Wyższe najniższe
Transkrypt
Wyższe najniższe
Anatol Ulman Wyższe najniższe „...cnocie i wstydowi cenę ustawili...” („Odprawa...”) W Stanach, skąd czerpiemy, by Dziki Wschód urządzić podobnie, społeczeństwo dzieli się na warstwy. Zaś warstwy dzielą się na… warstwy. Istnieje np. warstwa średnia niższa, średnia średnia oraz średnia wyższa. A niższa też jest najniższa, wyższa i najwyższa najniższa czy jakoś tak. Przyjęcie takie wzorca podziału cywilizacji bankowej wymaga pieniądzów, których nie mamy, bo je konsumujemy. Z drugiej strony wzorzec obowiązuje, gdyż przystępujemy. Dlatego my, Polacy, przerzuciliśmy go na edukację. I tu nam wychodzi bez zarzutu. Sprawę wykształcenia podstawowego i średniego zostawmy może przyszłym badaczom dzikiej pierwotności. Zajmijmy się wykształceniem górnym i chmurnym. Wykształcenie to teoretycznie jest wyższe. Praktycznie jednak dzieli się na wyższe najniższe, wyższe średnie oraz wyższe wyższe. Wydawać by się mogło, że to ostatnie oznacza od magistra w górę, w adiunkty i profesory. Wyższe średnie obejmowałoby zaś licencjatów, których wymyślono, by budżetowi urżnąć na edukację. Co zatem oznaczałoby wyższe najniższe? Aby pojąć, spytać należy skazanych na posiadanie dyplomów, jak się sieroty kształcą? Konkretnie w jakim systemie pieniężnym nabywa się licencjat, czy magisterkę? Jeśli za darmo, co oznacza, że na ogół uciążliwą pracą własną w nieszczególnych warunkach, to wykształcenie wyższe jest na ogół wyższe wyższe i magister jest wyższy. Jeżeli natomiast za szmal, to, wyjąwszy trochę renomowanych uczelni, w których naukowcy biorą godną forsę za tamowanie przepływu osłów, absolwent z reguły prezentuje wykształcenie wyższe najniższe, niezależnie od tytułu naukowego, w jaki go przyozdobiono. Zależąc od szmalu rzecz nie zależy od prywatności czy państwowości uczelni. Raczej od zasady: mniej pracy z tymi kichanymi studentami a więcej od gamoniów gotówki do podziału. Układ taki jest regułą zwłaszcza na studiach zaocznych. Zaoczniacy, przyjeżdżający do uczelni (w tym do baraków, remiz, poczekalni lub hangarów) na niektóre soboty i niedziele, z konieczności czasowej wysłuchują tylko połowy wyznaczonych przez programy wykładów, a często i mniej, bo nauczyciele akademiccy, w tym nie za bardzo uczeni, jak mogą olewają swą dodatkową pracę, gdyż bywa lepiej płatna, co sprzyja jej lekceważeniu, bo człowiek taką ma naturę. Zaocznych, co nie jest rzadkie, naucza pracująca na dalszych etatach profesura, również dojeżdżająca z kresów nauki, a lubiąca opuszczenie dozorującej rodziny traktować jako przyjemny wyskokowy weekend. Ponadto unika się na owych zjazdach prowadzenie kłopotliwych ćwiczeń (stanowiących istotę studiów przez kontakt mistrza z uczniem), więc wyłącznie gada i gada się o tym, co, dzięki Bogu, zapisane jest w książkach. I popatrzymy też w sercu i spytajmy po ludzku: czy kwestura uczelni, a także zainteresowani trwaniem rektor, senat, a zwłaszcza tłukący szmal profesorowie i doktorowie, i asystentowie zainteresowani są, aby zaocznych oraz innych bardzo się opłacających ubywało? Owszem, jeden czy dwa egzemplarze mniej, różnicy nie uczyni, ale większej liczby nie wywali się w wypadku żadnym, bo zachodziłoby świadomie nieprzyjemne działanie na własną i kolegów niekorzyść. Toż już dziecięciu niedouczonych oznacza minimum sto starych baniek za semestr! Kto by taką kurę z takimi jajkami! Z drugiej strony, przy rosnącym zapotrzebowaniu na wyższe absolwentów, młodzież gwałtownie korzysta z form studiów lekkich, łatwych i przyjemnych, zwłaszcza że na stacjonarnych brakuje miejsc. Tu przypomina mi się, niedawnemu nie dokarmionemu i poniewieranemu, jak nadal nauczycielowi, że ongiś na studia, choć darmowe, tak nie walili. Nie twierdzę, że „Brama na wciąż otwarta” na studia była oraz „gościnna i wszystkich w gościnę”. Ale wielu mogło i nie paliło się. Oczywiście także dlatego, że inteligent wykształcony był w społeczeństwie mierzwą. Teraz zaś drzwiami i oknami. Krew spuszczają z rodziców na opłaty. Bo własny zarobek, jeśli pracują, równy zaledwie kosztom czesnego i dojazdów. Jawi się starożytna prawda, że kiedy coś, w tym wypadku wykształcenie, jest za darmo, nie posiada wartości, bo jest za darmo. Z tym, że „za darmo” oznacza zdrowe przyłożenie się do roboty. Istota zaś uzyskiwanego obecnie wykształcenia opłaconego tkwi w tym, że nie płaci się za wiedzę i mądrość, tylko za ograniczenie tej przymusowej wiedzy i mądrości. Mniej kosztuje więcej! Któżby nie podzielał przekonania, że o indywidualnych szansach Polaków w nadchodzących czasach zadecyduje posiadane przez nich wykształcenie. Podziwiać zatem by trzeba pęd, najczęściej kosztowny, do kończenia studiów. Ale działa tu schemat, w istocie zwodniczy: będę formalnie wykształcony, los mój stanie się lepszy. Stawiający na magię dyplomu nie popartego jakością wiedzy oraz umiejętności z pewnością nie bez goryczy przekonają się, iż stracili i forsy dużo, i szanse. Bo człowiek wykształcony to nie facio z papierami, jak dotychczas, tylko z głową, wyposażony w bardzo drogocenne właściwości, bo pracowity, zdolny do samodzielnego myślenia, twórczy, odpowiedzialny. A takich się w Polsce mało kształci, na studiach zaś pieniężnych w ogóle, bo tam przydzielają wyższe najniższe. Z tym wyższym najniższym wykształceniem to jest tak, jakby zidiociały od wykonywania przez całe życie rozkazów jakiś kapral ustawił armię w dwuszeregu i kazał równać do najniższego. Zatem nie tylko wojak średniego wzrostu ale drągal grenadier musiałby się skurczyć, bo życzenie przełożonego rzecz święta. Ten kapral w edukacji nazywa się szmal. Był taki niejaki rewolucjonista, zresztą kumpel Żeromskiego (pierwowzór Andrzeja Radka), który „sumieniu narodu” zawdzięczał uwolnienie od znacznej kary. Nazywał się Machajski i wsławił wezwaniem „Dołoj gramotnych” co znaczy: „Precz z wykształconymi!” (Tłumaczę, bośmy wszyscy języka się uczyli). Machajski uważał, że inteligencja jest naturalnym wrogiem proletariatu. Otóż twierdzę, że wymieniony Jan Wacław nie byłby wrogiem wykształconych za pieniądze, zwłaszcza zaoczne. Sycyna, nr 2/1998, 28 I 1998