewności, Związek Sowiecki interweniował
na Węgrzech i w Czechosłowacji, ale również Stany Zjednoczone w dogodnych
momentach czyniły to w Ameryce Środkowej, np. w Gwatemali (Nawiasem
mówiąc: co z wojnami pomiędzy Izraelem, Palestyną i Libanem? Czy one nie są
demokracjami? Albo czy kraje arabskie są z definicji niedemokratyczne?).
Po
drugie:
Co
z
demokracją
jako
remedium
na
wszystko,
nie
wspominając już o pokoju? Tutaj przykład teoretyków demokratycznego pokoju
wydaje
się
jeszcze
bardziej
niedorzeczny.
Istotnie
brak
historycznego
zrozumienia wykazywanego przez nich jest naprawdę przerażający. Poniżej tylko
kilka ich fundamentalnych błędów:
Po pierwsze, ta teoria zawiera koncepcyjne połączenie demokracji z
wolnością, co jest skandaliczne, szczególnie gdy wychodzi z ust samozwańczych
libertarian. Podstawą i kamieniem węgielnym wolności jest instytucja własności
prywatnej, a prywatna — wyłącznie — własność naturalnie nie może współgrać z
demokracją, czyli rządami większości. Demokracja nie ma nic wspólnego z
wolnością. Demokracja jest miękkim wariantem komunizmu i rzadko w historii
idei była brana za coś zgoła innego. Nawiasem mówiąc, przed pojawieniem się
wieku demokratycznego, tj. aż do początku XX wieku, rządowe (państwowe)
wydatki budżetowe (wliczając wszystkie poziomy rządu) w krajach Europy
Zachodniej stanowiły circa 7-15 procent produktu narodowego, a w jeszcze
młodych Stanach Zjednoczonych nawet mniej. Mniej niż 100 lat rozkwitłych
rządów większości powiększyło tę wielkość do około 50 procent w Europie i 40
procent w Stanach Zjednoczonych.
Po drugie, teoria demokratycznego pokoju rozróżnia istotnie jedynie
pomiędzy
demokracją
a
nie-demokracją,
kolektywnie
postrzeganą
jako
dyktatura. Zatem nie tylko znikają wszelkie arystokratyczno-republikańskie
ustroje, ale co ważniejsze dla celów tego o czym piszę, również monarchie
tradycjonalistyczne. Są one zrównane z dyktaturami Lenina, Mussoliniego,
Hitlera, Stalina, Mao. W rzeczywistości jednak monarchie tradycjonalistyczne
mają niewiele wspólnego z dyktaturami (podczas gdy demokracja oraz dyktatura
są ściśle powiązane).
Monarchie
są
półorganicznym
następstwem
hierarchicznie
ustrukturyzowanego naturalnego — bezpaństwowego — porządku społecznego.
Królowie są głowami rozbudowanych rodzin, klanów, plemion, narodów. Mają w
posiadaniu ogrom naturalnej, uznanej władzy, odziedziczonej i dzierżonej przez
wiele
generacji.
W
ramach
takiego
porządku
(również
arystokratycznych
republik) liberalizm pierwotnie rozwinął się i rozkwitł. Demokracje — wręcz
przeciwnie — są egalitarne i redystrybucyjne; stąd wyżej wspomniany rozrost
władzy
państwowej
w
XX
wieku.
Co
znamienne,
przejściu
z
wieku
monarchicznego do demokratycznego, poczynając w drugiej połowie XIX wieku,
towarzyszył stały spadek w sile i znaczeniu partii liberalnych oraz jednoczesne
wzmacnianie się wszelkiej maści socjalistów.
Po trzecie, wynika to z tego, że pogląd, jaki teoretycy demokratycznopokojowi mają na tragedię I wojny światowej, musi być uważany za groteskowy,
przynajmniej z punktu widzenia kogoś rzekomo doceniającego wolność. Dla nich
ta wojna była istotnie wojną demokracji przeciwko dyktaturze — dlatego poprzez
zwiększanie liczby demokracji, była to progresywna, pokojowo nastawiona i
usprawiedliwiona wojna.
„Demokracja nie ma nic wspólnego z wolnością. Demokracja jest miękkim
wariantem komunizmu, i rzadko w historii idei była brana za cokolwiek zgoła
innego”.
W
rzeczywistości
sprawy
wyglądają
zupełnie
inaczej.
Z
pewnością
przedwojenne Niemcy i Austria może i nie kwalifikowały się tak na demokrację,
jak chociażby Anglia, Francja, czy też Stany Zjednoczone w tamtych czasach. Ale
Niemcy i Austria na pewno nie były dyktaturami. Były (coraz bardziej
osłabionymi) monarchiami, przynajmniej tak liberalnymi jak ich odpowiedniczki
demokratyczne. Na przykład w Stanach Zjednoczonych agitatorzy antywojenni
byli wsadzani do więzienia, język niemiecki był zasadniczo wyjęty spod prawa, a
obywatele
niemieckiego
pochodzenia
byli
otwarcie
szykanowani
i
często
przymuszani do zmiany nazwisk. Nic podobnego nie miało miejsca ani w
Niemczech ani w Austrii.
Jednak w każdym przypadku rezultat krucjaty o uczynienie świata
demokratycznym był mniej liberalny, od tego co istniało wcześniej (a dyktat
pokoju wersalskiego tylko przyśpieszył II wojnę światową). Nie tylko władza
państwa rozrastała się szybciej po wojnie aniżeli przed nią. W szczególności
traktowanie
mniejszości
pogorszyło
sytuację
w
międzywojennym
okresie
demokratycznym. Przykładowo w nowo ustanowionej Czechosłowacji Niemcy byli
notorycznie źle traktowani (aż do momentu, kiedy zostali ostatecznie wypędzeni
w milionach i pomordowani w dziesiątkach tysięcy po II wojnie światowej) przez
większość
czeską.
Nic
podobnego
nie
przydarzyło
się
Czechom
podczas
wcześniejszych rządów Habsburgów. Relacji między Niemcami a południowymi
Słowianami w przedwojennej Austrii w porównaniu do powojennej Jugosławii była
podobna.
Nie był to również żaden odosobniony przypadek. Na przykład za czasów
monarchii Habsburgów w Austrii mniejszości były również traktowane w sposób
uczciwy przez Otomanów. Jednak gdy wielokulturowe imperium Otomańskie
zdezintegrowało się w ciągu XIX wieku i zostało zastąpione przez quasidemokratyczne państwa narodowe takie jak Grecja, Bułgaria etc. Muzułmanie
otomańscy zostali wypędzeni, a miejscami nawet wymordowani. Podobnie rzecz
miała się po tym, jak demokracja zatriumfowała w Stanach Zjednoczonych po
tryumfie nad Konfederacją, rząd Unii szybko przystąpił do likwidacji rdzennych
Indian. Mises wspomniał, że demokracja nie jest w stanie funkcjonować w
wieloetnicznych społeczeństwach. Nie prowadzi do pokoju, zamiast tego promuje
konflikt i ma z założenia tendencje ludobójcze.
Po czwarte, teoretycy twierdzą, że demokracja reprezentuje stabilną
„równowagę”. Zresztą Francis Fukuyama wyraził to w sposób najoczywistszy,
określając nowy demokratyczny świat jako „koniec historii”. Jednak wiele
dowodów wskazuje na to, że jest to oczywistą nieprawdą.
Na polu teoretycznym: w jaki sposób demokracja może być stabilna, jeśli
— co się często zdarza — przeobrazi się demokratycznie w dyktaturę, tj. system,
który jest uważany za niestabilny? Odpowiedź: to nie trzyma się kupy!
Co więcej, z empirycznego punktu widzenia demokracje nie są stabilne.
Jak wskazano powyżej, w wielokulturowych społeczeństwach demokracja zawsze
prowadzi do dyskryminacji, opresji, czy nawet wypędzeń i eksterminacji
mniejszości —
o stabilności mowy być
homogenicznych
klasowych,
społeczeństwach,
które
prowadzą
do
nie może. Z kolei w etnicznie
demokracja
kryzysu
zawsze
prowadzi
ekonomicznego,
który
do
walk
następnie
doprowadza do dyktatury. Pomyślmy na przykład o postcarowskiej Rosji,
międzywojennych Włochach, weimarskich Niemcach, Hiszpanii, Portugalii i o
bardziej współczesnych Grecji, Turcji, Gwatemali, Argentynie, Chile i Pakistanie.
Nie tylko ta bliska korelacja pomiędzy demokracją a dyktaturą jest
problematyczna dla teoretyków demokratycznego pokoju — co gorsza, muszą oni
pogodzić się z faktem, że dyktatury wyłaniające się z kryzysów demokracji w
żadnym
wypadku
nie
są
gorsze,
zgodnie
z
klasyczno-liberalnym
czy
libertariańskim poglądem, od tych, które powstałyby inaczej. Można z łatwością
wyliczać przypadki dyktatur, które okazały się lepszym rozwiązaniem od
demokracji. Choćby Włochy Mussoliniego, czy Hiszpania Franco. Dodatkowo, jak
obrońcy demokracji zamierzają pogodzić swoją wiarę w wyższość demokracji z
faktem, że dyktatorzy, zupełnie inaczej niż królowie, którzy zawdzięczali swoją
rangę przypadkowi urodzenia, są zwykle faworytami mas i w tym sensie są
demokratyczni? Wystarczy pomyśleć o Leninie czy Stalinie, którzy byli z
pewnością bardziej demokratyczni niż Car Mikołaj II, lub Hitlerze, który był
zdecydowanie bardziej demokratycznym przywódcą i „człowiekiem ludu” niż
cesarz Wilhelm II lub Franciszek Józef.
Według
teoretyków
demokratycznego
pokoju
wydawałoby
się,
że
powinniśmy walczyć przeciwko zagranicznym dyktatorom, czy to królom, czy
demagogom, w celu zainstalowania w ich państwach demokracji. Następnie
przeobrażają się one we współczesne dyktatury — aż wreszcie przypuszczalnie i
Stany Zjednoczone zmienią się w dyktaturę wskutek rozrostu wewnętrznej
władzy państwa,
który wynika z niekończących się
„stanów zagrożenia”
powstających w wyniku zagranicznych wojen.
Odważę się powiedzieć, że lepiej brać pod uwagę radę Erika von KuehneltLeddihn i zamiast starać się czynić świat bezpieczniejszym w demokracji,
starajmy się uchronić go od demokracji — wszędzie, lecz przede wszystkim w
Stanach Zjednoczonych.