Tajemnice metra CZYLI

Transkrypt

Tajemnice metra CZYLI
www.wogole.net
wrzesień 2014 (1)
Tajemnice metra
czyli:
zaskakujące fakty o systemie
transportu, którego używasz
na co dzień
Dookoła świata:
Dubaj od wioski rybackiej
do miasta przyszłości
Dla maturzysty:
Autostrada Maturalna:
Czy istnieją kursy inne niż wszystkie?
Kalejdoskop:
Paryż w Warszawie
- francuskie kawiarnie w naszej stolicy
+ dodatek: powstaniE warszawskiE
Słowo
OD REDAKCJI
Czy pięciotysięczna tradycja
przetrwa XXI wiek?
H
istoria gazety rozpoczęła się już
3 000 lat przed naszą erą. Od tego czasu przechodzi nieustanne
wzloty i upadki, w przeszłości często powodowane ograniczeniami technicznymi
i szerokim analfabetyzmem wśród potencjalnych czytelników. Wydawać by się mogło, że skoro prasa przetrwała okres glinianych tabliczek i papirusu nic już nie może zatrzymać jej rozwoju.
Obecnie obserwujemy jednak zupełnie inną tendencję. Okazało się,
że w dobie tabletów, smartfonów i wszelkich przenośnych czytników
tradycyjna gazeta nie jest już tak atrakcyjna. W dzisiejszych czasach
niemal wszystkie dzienniki i czasopisma dostępne są w Internecie, a
wiele z nich zupełnie rezygnuje z papierowego wydania. Jednym z takich przykładów jest brytyjski „Lloyd’s List”, który po 280 latach przestał
ukazywać się w tradycyjnej formie. Inną gazetą, którą przeczytamy
już tylko na elektronicznych czytnikach jest amerykańskie wydanie
Newsweeka. Dlaczego po tylu latach, tak się dzieje? Odpowiedzialność
za te wydarzenie ponosi szybki rozwój technologii oraz czytelnicy,
którzy sami przyznają, że chętniej sięgają po prasę internetową. Ewydanie znacznie ogranicza koszty, a skoro ludzie wolą udać się do
wirtualnego kiosku, druk po prostu przestaję się opłacać. Jednak, pomimo widocznego spadku zainteresowania prasą drukowaną, redakcja
Warszawskiej Gazety Licealnej W ogóle postanowiła podjąć wyzwanie i rozpocząć swoją działalność właśnie od wydania papierowego.
Jednocześnie, chcielibyśmy zaprosić Was do odwiedzania naszego
portalu internetowego na którym znajdziecie wiele nieopublikowanych
artykułów oraz... e-wydanie naszej gazety. Mamy jednak nadzieję, że
Wy, nasi czytelnicy pomożecie nam podtrzymać odwieczną kulturę
prasy drukowanej i nie pozwolicie ograniczyć W ogóle jedynie do wersji elektronicznej. Pamiętajcie! To od Was zależy czy pięciotysięczna
tradycja przetrwa XXI wiek.
Wydawca:
Korespondencja:
Redaktor
naczelna:
Zastępca redaktor
naczelnej:
Autorzy
artykułów:
Skład i grafika:
Druk:
Reklama:
Dystrybucja:
Paulina Sidor, redaktor naczelna
Prenumerata:
zajrzyj na www.wogole.net
www.facebook.com/wgl
WGL sp. z o.o.
Pachnąca 32/3
02-790, Warszawa
[email protected]
Paulina Sidor
[email protected]
Michał Borek
[email protected]
Katarzyna Bajkowska
Michał Borek
Daniel Buśko
Bartosz Cheda
Pani Barbara Gancarczyk
Diana Jaworska
Wiktoria Kanownik
Gabriela Łaskowska
Katarzyna Malinowska
Magda Marczyńska
Paulina Markowska
Patrycja Nasiadko
Dominik Owczarek
Łukasz Paziewski
Karol Popow
Paulina Sidor
Joanna Szulc
Hubert Taładaj
Aneta Dworzyńska
www.behance.net/anetadw
JKB Print
www.jkbprint.pl
[email protected]
Szkoły ponadgimnazjalne,
kawiarnie, domy kultury,
biblioteki oraz inne miejsca
w Warszawie. Wersja
elektroniczna dostępna
również na www.wogole.net.
Każda szkoła
ponadgimnazjalna może
otrzymywać darmową
prenumeratę miesięcznika.
Zgłoszenia przyjmujemy
pod adresem
[email protected].
Wszystkie materiały chronione są prawem
autorskim. Przedruk lub rozpowszechnianie
w jakiejkolwiek formie i jakimkolwiek języku
bez pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.
3 | wogole.net
Spis treści
wrzesień
09/2014
Z innej strony:
6-9
10-13
14-15
tajemnice metra, czyli
zaskakujące fakty o systemie
transportu, którego używasz na co
dzień - Bartosz Cheda
NASA to nie wszystko
- Joanna Szulc
Generacja FIST
- Patrycja Nasiadko
iery
r
a
K
ń
e
i
z
D
września
0
3
:
e
c
s
j
Cz as i mie
0-14:00
godz. 10:0
go
Ł a z arskie
a
i
n
l
e
z
c
U
43
adowsk a
ul. Świer
arsz awa
0 2 - 66 2 W
Dokoła świata:
16-19
20-23
Kalendarz
09-10/2014
Dubaj od wioski rybackiej
do miasta przyszłości - Gabriela
Łaskowska
Oczarowanie przeszłością,
czyli o krótkiej wyprawie na Kubę
- Diana Jaworska
19
„Miasto 44”
Premiera filmu
Start Festaiwalu
Nauki w W-wie
Start
„Warszawskiej
Jesieni”
Dla maturzysty:
24-25
6
26-27
W biegu:
34-37
Stadion Skry
relikt czasów lekkoatletycznej potęgi
PRL-u - Hubert Taładaj
Cena sukcesu
przykład Swena Hanawalda
- Dominik Owczarek
Koncerty
Chopinowskie
w Starej
Pomarańczarni
27
Sneakerness
Warsaw
42-43
Koniec
„Warszawskiej
Jesieni”
40-41
44-45
Wybieg mody bez tajemnic
- Wiktoria Kanownik
Szukaj, odkrywaj, próbuj
- Łukasz Paziewski
Wszyscy jesteśmy
graczami - Karol Popow
48
49
50
51
wywiad z Barbarą Gancarczyk
- Paulina Sidor
Pożar w katedrze św. Jana przy
ulicy Świętojańskiej - p. B. Gancarczyk
Recenzja galop 44 i mali
powstańcy - P. Sidor i M. Borek
Dzień w piekle - Paulina Markowska
konkurs
28
Sneakerness
Warsaw
Sztuka „Nastazja
Filipowna” Teatr
Ateneum, godz.
19:15
29
Start Festiwal
Skrzyżowanie
Kultur
30
25
Verva Street
Racing
26
Premiera filmu
„Efekt domina”
01
02
Koncerty
Chopinowskie
w Starej
Pomarańczarni
Rynek myśli:
46-47
4 | wogole.net
24
30-31
Paryż w Warszawie
francuskie kawiarnie w naszej stolicy
- Kasia Bajkowska
„Cudze chwalicie, swego nie
znacie, sami nie wiecie, co posiadacie” - Magda Marczyńska
Nic nie jest czarne
i nic nie jest białe - Katarzyna
Malinowska
Dodatek: Powstanie Warszawskie
28
23
Sztuka „Nastazja
Filipowna” Teatr
Ateneum, godz.
19:15
38-39
24
22
Start Warsaw
Music Week
32-33
Autostrada
Maturalna
21
Kalejdoskop:
28-29
16
Autostrada maturalna:
Czy istnieją kursy inne niż wszystkie?
- Michał Borek
Maturalanż - Daniel Buśko
20
Zakończenie obchodów 70. rocznicy powstania
warszawskiego
DZIEŃ KARIERY
Koniec Warsaw Music
Week
Koniec Festaiwalu
Nauki w W-wie
Koniec Festiwal
Skrzyżowanie Kultur
03
Premiera
„Fortepian pijany”
Teatr Narodowy
04
One Music Festival
Klub Palladium
05
Biegnij Warszawo
06
07
08
10
11
12
13
14
Premiera filmu
„La strada”
Warszawski
Festiwal Filmowy
Mecz
Polska - Niemcy
Stadion Narodowy
godz 20:45
Światowa
wystawa kotów
Białołęcki Ośrodek
Sportu
Mecz
Polska - Szkocja
Stadion Narodowy
godz 20:45
Temat numeru
tajemnice
metra
Bartosz Cheda
LXIV LO im. Stanisława Ignacego Witkiewicza
Historia
*Uwaga
niniejszy artykuł
dotyczy tylko
I linii.
6 | wogole.net
Gdyby metro warszawskie zostało zrealizowane według pierwotnego projektu, miałoby dziś siedem linii i
byłoby ukończone od czterdziestu jeden lat – taką kolej
rzeczy zakładał koncept opracowany już w roku 1925,
a zmodyfikowany w 1938. Nie trzeba chyba dodawać,
że wszelkie prace (które wówczas znajdowały się na
etapie przygotowawczym) przerwał wybuch II wojny
światowej – a szkoda, bo plany, choć dalekosiężne,
były bardzo ambitne i zapewniłyby stolicy rozbudowany
system szybkiej komunikacji. Do pomysłu budowy metra
powrócono krótko po wojnie – paradoksalnie, sprzyjały temu ogromne zniszczenia miasta (spowodowane
głównie Powstaniem Warszawskim), które znacząco
ułatwiłyby konstrukcję tuneli metodą odkrywkową.
Jednakże I Sekretarz PZPR, Bolesław Bierut, miał inną
wizję odbudowy stolicy. Słynna jest anegdota, wedle
której Stalin, chcąc przekazać Polsce dar od Związku
Radzieckiego, umożliwił Bierutowi wybór: Warszawa
na dowód zażyłej przyjaźni między narodami miała
otrzymać monumentalny pałac, osiedle mieszkaniowe
lub właśnie podziemną kolejkę. „Towarzysz Tomasz”
odpowiedział wówczas: „Metro niepotrzebne, a osiedle
możemy wybudować sami”. Dziwi zatem fakt, że już w
1951 roku rozpoczęto po prawej stronie Wisły prace,
realizując podjętą rok wcześniej decyzję o budowie
metra głębokiego. Projekty wykonano w iście moskiewskim stylu, który objawiał się zarówno w architekturze
stacji, jak i strukturze całego systemu. Wystrój wnętrz,
bogaty w marmury, kolumnady i łuki, miał zdobić stacje
położone – ze względów strategicznych – na głębokości
nawet 40 metrów. Obiekty, które udało się wówczas
wybudować, spowite są mgłą tajemnicy. Dziś zamknięte
dla zwiedzających i powoli niszczejące tunele oraz komora rozjazdowa na Targówku są jedynymi elementami
Dzienna
liczba
pasażerów
Łączna
długość
linii
Liczba składów
6-wagonnych
różnych typów
Długość peronu
na każdej
stacji
36km/h
568000
23,1km
40 sztuk
120m
systemu metra, które faktycznie powstały – inżynierowie
napotkali znaczne trudności m.in. w postaci kurzawki.
Rok 1953 przyniósł decyzję o zawieszeniu prac, jednak
na Targówku kontynuowano je aż do 1957. Na wszelkie
materiały dotyczące metra – jak na szczęśliwe państwo
przystało – nałożono cenzurę, same zaś tunele zalano
lub przeznaczono na piwnice winne. Ciekawe jest, że w
wypadku kolejnej wojny metro miało spełniać nie tylko
funkcję schronu dla ludności cywilnej. Tunele na Targówku były przystosowane do ruchu ciężkich wagonów
kolejowych. Rozpoczęcie inwestycji na prawym brzegu
Wisły nie było więc przypadkowe i najprawdopodobniej
miało związek ze stworzeniem alternatywnej dla mostów
trasy, którą Armia Czerwona mogłaby maszerować na
zachód. Ostatecznie budowę metra takiego, jakim je
dzisiaj znamy, rozpoczęto na Ursynowie 15 kwietnia
1983 roku. Uciążliwa dla mieszkańców była z pewnością
praca prowadzona metodą odkrywkową, która doprowadziła do przeorania całej Alei KEN. Jednak czego
się nie robi dla metra – w tamtym czasie Warszawa
była jedną z dwóch (obok Sofii) ponadmilionowych
stolic bloku wschodniego pozbawionych tego środka
transportu.
Metro wielofunkcyjne
Trzeba pamiętać, że metro ma (lub mogło mieć) również
kilka innych funkcji, które niekoniecznie wiążą się z
transportem pasażerów. Pomimo zmiany podejścia do
struktury systemu kolejki podziemnej (zapadła decyzja
o budowie metra płytkiego na głębokości ok. 10 metrów)
nie zrezygnowano z wyposażenia pierwszych ośmiu
stacji (odcinek Kabaty – Wierzbno) w stalowe wrota
oraz śródtunelowe śluzy, umożliwiające przekształcenie
obiektów w schrony. Wraz ze zmianą ustroju państwa
przestano się najwyraźniej obawiać nuklearnej apokalipsy i odstąpiono od montowania tych urządzeń na
kolejnych odcinkach. Prawie dekadę temu pojawiły
się, powracające jak bumerang jeszcze przez kilka lat,
pomysły na zagospodarowanie przestrzeni powstałej
między stacją Plac Wilsona (konkretnie systemem torów
odstawczych biegnących pod ulicą Słowackiego) a
powierzchnią ziemi – istnieje tam strefa zwana pustką
technologiczną, czyli nieużywany, niewypełniony niczym
obszar, do którego można dostać się jedynie kanałami wentylacyjnymi. Śmiały projekt zakładał budowę
fot. Maria Szydłowska
J
ako domorosły varsavianista szczególną sympatią darzę dwa elementy współczesnego krajobrazu stolicy – nowoczesne, szklane wieżowce,
które tworzą coraz przyjemniejszy dla oka skyline
oraz ukryte pod ziemią metro. To właśnie ów system transportu, przecinający Warszawę z północy
na południe niczym pulsująca tętnica, kryje więcej
niespodzianek, niż przeciętny pasażer może sobie
wyobrazić.*
Prędkość
handlowa
wagonów
Temat numeru
Budowa I linii podziemnej kolei trwała ćwierć wieku, czyli o czternaście lat dłużej, niż przewidywała
Generalna Dyrekcja Budowy Metra. Podczas uroczystości oddania do użytku ostatniego odcinka,
Hannie Gronkiewicz-Waltz wręczono tort w kształcie
żółwia z logotypem metra na grzbiecie. Faktem jest,
że prace ciągnęły się ponadprzeciętnie długo, a w
trakcie owych 25 lat obalono komunizm,wybrano
ośmioro kolejnych prezydentów Warszawy i ukończono w stolicy 23 wysokościowce.
na konferencji MetroRail w Kopenhadze. Ta żoliborska
stacja uznana została wówczas za najładniejszą nowo
wybudowaną placówkę tego typu w całej Europie!
Metro nieodkryte
Dociekliwi obserwatorzy na pewno zwrócili uwagę na
fakt, iż w numerację stacji wkradł się pewien (pozorny)
nieporządek. Po A-11 Politechnika następuje… A-13
Centrum. Ponowny przeskok pojawia się pomiędzy
A-15 Ratusz Arsenał a A-17 Dworzec Gdański. W
konsekwencji 21 końcowa stacja nosi numer 23. Wytłumaczenie jest dosyć proste – brakujące A-12 oraz
A-16 to nic innego, jak oznaczenia stacji wyłączonych
z projektu ze względu na (po raz kolejny…) cięcia
kosztów. Były to odpowiednio Plac Konstytucji i Muranów. Co ciekawe, w roku 2006 Ratusz podjął uchwałę
o wznowieniu zaniechanych prac. Jednak, przynajmniej
na razie, zarządzenie to nie doczekało się realizacji.
Wiele osób nierozerwalnie kojarzy warszawskie metro
z charakterystycznymi zapowiedziami. Rozpoznawalny
głos należy do Ksawerego Jasieńskiego – to on wysunął
zresztą propozycję bezpłatnego nagrania komunikatów, twierdząc, że ówczesny lektor bardzo go drażnił
(Jasieński nie był pierwszy). Uzasadniał to słowami:
„Jeżdżenie metrem nie jest frajdą, jak się słyszy, że
drzwi się zamykajom, a inne się otwierajom”. I chociaż
opisana sytuacja miała miejsce w roku 1998, a więc
trzy lata po otwarciu odcinka Kabaty-Politechnika,
Ksawery Jasieński nagrał zapowiedzi wszystkich stacji,
aż po Młociny.
Metro warszawskie potrafi dostarczyć natchnienia artystom – choć prace inspirowane podziemną kolejką nie
należą do tych najbardziej popularnych, warto zdawać
sobie sprawę z ich istnienia.
Już w 1997 roku grupa Elektryczne Gitary nagrała
piosenkę „Stacja Wilanowska”; był to nota bene cover
przeboju „Waterloo Sunset” brytyjskiego zespołu The
Kinks, która również opowiada o metrze - tym razem
londyńskim. Na kolejny utwór muzyczny o metrze musieliśmy trochę poczekać - w czerwcu poznaliśmy 29
finalistów konkursu „Szlagier dla Warszawy”. Jednym
z nich jest Wojciech Dąbrowski, autor przezabawnego tekstu piosenki „Miłość w Metrze”. Na szczególną
uwagę zasługuje ponadto praca Bartka Różalskiego
pochodząca z 2012 roku - artysta zamknął śmiałą wizję
12 linii metra (w tym jednej okrężnej) w eleganckim
schemacie, na którym Warszawa wygląda jak tkanina przeszyta kolorowymi nićmi. Próżno tam jednak
szukać linii Kabaty-Młociny. Różalski przedłużył ją w
obu kierunkach i w jego wizji ów odcinek nazywa się
Piaseczno-Wólka Węglowa.
podziemnego parkingu. W opinii wielu osób nie został
on zrealizowany ze względu na zbyt wysokie koszty.
W rzeczywistości obiekt zbudowano już w 2004 roku,
jednak… bez wjazdu. Mało kto wie, że tunele przychodzą w sukurs samym pracownikom metra, ułatwiając
im „parkowanie” zapasowych składów. Pozwala to, w
razie potrzeby, na szybkie wyprowadzenie dodatkowych
wagonów, bez konieczności wysyłania ich aż z Kabat.
Spostrzegawczy pasażerowie mogą dostrzec wyłączony
„pociąg-widmo” na torze odstawczym pomiędzy stacjami
Marymont i Plac Wilsona.
Warszawska kolejka podziemna ma swój niepowtarzalny
charakter, który objawia się w kilku elementach. Na
uwagę zasługuje przede wszystkim pierwsza stacja,
czyli Kabaty. Obecne tam łuki świetlne, projektu Jasny
Strzałkowskiej- Ryszki, miały być znakiem rozpoznawczym całej linii. Niestety, ze względów finansowych
tego założenia nie spełniono nigdzie indziej. Jednak
przykładów ciekawych rozwiązań architektonicznych
jest więcej. Z moich obserwacji wynika, że jeśli już
ktokolwiek zwróci uwagę na „lustro” podwieszone pod
sufitem stacji Plac Wilsona (a takich osób jest niewiele),
zazwyczaj poprawia sobie fryzurę lub jeśli podróżuje
z towarzyszem, wskazuje palcem na ten niecodzienny
przedmiot.. Umieszczenie owego nad peronem metra
byłoby rzeczywiście dziwne pod warunkiem, że rzeczywiście byłoby lustrem. Niewielu pasażerów zdaje
sobie sprawę, iż jest to szkło weneckie, za którym
mieści się pomieszczenie Dyżurnego Ruchu i Stacji
(po prawej stronie, patrząc od bramek, widać zresztą
prowadzący do niego korytarz). Zawsze można więc
pomachać do pracowników metra, aby uświadomić
im, że nie kamuflują się tak dobrze, jak im się wydaje.
Cała stacja Plac Wilsona jest zresztą obiektem wyjątkowo ciekawym. Pomijając osobisty sentyment (jedna
z moich dwóch ulubionych na trasie I linii), należy
przypomnieć o nagrodzie, jaką otrzymała w roku 2008
8 | wogole.net
Tajemnica metra Centrum - walka
o miejsce, czyli kto pierwszy ten
lepszy!
fot. Maria Szydłowska
Metro błyszczy architekturą
9 | wogole.net
Z innej strony
NASA
to nie wszystko
Joanna Szulc
Ogólnokształcąca Szkoła Sztuk Pięknych im. W. Gersona
Na przemyśle astronautycznym można zarabiać na
wiele sposobów. Tak naprawdę najwięcej pieniędzy
otrzymują firmy od rządowych agencji kosmicznych.
Od samego początku organizacje takie jak NASA zajmowały się raczej badaniami naukowymi, opracowywaniem planów i projektów, a nie produkcją części.
O ile w dawnych czasach pojedyncze podzespoły do
rakiet i stacji tworzyły potężne koncerny zajmujące
się na co dzień czymś innym, jak na przykład firma
aeronautyczna Boeing albo największy amerykański
producent broni – Lockheed Martin, tak w dzisiejszych
czasach rządowe agencje coraz bardziej polegają na
prywatnych firmach, które z kolei specjalizują się coraz
bardziej w astronautyce. Najlepszym dowodem na to
jest fakt, że obecnie wszyscy astronauci NASA oraz
wszystkie zapasy, które docierają do Międzynarodowej
Stacji Kosmicznej, są dostarczane na orbitę przez
prywatną firmę Space X, która dostała za 12 lotów 1,6
mld dolarów z budżetu NASA. Space X jest obecnie
niezaprzeczalnie największą i najaktywniejszą prywatną
firmą poświęconą tylko i wyłącznie astronautyce. Jak
ktoś kiedyś napisał – Elonowi Muskowi, dyrektorowi i
założycielowi Space X, jest bliżej do Tony’ego Stark’a
niż zwykłego biznesman’a. Musk dorobił się ogromnej
fortuny jako pomysłodawca i dyrektor systemu PayPal
oraz dyrektor Tesla Motors, po czym postanowił zrealizować swoje marzenie – dolecieć na Marsa. Szybko
odkrył, że taniej i prościej będzie założyć firmę, która
opracuje odpowiednie technologie niż zdawać się na
innych. Tym samym Space X powstał w celu znalezienia
jak najtańszych sposobów na odkrywanie kosmosu.
10 | wogole.net
Swój sukces firma zawdzięcza przede wszystkim niezależności. Nie tylko od początku do końca finansuje
się z realizowania zleceń, ale też produkuje wszystkie
podzespoły i części sama. Dzięki temu zapewnia sobie
zarówno najwyższą jakość, jak i kompletną kompatybilność między poszczególnymi częściami (z czym miewa
problem NASA). Obecnie Space X testuje odzyskiwalne rakiety. Po odpaleniu rakieta wynosi w górę swój
ładunek (w wypadku Space X głównie automatyczne,
bezzałogowe kapsuły Dragon), po czym dzięki silnikom
pomocniczym ląduje pionowo z powrAotem na pasie
startowym, nieuszkodzona i gotowa do kolejnego lotu
po zatankowaniu paliwa. Znacząco zmniejsza to koszty
wystrzelenia.
Agencje kosmiczne całego świata (również europejska
ESA) płacą prywatnym firmom za elektronikę, rakiety,
sondy, satelity, transport dla astronautów, dostawę zapasów do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a nawet
rozwój konkretnych technologii poza daną agencją.
Przewaga prywatnych firm wynika po prostu z niezależności od rządów i biurokracji. Człowiek, który ryzykuje
własną fortunę zawsze będzie bardziej przedsiębiorczy
w szukaniu oszczędności niż ktoś, kto po prostu musi
rozdysponować pieniądze, które dostał z góry od rządu
(i które, jeśli nie zostaną wykorzystane to przepadną w
otchłaniach biurokracji). Drugim najbardziej intratnym
interesem na orbicie jest budowanie i wystrzeliwanie
satelitów komunikacyjnych i obserwacyjnych. Mapy
google’a, prognozy pogody, szybki przesył danych,
telefonie komórkowe, telewizja — każda z tych rzeczy
wymaga całej sieci satelitów. Żeby zapewnić stały
dostęp np. do danych pogodowych potrzeba od 8 do
24 satelitów. Nasza orbita jest cała zapełniona sztucznymi satelitami. Problem zaczyna być na tyle duży, że
Lockheed Martin dostał 915 mln od amerykańskiego
Departamentu Obrony Narodowej na obserwację „kosmicznych śmieci” składających się w większości z
niedziałających i rozbitych satelitów. Ważną rolę w
rozwoju prywatnych firm odgrywają badania nad nowymi technologiami kosmicznymi. Do pewnego stopnia
wszystkie firmy pracujące w sektorze kosmicznym przyczyniają się do rozwoju technologii, ale niektóre takie
jak Space X zostało stworzonym od samego początku
z tą myślą. Ciekawostką wśród tych firm jest Ad Astra
Rocket Company, która istnieje tylko i wyłącznie po to,
by opracować napęd plazmowy. Pozwoli on skrócić
fot. www.eso.org
U
danym lądowaniem na Księżycu NASA, amerykańska agencja kosmiczna, uczciwie zasłużyła
sobie na stałe miejsce w ludzkiej świadomości.
Smutną prawdą jest jednak, że miało to miejsce ponad
44 lata temu. Czy wraz z malejącymi ambicjami agencji
kosmicznych finansowanych z rządowych pieniędzy
znika szansa na podbój kosmosu? Na szczęście nie,
gdyż, jak okazało się w ostatniej dekadzie, nie brakuje prywatnych firm inwestujących w technologie
kosmiczne. Tylko na czym tak właściwie można zarobić
w kosmosie? Kto i po co wydaje setki milionów dolarów i co chce osiągnąć? Kto w dzisiejszych czasach
przejmuje pałeczkę, którą tak długo dzierżyło NASA i
Roskosmos (pierwotnie radziecka, obecnie rosyjska
agencja kosmiczna)?
11 | wogole.net
„
Z innej strony
Najbardziej znanym sposobem na zarabianie na kosmosie jest oczywiście turystyka. Kto by nie chciał
poczuć przez chwilę stanu nieważkości lub obejrzeć
Ziemi z perspektywy orbity? Turystyczne oferty wahają
się od lotów suborbitalnych (lot na wysokość 100 km,
widać stamtąd czerń kosmosu i zakrzywienie ziemskiego globu), przez wizyty na Międzynarodowej Stacji
Kosmicznej, aż do kupienia dożywotniego „domku”
na Marsie. Space Adventures zorganizowało (współpracując od strony technologicznej z Roskosmosem)
już odwiedziny 7 kosmicznych turystów na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a w swojej ofercie ma
również loty suborbitalne i przyszłą misję na Księżyc
( w 2017 roku używając rosyjskiej rakiety Sojuz, za
jedyne 150 mln od miejsca). Inną firmą rozwijającą
kompletnie nowe technologie w celach popularyzacji
turystyki kosmicznej jest Virgin Galactic. Brytyjska firma
chce w przyszłości prowadzić komercyjne loty suborbitalne. Posiadają dwa modele niezwykłego samolotu
rakietowego – SpaceShipOne i SpaceShipTwo, który
zostaje wyniesiony na wysokość kilkudziesięciu km na
grzbiecie zwykłego samolotu, a potem po odłączeniu
się wzbija się na wysokość 100 km. Tam pasażerowie
mogą doświadczyć 6 minut stanu nieważkości, zanim
zaczną drogę powrotną. Bilet kosztuje 250 tys. dolarów, a kupić go zdecydowało się już kilku celebrytów
(m.in. Tom Hanks, Katy Perry i Angelina Jolie). Firma
przeprowadziła już pierwsze testy silnika rakietowego
i obecnie jest najbliżej zrealizowania regularnych lotów
suborbitalnych. Ciekawy pomysł przedstawiła również
firma Bigelow Aeorospace, której właściciel posiada sieć
luksusowych hoteli między innymi w Las Vegas. Firma
proponuje kilka nocy spędzonych na orbicie ziemskiej
w kosmicznym hotelu. Projekt jak na razie jest w fazie
testów. Bazując na nadmuchiwanych stacjach kosmicznych Transhab stworzonych przez NASA Bigelow Aeorspace wystrzeliło i przetestowało dwie stacje kosmiczne
Genesis. Z niewielkiego cylindrycznego rdzenia, po
wyniesieniu na orbitę, rozwija się dodatkowy moduł
mieszkalny, który zostaje nadmuchany z zabranych
z Ziemi zbiorników powietrza. Stacja zwiększa swoją
kubaturę prawie trzykrotnie. Tutaj docieramy do wciąż
odległego, ale już obecnego w planach celu – kolonizacji
Marsa. Faktyczna sprzedaż nieruchomości na innych
planetach będzie musiała jeszcze poczekać, ale bardzo
istotny jest zaczynający się już dzisiaj proces tworzenia
technologii potrzebnych zarówno do przetransportowania przyszłych kolonistów na inne planety, jak i
ich przeżycia w niegościnnych warunkach. Projektem
wywołującym wiele kontrowersji jest Mars One. Jest to
komercyjna, załogowa misja na Marsa organizowana
przez biznesmana Bas’a Lansdorp’a. Dzięki dotacjom,
sprzedaży biletów na Marsa i zorganizowaniu reality
show pokazującego przygotowania przyszłych kolonistów do lotu chce on zebrać pieniądze na stworzenie
Żeby zapewnić stały
dostęp np. do danych
pogodowych potrzeba
od 8 do 24 satelitów.
„
podróż na Marsa z dwóch lat do 39 dni. Przydatny jest
on jednak tylko w lotach międzyplanetarnych.
Wszechświat to...
niekończąca się praca
12 | wogole.net
fot. www.spaceflight.nasa.gov
stałej osady na Marsie. Ciekawostką jest fakt, że Mars
One niczego nie produkuje, ani nie projektuje, chcą
oni dostać się na Marsa korzystając tylko i wyłącznie
z technologii innych firm. Pierwszy bezzałogowy lot
jest zaplanowany na 2018 rok, a przybycie pierwszych
kolonistów na 2024.
Poza tym, jeśli ktoś wie gdzie szukać przestrzeń kosmiczna potrafi być pełna skarbów. Poza niezmierzonymi przestrzeniami znajdują się tam również ogromne
ilości cennych minerałów i rud. Niedaleko Ziemi przelatują od czasu do czasu asteroidy złożone w większości
z platyny i innych cennych rud. Operacja wydobycia
ich z asteroid będzie niezwykle skomplikowana i kosztowna, lecz już teraz planuje ją NASA (przekłada ją
nad załogową misję na Marsa) oraz prywatna firma
Planetary Resources. Zupełnie pobocznym, ale równie
ciekawym wątkiem są prywatne inicjatywy naukowe.
Zazwyczaj przybierają one formę fundacji non-profit,
które utrzymują się z datków i grantów naukowych.
Jedną z największych inicjatyw tego typu jest Icarus
Interstellar – fundacja mająca na celu wysłanie ludzi
do innego układu gwiezdnego, zanim upłynie sto lat.
Inny projekt – Copenhagen Suborbitals to mała duńska firma projektująca rakietę zdolną wynieść ludzi
na suborbitę. Wszyscy pracują w jednym niewielkim
hangarze, dokładnie tyle miejsca potrzeba, żeby zacząć podbój kosmosu, jeśli ma się odpowiednio dużo
wiedzy i entuzjazmu. Szukanie nowych sposobów na
tańsze i lepsze napędy kosmiczne przybiera naprawdę
różne formy. Były astronauta Matthew Travis prowadzi projekt LunarSail, w którego ramach chce wysłać
niewielką satelitę na orbitę Księżyca. Innowacyjność
LunarSail tkwi w dwóch rzeczach – satelita dotrze do
Księżyca z pomocą tak zwanych żagli słonecznych, a
poza tym samo urządzenie jest obecnie budowane w
garażu między innymi ze starych komputerów i pralek.
Na koniec trzeba już wspomnieć o tym, że rządowe
projekty kosmiczne nigdy do końca nie znikną, jednak
z uwagi na koszty prawdopodobnie ograniczą się do
operacji typowo wojskowych. Ostatnio coraz aktywniej
zaczyna eksplorować kosmos Chińska Republika Ludowa, Japonia, a nawet Zjednoczone Emiraty Arabskie
tworząc nową, prężnie rozwijająca się konkurencję
dla NASA i ESA, które dla własnego bezpieczeństwa
będą musiały inwestować w technologie kosmiczne,
niezbędne do zachowania taktycznej przewagi. Jednak
najwięcej energii, pieniędzy i szans na sukces ma w
najbliższym czasie sektor prywatny. Pracujący szybciej,
taniej i efektywniej. Nie muszą przejmować się budżetami ani biurokracją. Czasem niestety oszczędzają na
bezpieczeństwie.
Co najważniejsze jednak prywatny sektor jest napędzany przez ludzi, którzy są dość przedsiębiorczy, by
dorobić się fortuny, którą mogą zainwestować w technologie kosmiczne i na tyle wizjonerskich, by planować
przyszłość wedle własnej wizji. Wiele ryzykują wrzucając
swoje fortuny w nowy, pionierski sektor, ale jak to zwykle
bywa – tym więcej mogą wygrać pod koniec.
13 | wogole.net
Z innej strony
Patrycja Nasiadko
IV LO im. Adama Mickiewicza
GeneracjA FIST
L
eżę gdzieś pośrodku lodowatego oceanu. Na horyzoncie ni suchego lądu, ni żywej duszy. Nawet
kawałka łódki, o którą mogłabym się oprzeć. Czuję,
że fale robią się coraz wyższe, a wiatr – coraz silniejszy.
Nie wiem, skąd u licha się tu wzięłam. Wierzę, że uda
mi się wydostać. Jednak - co najgorsze - wiara maleje
wraz z każdą chwilą.
Jedyne co mi teraz pozostało to patrzeć w niebo. Na
chmurę w kształcie smoka. Tak… To był smok ujeżdżany
przez kobietę... o wyglądzie Skandynawki... Pod nimi
ptaki przelatywały w kluczu przed siebie. Oby któryś
mi nie wyrwał oka, pomyślałam. Ten widok to jedyne co
mi w życiu pozostało. Nigdy bowiem nie miałam okazji
na nie spojrzeć. Ciągle tylko biegałam w tą i z powrotem za ocenami. Potem studiowałam w Cambridge,
a w końcu zostałam szefową jednego z największych
banków świata. Mimo wszystko cel uświęcił środki: Jestem najlepsza! – w końcu to powiedziałam. I wtem
nabrałam solidny łyk słonej wody. Nie mogłam oddychać, bo dostała się ona do nosa. Potwornie bolały
mnie oczy. Wyłam z bólu. Może ktoś mnie usłyszy i
uratuje, pomyślałam. Wspólnie popłyniemy gdzieś na
bezludną wyspę… Ułamek sekundy i człowiek wpada
w panikę. Bezmyślnie macham kończynami, ale wobec
14 | wogole.net
natury jestem bez szans. Fala uderza z potężną siłą,
wysyłając mnie pod wodę. Próbuję jeszcze wypłynąć,
ale na próżno.
Jakimś cudem udaje mi się otworzyć powieki. Widzę
nad sobą abstrakcję na kształt obrazów z nieboskłonu.
Jednak mrok kawałek po kawałeczku ją ucina. W końcu znalazłam się we wszechogarniającej ciemności.
Czy to alegoria? Przecież tak samo odcinałam się od
wszystkich. Przyjaciół z czasem zaczęłam uważać za
głupców. Rodzina siłą wysłała mnie na te studia. W
końcu pojęłam, że perspektyw dla takich ludzi jak ja
nie ma żadnych.
Ważniejsi od wykształcenia są ludzie, których napotkasz. Którzy dadzą Ci swoje doświadczenie. Jakiż to
paradoks, że o pewnych rzeczach zdajemy sobie sprawę
dopiero wówczas, gdy śmierć nad nami stoi. Niczego już
nie naprawię. Zamykam oczy. Upadam powoli na dno.
Umieram, bo nie zauważałam ludzi?
Dobrze…
- Ja rozumiem Kokoro, że to był sen, ale nie mogłaś
tego zakończyć happy endem? – spytałam.
- Śmierć jest ciekawsza dla widza, słuchacza, czy czytelnika, Rina. Poza tym, rozumie się to samo przez się,
że gdyby przeżyła, to byłoby coś nie halo z prawami
grawitacji i łańcuchem przyczynowo – skutkowym. Jak
mogłaby stać się tak silna skoro była już zanurzona od
kilku minut?
- A nóż jakiś przystojny rybak złowił ją w sieć?
- A nóż znajdziesz takiego przystojniaka na środku
oceanu? – zapytała Kokoro przedrzeźniając mnie – Po
pierwsze, nikt nie ma sieci o takim zasięgu. Po drugie,
jej mózg przestałby działać na tak dużej głębokości.
- Co do sieci – odparłam – to każdy jest w zasięgu
jednej takiej...
W tym momencie naszą dysputę przerwało powiadomienie w moim telefonie. Przypadek?
- O wilku mowa – oznajmiłam nadal niekojarzącej faktów Kokoro.
‘Anaker dodał post: Cudownie tu. #great #coffee #love
#sexi #girls – z użytkownikami Cormanle i Viia w miejscu
Klubokawiarnia Kwadransik’ W załączniku - zdjęcie
Latte w sepii. Wysłane 2 minuty temu. Czyli jeszcze
tam jest... - pomyślałam.
- Skoro Anaker jest w tej klubokawiarni, to możemy
okraść jego mieszkanie. Co nie?
-Co ma piernik do wiatraka? - nadal miała mnie za
wariatkę, ale powoli rozumiała, do czego zmierzam.
F – Facebook, I – Instagram, S – SnapChat, T – Tweeter - tym jest tytułowy FIST. Skojarzyliście z ‘pięścią’?
To również prawda, ale po kolei.. W obecnych czasach
nie można niczego ruszyć bez posiadania konta na
portalach. Nawet bez smartfona nie ruszamy w dłuższą
podróż niż z pokoju do pokoju. Sama pamiętam jak w
czasie wakacji, kilka ładnych lat temu na Ukrainie, nie
miałam łączności ze światem (nie było ogólnodostępnego, darmowego WI-FI). Gdy spojrzałam na kawiarenkę
internetową, która znajdowała się na dworcu, (niedaleko mojego mieszkania) przystawiałam twarz do okna
mówiąc: ‘Cywilizacja. Tam jest cywilizacja’. To takie
samo uczucie jak wtedy, gdy mówisz: ‘Jedzenie. Tam
jest jedzenie’ patrząc na kokosa – jedynego na całej
bezludnej wyspie.
Pochodne owej ‚cywilizacji’ to pewnie przedmiot zakładu
Boga z Szatanem ‚Jak bardzo staniemy się ubezwłasnowolnieni dzięki wytworowi Szatana zwanym Internetem?’
Bóg oczywiście pomaga nam wiedzą, wiadomościami,
kontaktem z ludźmi z najdalszych regionów świata,
lecz Szatan - jako że jest jego panem - podarował nam
pornografię, haterów oraz FIST-a.
FIST, jakby połączyć wszystko w całość, wykorzystywany jest jako zbiór wszystkiego, co robiliśmy od początku
istnienia naszych kont na społecznościówkach. Wszyscy
widzą, co robisz, gdzie byłaś/jesteś/będziesz, jakiego
(nie) masz chłopaka, co jadłaś, Ile w ciągu dnia zrobiłaś
selfie i jakie masz zdanie o politykach (co najlepsze
- nie wiesz nawet jakie są partie). Wszyscy wiedzą,
że kochasz maltretować jednorożce czarną różdżką,
jadąc na smoku (cóż... nie próbujcie tego zrozumieć),
ale nienawidzisz słuchać heavy metalu, bo ‚ wokaliści
mają głosy goryli’. (Załóżmy, że) I tak wszyscy mają to
w głębokim poważaniu, a słowa zostają publicznym
pamiętnikiem. I weź później powiedz, że to miała być
tajemnica?
-I mówi to ta, która dostaje za każdy post po 15 lajków,
a na urodziny 109 życzeń - wtrąciła Kokoro.
- 105 z nich było w stylu ‚100 lat’, albo ‚wszystkiego
najlepszego’, albo ‚kup piwo, to oblejemy’. I wcale głupot
nie mówię, bo tych ludzi widziałam tylko raz w życiu i to
kątem oka. A w przeciwieństwie do ciebie, nie narzekam
na wszystko, co żywe i martwe. Ty nic, tylko pykasz
na klawiaturze. Zastanawiam się, skąd masz czas na
wypisywanie tylu złych komentarzy na Facebooku?
- A ja zastanawiam się skąd masz tyle czasu, by je
czytać? Zdajesz sobie sprawę, że takimi tekstami nie
zaskarbisz sobie sympatii.
- Zdaję sobie sprawę jedynie z tego, że powinnam urodzić się 10 lat wcześniej. W tamtych czasach przynajmniej kolegowało się z ludźmi. Była prawdziwa wolność
i szczęście z życia. Teraz mam depresję na zmianę z
furią, gdy wchodzę i nie ma powiadomień. Nawet przez
taką głupotę i to, że np.: jedni piszą obelgi, których za
Chiny nie powiedzieliby prosto w oczy w rzeczywistości,
drudzy ludzie nawet popełniają samobójstwa. Ważny
jest człowiek, a nie system binarny. Ważne jest by
był z nami w zasięgu dotyku, a nie tylko ‚dostępny w
zielonym kółeczku’.
- Rina, Ty chyba za bardzo bierzesz to wszystko do
serca - powiedziała Kokoro - Po twoim zachowaniu
widzę, że należysz do grupy przyszłych samobójców.
Przecież robisz dokładnie to, co tak bardzo niechlubnie
opisujesz.
- Ale to wina czasów - warknęłam - Trzeba się dostosować by...
- Jak tak obrażałaś to poduczyłam się niemieckiego wtrąciła - Gadasz takie farmazony, że wszystko jest od
tego lepsze. Wyjdź na zewnątrz. Jak coś przeżyjesz,
to pogadamy.
Kilka chwil potem zaparzyłam melisę. Musiałam się
uspokoić. Kokoro nad czymś myślała. Ciągle tylko
przekręcała się z boku na bok. Gdy postawiłam szklanki
na stole, zerwała się z fotela i stwierdziła:
- Niezła interpretacja snu! Może ją zapiszemy, jak
myślisz?
15 | wogole.net
Dokoła świata
Dubaj
Gabriela Łaskowska
V LO im. Ks. Józefa Poniatowskiego
czyli od wioski rybackiej
do miasta przyszłości
Start do innej rzeczywistości
Piątkowy poranek, warszawskie lotnisko, dookoła pełno
ludzi spieszących w różnych kierunkach. Skupiona na
samolotach poruszających się po pasie startowym
tuż za przyciemnianym oknem, usłyszałam tak długo
wyczekiwany kobiecy głos dochodzący z lotniskowych
głośników, ogłaszający przylot samolotu mającego
zabrać mnie do Dubaju. Podekscytowana wzięłam
swój bagaż podręczny i ruszyłam w kierunku wejścia
na pokład, by już za kilka godzin znaleźć się 4000 km
stąd i rozpocząć moją arabską przygodę.
Szklane miasto zbudowane
na piasku
Siedem godzin później stałam już na arabskiej ziemi,
pośród ludzi ubranych w galabije (tradycyjne ubranie
ludności arabskiej), a dookoła horyzont zasłaniały imponujące drapacze chmur. Pierwsze wrażenie? Upał,
duchota i poczucie jakbym trafiła do innego świata.
Wszystko było mi tak bardzo obce, a jednocześnie
bliskie i fascynujące. Moje oczy nie wiedziały, na czym
się zatrzymać, błądziły z powodu wielu bodźców oraz
nowych obiektów do zarejestrowania. Jadąc z lotniska samochodem po gładkich sześciopasmowych
ulicach patrzyłam z niedowierzaniem na mijane budynki.
Niektóre z nich były średniej wysokości, masywne, z
pewnością przeznaczone do użytku mieszkalnego, w
piaskowym kolorze i z kontrastującymi kolorystycznie
neonowymi nazwami restauracji znajdujących się na
parterze. Były też biurowce i hotele, które wyglądem
znacznie się różniły – wysokie, strzeliste i w większości zbudowane ze szkła, które codziennie o poranku
odbijało promienie wschodzącego słońca i oślepiało
przechodniów. Niesamowite, że miasto w ciągu dnia
jest martwe. Ludzie chronią się przed panującymi tam
upałami. Wybierając się rano na spacer, spotkać można
jedynie biegających ludzi. Dopiero gdy słońce zachodzi, miasto ożywa. Co najbardziej zaskakuje turystów
podczas pierwszej wizyty w Dubaju? Wszystko jest
tam inne. Chociażby przystanki autobusowe, które
16 | wogole.net
są klimatyzowane! Krążą różne stereotypy o ludności
arabskiej – wiele osób twierdzi, że nie dbają o higienę,
są niemili i natrętni, a inni w Arabach widzą tylko terrorystów. Nic bardziej mylnego. Nigdy nie spotkałam
bardziej otwartych i gościnnych osób.
Dystryktem Dubaju jest Dubai Marina. Podzielony na
dwie części przez kanał wodny jest jednym z najbardziej
atrakcyjnych turystycznie miejsc w Dubaju. Kanał jest
głównym szlakiem komunikacyjnym, zapełnionym w
ciągu dnia różnymi wodnymi pojazdami. Posiada je
większość mieszkańców – część z nich wykorzystuje je
w celach rekreacyjnych, inni organizują nimi wycieczki
wodne dla turystów, a niektórzy sprzedają swoje mieszkania, by w nich zamieszkać. Trudno sobie wyobrazić,
że w nieodległej przeszłości miasto to niemalże w
całości pokryte było pustynnym piaskiem, a wysokość
budynków, znajdujących się w nim, nie przekraczała
10 pięter. Aby lepiej zrozumieć szybki rozwój Dubaju
należy wrócić do poprzedniego wieku.
Dubaj kiedyś i dziś
Na początku swojego istnienia Dubaj słynął z rybołówstwa oraz handlu perłami. Dopiero w XX wieku miasto
przeżyło swój rozkwit, kiedy w latach 60. odkryto i rozpoczęto eksploatować złoża ropy naftowej. Wówczas
Dubaj zaczął stawać się potęgą ekonomiczną. I tak z
małego miasteczka przerodził się w jedną z najnowocześniejszych i najbogatszych metropolii świata.
Dubaj jako miasto kontrastów
Dubaj jest miastem imigrantów, którzy stanowią 80%
całej populacji. Rdzenni mieszkańcy nie byliby w stanie
zapewnić potęgi miasta, dlatego opierają się na azjatyckiej sile roboczej. Najliczniejszą grupą etniczną są
Hindusi (ponad połowa ludności imigranckiej). Czym
to jest spowodowane? Odpowiedź jest prosta. W Indiach społeczność podzielona jest na kasty. Mimo, iż
taki podział oficjalnie już nie obowiązuje, zostało to w
ich tradycji powodując dalszą dyskryminacją. Hindusi,
pochodzący z gorszych kast, emigrują do Dubaju, gdyż
nie dotykają ich tam przejawy prześladowania. Spotkać
też można Filipińczyków czy Australijczyków, jednak
najbardziej zaskakująca jest liczba Rosjan mieszkających w Dubaju. Z tego względu w 7-gwiazdkowym
hotelu w Dubaju Burj Al-Arab, tzw. żaglu, zatrudnio-
fot. Gabriela Łaskowska
P
rażące promienie słoneczne, nowatorska architektura, mieszanka kultur i wyznań – to
wszystko tworzy jedno wyjątkowe miejsce.
Dubaj - miasto kontrastów, perła arabskiego świata.
17 | wogole.net
nych jest wielu Rosjan, aby zapewnić rosyjskojęzycznym turystom odpowiedni poziom obsługi. Inny, łatwo
zauważalny kontrast, widoczny jest na co dzień na
ulicach w strojach spacerujących kobiet. Wybierając
się na wycieczkę po Dubaju mijamy nierzadko kobiety
ubrane zgodnie z tradycją – w czarnych czadorach
(kobiecy strój arabski) i często z burkami na twarzach.
Jednak nietrudno spotkać Arabkę ubraną w letni strój
odsłaniający nogi i ramiona, a ponadto w żaden sposób
niezakrywający twarzy. Czym spowodowane są takie
różnice? Świat arabski bardzo szybko się zmienia.
Wiąże się to również, a może przede wszystkim, z
rolą i pozycją kobiet w społeczeństwie. Wiele się mówi
na temat dyskryminacji płciowej, jednak wnioskując z
obserwacji tutejszego życia, można uznać to za mit.
Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że kobieta dziś
jest świętością w Dubaju, a co za tym idzie, posiada
dużo więcej swobody niż kiedyś. Kontrast poza sferą
społeczną zaznacza się silnie także na płaszczyźnie
architektury i krajobrazu. Czasem pałace, czasem
slumsy – tak w kilku słowach scharakteryzować można
tamtejsze nietradycyjne budownictwo. Widok najwyższych budynków wykonanych w większości ze szkła,
najdroższych hoteli i największych galerii handlowych
otoczonych pustynią, jest niewątpliwie zaskakujący.
18 | wogole.net
Battuta
Centrum
handlowe
Natomiast kilka kilometrów od „wysokiego i bogatego”
centrum, znajdują się uboższe dzielnice, w których zamiast wieżowców są zniszczone dwupiętrowe budynki,
a zamiast autostrad ciągną się szutrowe drogi. Ludzie
siedzą na schodkach wejściowych swoich domów ubrani
w brudne i poszarpane szaty.
Jak radzić sobie z upałami?
Pierwszą i najważniejszą rzeczą jest klimatyzacja, która
znajduje się tak naprawdę wszędzie – w mieszkaniach,
sklepach czy restauracjach. Innym sposobem jest możliwość darmowego korzystania z basenów umieszczonych obok większości apartamentowców przez wszystkich mieszkańców danego budynku. Śniegu w Dubaju
nie ma, jednak jeśli w środku lata ktoś zechce poczuć
zimowe szaleństwo na stoku narciarskim, będzie miał
ku temu okazję. Największą atrakcją Mall of Emirates
jest możliwość uprawiania w nim sportów zimowych,
dzięki umieszczeniu ogromnego stoku narciarskiego
pokrytego sztucznym śniegiem.
S jak souki, czyli miejsce, gdzie kupić
można wszystko
Większość Dubaju błyszczy stalą i szkłem, lecz znajdzie
się również coś dla tych, którzy chcieliby poczuć smak
fot. Gabriela Łaskowska
fot. Gabriela Łaskowska
Dokoła świata
Widok
z Burj Khalifa
arabskiej tradycji. Odnaleźć go można na soukach, czyli
arabskich targach. „Zapraszam do mojego sklepu”, „Zechce pani przymierzyć ten pierścionek?”, „Piękne, tanie
i najwyższej jakości burki” – w całym Dubaju tylko tam
usłyszymy tego typu zachęty od natarczywych Arabów.
Miejsce to ma jednak swój niepowtarzalny urok, którego
nie są w stanie odtworzyć nawet najwyższe wieżowce.
Swojskość, jaka tam panuje, tworzy unikalny klimat,
którego nie odczujemy w żadnym innym miejscu Dubaju.
Jedno miasto, wiele
rekordów świata
To globalna ikona, która będzie wzorem dla konstruowania budynków w przyszłości – tak opisali swoje dzieło
architekci Burj Khalifa, najwyższego budynku na świecie,
który mierzy 828 metrów. Wieżowiec zbudowano głównie ze względu na prestiż. Prawie nikt nie chce mieszkać
w najwyższym budynku świata – informują dubajskie
media. Potencjalni kupcy skarżą się na niedogodności
wynikające z unikatowości tej budowli. Niecodzienność
rozwiązań architektonicznych Dubaju ukazać można
na przykładzie Infinity Tower. Ta najwyższa na całym
świecie wieża skręcona o 90˚ wokół własnej osi wyróżnia się wśród innych budowli, choć mierzy zaledwie
330 metrów, co wydaje się niewiele porównując z są-
siadującymi z nią wieżowcami. W Dubaju jest również
szansa zamieszkania w najwyższym budynku mieszkalnym świata – Princess Tower. Wieżowiec posiada
107 kondygnacji. Jeżeli ktoś chciałby codziennie z
okna podziwiać widok na „najwyższe miasto świata” i
nie przerażają go równie wysokie ceny mieszkań, ten
unikalny 414-metrowy wieżowiec usytuowany w Dubai
Marina będzie doskonały. Oprócz najwyższych budynków, Dubaj posiada także zespół trzech największych
na świecie sztucznych wysp – Dżazar an-Nachil (Wyspy
Palmowe). Jak nazwa wskazuje, każda z nich jest w
kształcie palmy. Obiekty mają charakter ekskluzywny,
ze względu na znajdujące się na nich luksusowe hotele
i apartamentowce.
Dla kogo jest Dubaj, a dla kogo nie?
Dubaj mogę polecić każdej osobie lubiącej przede
wszystkim klimat zwrotnikowy – wysokie temperatury
i praktycznie całkowity brak opadów. Również osoby,
które chcą nacieszyć oczy monstrualną architekturą, tak
różną od tej, która otacza nas na co dzień, odnajdą się
tam. Jeżeli zaś jesteś wielbicielem zimowych spacerów i
kolorowych kamienic Dubaj może być jedynie wariantem
na kilkudniowe wakacje w celu doświadczenia innego
świata na własnej skórze.
19 | wogole.net
Dokoła świata
Diana Jaworska
XXXIII LO im. Mikołaja Kopernika
Oczarowanie
przeszłością
czyli o krótkiej wyprawie
na Kubę
„
20 | wogole.net
„
Rum, cygara i stare samochody
to swoiste symbole wyspy. Pełna
paradoksów, zaskakująca
i po prostu piękna
– właśnie taka jest Kuba.
B
ędąc na Kubie, niezwykle trudno jest się w niej
nie zakochać. Ten kraj porwie serce każdego,
kto choć spróbuje zgłębić tajniki jego kultury.
Rum, cygara i stare samochody to swoiste symbole
wyspy. Pełna paradoksów, zaskakująca i po prostu
piękna – właśnie taka jest Kuba. Jej stolicę – Hawanę,
można nazwać wyspą w pigułce. Łączy ona w sobie
wszystkie charakterystyczne cechy zarówno kraju, jak
i jego mieszkańców.
Już kilka chwil po wylądowaniu w Hawanie dostrzegłam
pierwszą odrębność Kuby. Tam czas mierzy się inaczej.
Pilot zakomunikował pasażerom, że na lotnisku wystąpiły
pewne problemy techniczne, przez które musieliśmy
pozostać w samolocie jeszcze „dziesięć kubańskich
minut”. Oczywiście trwały one znacznie dłużej niż europejskie. Część ludzi przyjęła to ze stoickim spokojem,
natomiast inni, łącznie ze mną, nie mogli usiedzieć na
miejscu. Jak się później okazało, ci którzy pozostali
opanowani, odwiedzali Kubę już wiele razy. Znali więc
jej specyfikę, która z czasem również dla mnie przestała
być irytująca, a stała się niezmiernie urokliwa.
Hawanę pragnęłam poznać jak najlepiej, odkąd obejrzałam Dirty dancing 2. Miałam na to jedynie trzy dni,
więc musiałam działać szybko. Postanowiłam wynająć
taksówkę, aby zobaczyć najważniejsze miejsca w krótkim czasie. Początkowo, po dwugodzinnym czekaniu na
pana taksówkarza, żałowałam tej decyzji, jednak wkrótce
przekonałam się, że była ona słuszna. Zwiedzanie rozpoczęłam od Plaza de la Revolución, czyli rządowego
centrum Kuby. Monumentalna, socjalistyczna zabudowa
sprawia wrażenie przytłoczenia. Nie pasuje do kolorowych uliczek pozostałych części Hawany. Na budynku
21 | wogole.net
Dokoła świata
można oglądać jedynie przez okna. Poza meblami
w klasycznym stylu znajduje się tam również bogaty
księgozbiór, oryginalna maszyna do pisania oraz liczne
myśliwskie trofea. Dom jest otoczony bujną, kolorową
roślinnością, od której bije spokój. Cała posiadłość robi
wspaniałe wrażenie. W pobliżu muzeum, na zbudowanym dla turystów straganie, można zaobserwować
jak z trzciny cukrowej wyciskany jest sok, z którego po
sfermentowaniu powstaje rum. W drodze powrotnej
z muzeum zatrzymałam się przy ogromnej figurze
Chrystusa. Znajduje się ona na wzniesieniu, z którego
prezentuje się imponujący widok na całą Hawanę. Jest
to idealne miejsce do robienia zdjęć.
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych widnieje ogromna
podobizna Ernesto „Che” Guevary, która zwraca uwagę na kult kubańskich bohaterów. W centrum placu
znajduje się pomnik Jose Marti, pisarza i przywódcy
ruchu niepodległościowego, którego twórczość była
inspiracją m.in. dla działań Fidela Castro. Szare budynki
bez wyrazu, przypominają blokowiska rodem z PRL-u.
Wizerunek tego miejsca idealnie wpasowuje się w obraz
komunistycznego kraju. W takim przekonaniu utwierdziły
mnie również przygotowania do hucznych obchodów
1-go maja, których byłam świadkiem. Kubańczycy co
roku, tego dnia wychodzili na ulicę i cieszyli się świętem
pracy. Taksówkarz wyjaśnił mi, że wielu z nich nie ma
pojęcia o ideologicznym wydźwięku tej okazji, uznając
ją jedynie za kolejny dzień wolny od obowiązków. Plac
rewolucji to miejsce owiane tajemnicą. Nikt tak naprawdę
nie wie, co dzieje się w rządowych budynkach. Działania
polityków podlegają kontroli jedynie w teorii. Kubańska
prasa jest cenzurowana, a mieszkańcy praktycznie nie
mają możliwości korzystania z Internetu, ze względu
na horrendalne sumy, jakie musieliby za to zapłacić.
Kuba pozostaje więc zamknięta na świat zewnętrzny.
Nie jest to w stu procentach złe, gdyż dzięki temu zachowała swoją wyjątkową kulturę, która jest głęboko
zakorzeniona w mentalności całego narodu.
Po obejrzeniu rządowych budowli postanowiłam odwiedzić jedną z wielu fabryk cygar. Po drodze przejechałam jeszcze obok Capitolio – siedziby prezydenta,
do złudzenia przypominającej waszyngtoński Kapitol.
Jest to przejaw amerykanizacji, powszechnej na Kubie
przed zamknięciem się na kontakty handlowe z USA.
Następnie dotarłam do fabryki cygar, która z zewnątrz
niczym nie różniła się od innych budowli. W środku
przywitała mnie oraz kilkunastu innych zwiedzających
pani przewodnik, która zakazała robienia zdjęć. Opowiedziała nam, jak powstają luksusowe kubańskie cygara,
po czym spróbowała sprzedać kilka „na czarno”. Nielegalny handel jest na Kubie niezwykle rozpowszechniony. Fabryki cygar są miejscem ciężkiej pracy, zwykle
w prymitywnych warunkach. Duży wysiłek owocuje
22 | wogole.net
niskim wynagrodzeniem, dlatego pracownicy szukają
rozmaitych sposobów na polepszenie standardu życia.
Moim kolejnym przystankiem była promenada Malecón,
którą spacerowałam wzdłuż wybrzeża w kierunku Starej
Hawany. Widoki zapierały dech w piersiach. Mijały mnie
setki starych samochodów, którym nowsze modele nigdy
nie dorównają. Auta „z duszą” to na Kubie codzienność.
Ciężko dostać tam nowy samochód, dlatego są one tak
rzadko spotykane. Podczas gdy Kubańczycy marzą o
najnowszym modelu Mercedesa, Europejczycy nie mogą
wyjść z podziwu patrząc na Chevroleta z 1950 r. Nie tylko
Hemingway traktował Kubę
jak swoją przybraną ojczyznę.
Nazywany przez Kubańczyków
Papá, czerpał natchnienie
z piękna wyspy.
pojazdy, ale też budynki i stroje Kubańczyków są jakby
cofnięte o co najmniej kilkanaście lat wstecz. Kraj ten
nie doświadczył jeszcze cywilizacyjnego zepsucia. Nie
ma w nim miejsca na szaleńczą pogoń za pieniądzem.
Jest natomiast miejsce na zabawę i pielęgnowanie
rodzinnych więzi. Krewni i przyjaciele spędzają razem
czas na ulicach, tańcząc przy dźwiękach salsy. Nie
zamartwiają się mało istotnymi sprawami, cały czas
cieszą się życiem. Ulice Hawany tętnią radością, którą
powinien zarazić się cały świat.
Po powrocie do hotelu, spytałam kelnera gdzie można
skosztować tradycyjnej kubańskiej kuchni. W odpowiedzi zaprowadził mnie do restauracji, znajdującej się na
dachu jednego z pobliskich domów. Dzięki niekonwencjonalnemu położeniu nie była ona widoczna z ulicy.
Na tym samym dachu, obok stolików, rozwieszone było
pranie, które miało dodatkowo ukrywać przeznaczenie tego miejsca. Tworzyło to niepowtarzalny klimat.
Na Kubie własność prywatna praktycznie nie istnieje,
dlatego mieszkańcy często decydują się na nielegalną
działalność. Mojemu posiłkowi towarzyszyła tradycyjna
kubańska muzyka grana na żywo. Zaserwowano mi
chipsy z bananów pastewnych jako przystawkę. Na
danie główne wybrałam kurczaka „po kubańsku” z
fasolką szparagową. Wszystko smakowało wyśmienicie. W daniach czuć było serce i pasję, z jaką były
przyrządzane. Domowa atmosfera nie mogła równać
się z jedzeniem w żadnej innej restauracji.
Wisienką na torcie mojego pobytu w Hawanie miało być
to, co najlepsze, czyli zwiedzanie La Habana Vieja (
Starej Hawany ). Zarezerwowałam sobie cały dzień na
spacery wąskimi, kolorowymi uliczkami. To właśnie w
tym momencie Kuba skradła moje serce. Obdrapane
budynki sprawiały wrażenie, że gdyby tylko były nieco
bardziej zadbane, uczyniłyby Hawanę najpiękniejszym
miejscem na ziemi. Moim zdaniem, właśnie dlatego, że
nie były idealne, niosły za sobą tyle uroku. Architektura
tej części miasta to w całości pomnik historii. Wiele z
budynków nie było odnowionych, a mimo to potrafiły
zachwycać wyjątkowością. Stanowiły idealne tło dla
aut i motocykli z lat pięćdziesiątych. Małe, przydrożne
sklepiki, w których poza souvenirami brakuje wszystkiego, dopełniają obrazu kraju pogrążonego w komunizmie. Jednak radość, jaka bije od przechodniów oraz
ich dająca się ciągle zauważyć kulturowa odrębność,
rekompensuje wszystko. Nieustannie przed oczami
mam wizerunek Kubańczyka z cygarem, jadącego
cabrioletem z 1960 r., podrygującego przy rytmach
salsy, a w tle przebijające promienie palącego słońca.
To po prostu zachwyca.
Po trzech dniach w stolicy, przeniosłam się do nadmorskiego kurortu wzorowanego na Miami Beach –
Varadero. Miasteczko zadbane, bardzo ładne, jednak
to już nie jest Kuba. To po prostu Europejsko – Kanadyjski kurort relaksacyjny, który w żaden sposób nie
reprezentuje kubańskiej kultury. To Hawana łączy w
sobie sztandarowe cechy całego kraju. Podczas pewnej rozmowy z kelnerem usłyszałam od niego słowa
: „ u nas wszystko jest stare ”. Powiedział to z pewną
dozą żalu. Odpowiedziałam, że właśnie dlatego jest
piękne i wyjątkowe. Po chwili zastanowienia przyznał
mi rację. Kuba to kraj niemalże wyjęty z przeszłości.
Dzięki temu kryje w sobie więcej magii, niż znajduje
się w opowieściach dla dzieci. Mi wystarczyło trzy dni
na miejscu, kilka książek i filmów, żeby zakochać się w
tym państwie. Myślę, że wielu ludziom potrzeba jeszcze
mniej czasu, aby stracić głowę dla Kuby, a szczególnie
jej niezwykłej stolicy.
Następnego dnia wybrałam się do Muzeum Hemingwaya, które znajduje się w podmiejskiej dzielnicy
Hawany. Owo muzeum to dom pisarza, który wygląda
dokładnie tak, jak za życia właściciela. Ernest Hemingway traktował Kubę jak swoją przybraną ojczyznę.
Spędził tam ponad 20 lat. Nazywany przez Kubańczyków
Papá, czerpał natchnienie z piękna wyspy. Jego dom
znajduje się na końcu zarośniętego podjazdu. Sprawia
wrażenie, jakby wyłaniał się z dżungli. Wnętrza pokoi
23 | wogole.net
e
si
pi
za s
zy ur
pr a k W OGÓLE
5% n o:
sł
Dla maturzysty
ha
Czy istnieją
kursy inne
niż wszystkie?
a
d
a
r
t
os
t
Au aln a
r
u
t
a
M
- Gościem pierwszego numeru „W ogóle” jest Michał
Górny, założyciel Autostrady Maturalnej, start upu,
który w ostatnim czasie zyskuje znaczące zainteresowanie maturzystów. Dziękujemy, że zgodziłeś
się z nami porozmawiać.
- To ja dziękuję za zaproszenie. Dobrze jest widzieć,
jaką przedsiębiorczością wykazują się nasi absolwenci.
- Nie jest pewnie dla Ciebie zaskoczeniem, że dla
wielu osób jesteś inspiracją i motywacją do działania. Jesteś w końcu jednym z tych, który zaryzykował i mu się udało, a równocześnie jesteś w zasadzie
naszym rówieśnikiem. Skąd w ogóle pomysł na
Autostradę Maturalną? Kursów jest przecież dużo.
Rynek jest pełen, a jednak zyskaliście popularność.
- Ostatnio, powoli zaczyna do mnie docierać, to co udało się zrobić. Jest to zwyczajnie miłe, gdy po kursach
Michał
& Michał
pochłonięci
rozmową
24 | wogole.net
licealiści zostają ze mną porozmawiać, dyskutujemy o
ich pomysłach na własną firmę i o przyszłości. Zawsze
byłem typem społeczniaka, lubiłem organizować wszystkim czas i dawać dużo od siebie. A skąd pomysł? Może
dam tutaj uniwersalną receptę. Codziennie coś Ci się
nie podoba. Zamiast narzekać, zrób to samo, ale lepiej
niż inni. Autostrada powstała w mojej głowie właśnie na
kursie maturalnym z matematyki w jednej z większych
szkół. Dokładnie w momencie, gdy wykładowca, grubo
po sześćdziesiątce, zapytał „czy Wy będziecie to mieć
na maturze?”. Stopień jego oderwania od rzeczywistości
był dla mnie motywacją do działania, chciałem zrobić
to lepiej niż on.
- Co to znaczy, że prowadzicie kursy lepiej niż inni?
- Przede wszystkim bardzo ograniczyliśmy różnicę
wieku między kursantami a prowadzącym. Gdy zakładałem autostradę, to wymarzyłem sobie kurs idealny.
Uczniowie przychodzą wyluzowani, spędzają czas w
swobodnej atmosferze, nawiązują nowe znajomości, a
przede wszystkim przyswajają ogromną ilość wiedzy nie
męcząc się. By to się mogło udać, musieliśmy przede
wszystkim mocno ograniczyć ilość osób na zajęciach.
Z naszego doświadczenia wynika, że najlepiej uczyć się
w grupie 8-12 osób. Nikt nie śpi na tylnej ławce, ale jest
też na tyle swobody, by na szybko spytać o coś kolegę/
koleżankę z ławki. Prowadzący i tak wychwyci problem
i będzie go wyjaśniał, ale zapobiegnie to sytuacjom,
w których ktoś się wstydzi powiedzieć, że czegoś nie
Wydawać by się mogło,
że matematyka to nie tak barwny
przedmiot, jak chemia, jednak
po kursie każdy zmieni zdanie.
rozumie. Jednak i tak jest to problem tylko pierwszego
miesiąca. Później relacje z prowadzącym są już naprawdę przyjacielskie i nie ma tego typu problemów.
- No właśnie, mówisz o tym, że nie ma dużej różnicy wieku między prowadzącym a maturzystami.
Mógłbyś opowiedzieć trochę naszym czytelnikom o
osobach, które uczą? My już wiemy, że to wszystko
faktycznie wygląda tak, jak mówisz, ale przekażmy
tę wiedzę młodszym kolegom.
a liczba osób w grupie jest tak mała?
- Nasi wykładowcy to studenci kierunków powiązanych
z przedmiotami, których uczą. To jednak nie wystarcza,
by zostać nauczycielem w Autostradzie. Idealnymi przykładami są tutaj Oskar od chemii i Filip od matematyki.
Oskar wygrał chyba wszystkie możliwe konkursy i olimpiady chemiczne od gimnazjum, jednocześnie będąc
duszą towarzystwa. Jego barwne przykłady, błyskotliwe
uwagi i anegdoty sprawiają, że w chemii zakochałby się
każdy. Teraz studiuje na WUM-ie i tam odnosi kolejne
sukcesy. Filip z kolei po prostu ma matematykę we
krwi. Sukcesy, studia na Wydziale Matematyki UW.
Wydawać by się mogło, że nie jest to już tak barwny
przedmiot, jak chemia, jednak po kursie z nim każdy
zmieni zdanie. Faktycznie potrafi przekazywać wiedzę
i nawet najbardziej oporne głowy ją przyswajają.
- Dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Mam nadzieję, że
przybliżyła ona naszym czytelnikom Autostradę
Maturalną. Dla zainteresowanych informujemy, że
do końca września można się jeszcze zapisywać
na zajęcia.
- Nie trzeba pewnie ukrywać, że dla wielu osób,
gdy jeszcze nie byliście popularni, główną zachętą
była cena. Jak to możliwe, że jesteście kilkanaście,
czasem kilkadziesiąt procent tańsi od konkurencji,
- To zasługa Akademickich Inkubatorów Przedsiębiorczości, w ramach których działamy. Bardzo obniżyło
nam to koszty stałe, więc mogliśmy zaproponować
fajną cenę. Nie ukrywamy też, że nie jest to coś, z
czego żyjemy. Jest to nasze dodatkowe zajęcie, pasja.
Po roku ciężkiej pracy jedziemy na super wakacje i…
czy nie po to człowiek pracuje cały rok?
Rozmowę przeprowadził Michał Borek
Od lewej:
Michał Borek, Paulina
Sidor (W
ogóle), Michał Górny
(Autostrada
Maturalna)
25 | wogole.net
Dla maturzysty
J
fot. Tomasz Piwowarczuk
a naprawdę chciałem dobrze. Uczyłem się, wybierałem przedmioty, planowałem czas. Dostałem się na
studia - takie, na jakie sobie życzyłem. Wygrałem.
A jednak pojawił się niedosyt. Poczucie braku wartości,
załamanie. Wyniki matury są momentem przełomowym,
bo do tego wszyscy dążymy nie tylko jako licealiści, ale
nawet wcześniej, na każdym etapie edukacji, często
słysząc sakramentalne „egzamin dojrzałości”.
Maturalanż
Daniel Buśko
Skąd więc poczucie braku wartości? Trudno to wytłumaczyć, lecz każdemu jest to bliskie - jestem niezadowolony
ze swoich wyników. Czy wolno mi zadać pytanie o innych
ludzi - nie wolno, bo prowadziłoby to do niepokojącego
wniosku, że niezadowolenie jest dobre, bo wszyscy je
znają i przeżywają. Nie jest dobre, ponieważ tegoroczna matura jest porażką wszystkich zaangażowanych
w edukację. Egzamin, który ma różnicować dalsze
losy młodzieży - stał się barierą nie do przejścia dla
prawie trzydziestu procent maturzystów. Sierpniowa
poprawka dla prawie dwudziestu procent może nieco
łagodzić ten okrutny wyrok, ale nie dotyczy ona jednej
dziesiątej wszystkich, którzy do egzaminu podeszli. W
Waszej, licealnej klasie przypuszczalnie uczy się około
30 osób - czyli średnio 3 musiałyby powtarzać egzamin
za rok. Kolejne 6 - w sierpniu! W mikroskali te liczby
zaczynają przybierać monstrualne rozmiary. Ogłoszenie wyników wywołało niemałą dyskusję medialną na
temat przyczyn tej porażki. Wypowiadali się najwięksi
specjaliści z Ministerstwa Edukacji, smutno kiwając
głowami i delikatnie zwracając uwagę na nadchodzącą
reformę programu. Podawali oni kilka zatrważających
statystyk, wybranych tak, aby jak najlepiej przedstawić
sytuację. Może butnie, ale teraz zamierzam zrobić to
ja. Jak już wspomniałem, ma to być egzamin różnicujący, czyli wyniki powinny zmieścić się w rozkładzie
normalnym. Nie wnikając w szczegóły, matura powinna
mieć średnią wyników około 50 procent, wytyczając
mniej więcej przedziały, odrzucając tych, którzy są do
niej nieprzygotowani. Tak też tegoroczny język polski
zakończył się średnią wyników 51 procent, nie zdało
go 6 procent maturzystów. Brzmi rozsądnie, wyniki
odzwierciedlają rzeczywistą wiedzę, zdawalność jest
dobra. Matematyka też uzyskała dobre 48 procent. Nie
zdało jej jednak 25 procent maturzystów. Jak to się ma
do rozkładu normalnego? Nie ma z nim nic wspólnego.
Jak w tej sytuacji nie zadawać sobie pytania o to, kto
jest winny? Na pewno nie nauczyciele, bo z roku na
rok pozostają oni w składzie prawie niezmiennym. Z
pewnością uczniowie. Ci jednak dobrze przygotowali
się do języka polskiego i innych przedmiotów. Ciastko
skradzione, oskarżonego brak. W tym jak dziwny rodzynek tkwi trzeci przedmiot obowiązkowy, najczęściej
angielski. Dlaczego przy średniej 69 procent aż 8 procent
odebrało wyniki ze smutkiem? Nauka języka obcego
jest obowiązkowa przez wiele lat, więc jak to możliwe że
ktoś tak nieprzygotowany trafia na tę maturę? Ciastko
skradzione, oskarżonego brak.
Na szczęście idzie reforma. Inny program pomoże
uczniom zdobywać wiedzę w bardziej uporządkowany
26 | wogole.net
sposób, a nowa matura ma skuteczniej sprawdzić, czego
nauczyli się przez wiele lat edukacji. W tym wszystkim
ja pytam, po co traktować to jako walkę o wtłoczenie
jak największej ilości informacji w głowy młodzieży?
Nauka to coś, co wychodzi ludziom świetnie. Dlaczego
myśleć o niej jako o ciężkiej pracy, zakończonej Wielkim
Sprawdzianem Wszystkiego? Reforma jest potrzebna,
ale gruntowna i idąca w inną stronę, bo efekty tej widać
będzie tylko w takich przedmiotach jak język angielski,
które nadal będą szczycić się wysokim odsetkiem porażek, bo nauka języka ze słownika to katorga skazana
na porażkę. A jednak, nie oddalamy się wcale od tego.
Niewiele w moim gadaniu jest prawd objawionych,
dążę raczej do jednej prostej rady dla Was, przyszłych
„Bawcie się tym co teraz
robicie! Nie zdawajcie
przedmiotów, które
nie sprawiają Wam
przyjemności,
bo to także wpływa
na Waszą przyszłość.
Nie uczcie się po nocach,
raczej napiszcie
sprawdzian tragicznie,
a potem w wolny dzień
nad jezioro z książką.
Zostanie wam z tego nie tylko
więcej wiedzy, ale też
niezapomniane wrażenie
tego, że możecie być
wypoczęci po wielu
godzinach nauki„
maturzystów, ode mnie, maturzysty byłego. Bawcie się
tym co teraz robicie! Nie zdawajcie przedmiotów, które
nie sprawiają Wam przyjemności, bo to także wpływa
na Waszą przyszłość. Nie uczcie się po nocach, raczej
napiszcie sprawdzian tragicznie, a potem w wolny dzień
nad jezioro z książką. Zostanie wam z tego nie tylko
więcej wiedzy, ale też niezapomniane wrażenie tego,
że możecie być wypoczęci po wielu godzinach nauki.
27 | wogole.net
Kalejdoskop
Kasia Bajkowska
XVI LO im. Stefanii Sempołowskiej
swoją biało-fioletową kolorystykę kojarzy mi się jednak
bardziej z Prowansją niż Paryżem. A skoro już o wystroju
mowa, to trzeba przyznać - robi wrażenie. To prawda,
można powiedzieć, że przesadzony, że przydałoby się
odjąć kilka odrobinę kiczowatych elementów, ale przeciętnemu warszawiakowi nie powinno to przeszkadzać.
No chyba, że ten warszawiak jest mężczyzną. W tak
kobiecym i słodkim wnętrzu po pewnym czasie może
być mu odrobinę słabo. W Croque-Madame nie ma już
tak dużego wyboru pieczywa, to już nie jest piekarnia,
a raczej małe bistro. Polecam kawę (choć cena, jak to
bywa na Nowym Świecie, nie zachwyca) i croissanty.
Paryż
w Warszawie
czyli francuskie kawiarnie
w naszej stolicy
C
o tu dużo mówić, jestem frankomaniaczką i zdecydowanie się z tym nie kryję. Jednak muszę
przyznać, że od niedawna takim osobom jak ja
jest dużo łatwiej. Od pewnego czasu tutaj, w Warszawie,
w zastraszająco szybkim tempie mnożą się francuskie
kawiarnie, piekarnie czy kawiarnio-piekarnie i piekarnio
-kawiarnie. Właściwie kawiarnia, piekarnia, to już passé,
teraz mamy café i boulangerie. Spacerując Nowym
Światem nietrudno zauważyć, po drodze kilka lokali
stworzonych ewidentnie z myślą o Paryżu. Na, właściwie
niedługim, odcinku od palmy do skrzyżowania ze Świętokrzyską naliczyłam ich cztery (ale uwaga - ta liczba wciąż
rośnie). A jeśli komuś byłoby mało, to zapraszam dalej.
Na Krakowskim Przedmieściu kawę po francusku wypijemy jeszcze w dwóch miejscach. I wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie to, że mówimy o dwóch najczęściej
odwiedzanych przez zagranicznych turystów ulicach w
naszym mieście. Czy to nie paradoks, że będąc w Pol-
28 | wogole.net
sce, często mogą liczyć jedynie na croissanty i bagietki?
Zróbmy kilka kroków od ronda de Gaulle’a, a trafimy
na pierwszą, typową przedstawicielkę popularnych
kawiarnio-piekarni - Petit Appétit. Już na zewnątrz, zza
szyby, zobaczymy poukładane jedna na drugiej pyszne
bagietki - od pszennych na drożdżach lub zakwasie,
po te z suszonymi pomidorami lub w wersji fitness. W
środku, po lewej, znajduje się lada, a za ladą uwijają
się kelnerki. Tam kupimy świeże pieczywo na wynos.
W głębi kawiarni, za przeszkloną ścianą, możemy na
własne oczy zobaczyć, jak piekarz wkłada do pieca
kolejne chleby i pachnące bułeczki. Jeśli natomiast
wolimy usiąść i spokojnie zjeść lunch w towarzystwie
dobrej kawy, zachęci nas do tego nowoczesne wnętrze z
francuską muzyką w tle lub wygodne wiklinowe fotele na
zewnątrz. Idąc dalej, tą samą stroną ulicy z pewnością
nie przeoczymy Croque-Madame. To miejsce przez
Przejdźmy teraz na drugą stronę i wejdźmy do Vincenta.
To chyba najstarsza i najpopularniejsza francuska kawiarnia w tych okolicach. Paryska do granic możliwości,
o czym świadczą głównie: ekstremalne ceny, niedobra
kawa i mało miejsca. Oczywiście, mimo tych drobnych
wad, klientów nie brakuje. W mikroskopijnym wnętrzu na
pewno zwrócimy uwagę na ladę zapełnioną wspaniałymi
wypiekami. Za nimi, w koszach zarumienione bagietki
swoją ukrytą mocą zmuszają, niczego nie świadomych
gości, do wyjęcia portfeli. Jednak, chyba nawet nie to
jest przyczyną tak dużego zainteresowania ludzi tym
lokalem. Oni po prostu, zresztą tak jak ja, uwielbiają
siedzieć na krzesłach wzorowanych na tych z Francji i tak
jak w Paryżu - przodem do ulicy, obserwować ciekawych
ludzi, których los, z różnych przyczyn, sprowadził w to
miejsce. W takich okolicznościach można przymknąć
oko na malutką kawę za niemalutką cenę i chłonąć
chwilę. Jeśli jednak mamy skłonności klaustrofobiczne,
polecam otwartego niedawno Vincenta na Chmielnej.
Tam już z pewnością poczujemy przepływ powietrza.
Na Krakowskim Przedmieściu chwilę wytchnienia znajdziemy w Saint-Honoré. Osób kojarzących Paryż ze
wzruszającymi i romantycznymi filmami, raczej nie
zachwyci nowoczesny, pomarańczowo-żółty wystrój tej
kawiarni. To miejsce wygląda jak sieciówka, co - wbrew
pozorom - zbliża je do Paryża, bo tam tego typu lokali
jest dużo na każdym kroku. Przyjdziemy tutaj na kawę,
na śniadanie, na lunch - zachęcają do tego wypieki z
ciasta francuskiego, pieczywo, kanapki. Ceny być może
trochę bardziej przystępne, jednak klimat już nie ten.
Café Baguette mieszcząca się trochę dalej, niedaleko
placu Zamkowego, trochę przypomina Vincenta. Małe
i nieprzytulne wnętrze nakłania raczej do podziwiania
kolumny Zygmunta z umiejscowionych po francusku
krzeseł, na zewnątrz. Tutaj również znajdziemy przepyszne bagietki. Szeroki wybór deserów, wypieków i
kanapek na niekoniecznie szerokiej ladzie potęguje
wrażenie paryskości. A kawa...no cóż, kawa jak kawa, ale dobrze, że jest. Nową Café Baguette otwarto
niedawno na Nowym Świecie, inna od jakiegoś czasu
jest w Złotych Tarasach. Jednak w porównaniu z tą
na Krakowskim Przedmieściu, tamte prezentują się
raczej marnie. Nigdy nie zapomnę twardej jak kamień,
przypalonej i prawdopodobnie przynajmniej dwudniowej
bagietki kupionej właśnie w Złotych Tarasach. Polecam
pragnącym mocnych wrażeń.
Jest w Warszawie wiele placów, ale tylko jeden plac
Zbawiciela. Znajduję się przy nim wiele kawiarni, ale
tylko jedna Charlotte. Miejsce to budzi wiele emocji
- od miłości do nienawiści, zupełnie jak stojąca tuż
obok tęcza. Charlotte powstała około trzech lat temu.
Od początku zawróciła w głowach Warszawiaków.
Przychodzi tam warszawska elita i ci, którzy do bycia
elitą aspirują. Przychodzą tam wszyscy, co jest mocno
odczuwalne szczególnie w weekendy, w godzinach
popołudniowych. Wnętrze jest proste, nieprzesadzone.
Może niezbyt zadbane, ale dzięki temu trochę bardziej
naturalne, klimatyczne, paryskie. Dominuje biel, stanowiąca idealne tło dla czerni i drewna. Przy ścianie
znajdziemy ladę, a przy ladzie produkty na wynos
- bagietki, croissanty, pains au chocolat, makaroniki.
Punktem centralnym w kawiarni jest duży, drewniany
stół, przy którym można usiąść z zamiarem integracji
z innymi klientami. W sezonie wiosenno-letnim życie
przenosi się jednak na zewnątrz. A tam - ubrane na
czarno nastolatki, obowiązkowo z papieroskiem, typowi
hipsterzy w koszulach w kratę, jeszcze bardziej typowi
hipsterzy z brodą i w okularach, projektanci, blogerki,
znani i lubiani. Jak już wspominałam - wszyscy. Ja, będąc tam czuję prawdziwą Warszawę - taką trochę fajną
na siłę, ale stylową, imprezową. A przy tym spokojną,
słoneczną i społeczną. Taką, która chce podnieść swoją
pozycję wśród miast europejskich i moim zdaniem, dzięki
takim miejscom, ma szansę. Ci, dla których zawsze i
mimo wszystko, najważniejsze jest to, co wyczują kubki
smakowe, również nie powinni być zawiedzeni. Kawa
pyszna, menu oparte na pieczywie wypiekanym na
miejscu również.
Szeroki wybór deserów,
wypieków i kanapek
na niezbyt szerokiej
ladzie potęguje
wrażenie paryskości.
Mogłabym wymienić jeszcze naprawdę dużo podobnych
miejsc. Czasem zastanawiam się tylko, czy rzeczywiście
są to lokale francuskie. Bo wydaje mi się, że one są
tylko Francją inspirowane. Znalezienie tak pięknego,
klimatycznego i bogato zaopatrzonego miejsca w Paryżu nie jest zadaniem najłatwiejszym. U nas, proszę
bardzo, wersja ulepszona, wygładzona, pozbawiona
wszelkich niedociągnięć, trochę nienaturalna. A potem nic dziwnego, że gdy już uda nam się wybrać do
oryginału, dotyka nas syndrom paryski i nie możemy
pozbyć się wrażenia, że w filmach wygląda to jakoś
tak fajniej. To wspaniałe, jak bardzo Warszawa jest
otwarta na inne kultury, inne jedzenie, inne zwyczaje. Chłonie wszystko, co nowe, dzięki czemu rozwija
się i staje wymarzonym miejscem dla młodych ludzi,
miłośników miasta, gwaru ulicznego i kawiarnianego,
miejscem na studia, do pracy, do mieszkania, do życia.
Problem pojawia się jedynie wtedy, kiedy uczestnicząc
w wymianie z francuską szkołą, chcielibyśmy zabrać
swojego korespondenta do jakiejś ciekawej kawiarni, a
jedyne co przychodzi nam do głowy to paryskie café/
boulangerie. Wtedy właśnie dochodzimy do wniosku,
że brakuje nam czegoś prawdziwie warszawskiego,
czegoś, co byłoby kojarzone tylko z nami.
No cóż, Francja opanowała Polskę. Może czas opanować Francję?
29 | wogole.net
Kalejdoskop
Magda Marczyńska
XXVIII LO im. Jana Kochanowskiego
fot. www.chrzescijanskiegranie.pl
Zamierzam przekonać Cię, że warto poznać dobre
zespoły polskiej sceny rockowo - metalowej. Niektórym zdarza się mówić, że w naszym kraju nie
ma porządnych formacji na miarę Metalliki. Stawiają
oni taki osąd ze względu na własną niewiedzę, co
jest skutkiem braku popularności takich grup muzycznych w Polsce. Przyjrzyjmy się trzem płytom
polskich zespołów, które szczególnie zwróciły moją
uwagę. Oceniłam każdą pozytywnie, ponieważ
wywarły na mnie dobre wrażenie i pozwoliły przekonać się do polskiego rock’a i metalu. Uważam, że
znajomość dorobku naszych rodaków, szczególnie
dla zainteresowanych cięższymi brzmieniami, jest
ważna, ponieważ m.in. reprezentują oni nasz kraj
w tej sferze na arenie międzynarodowej.
LUXTORPEDA
„A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki”
Płyta jest trzecią w historii zespołu i została wydana
w 2014 r. Od razu zaskakuje nas oryginalnym, przykuwającym uwagę tytułem. Litza, wokalista zespołu, w
jednym z wywiadów1 powiedział, że chciałby tworzyć
razem z zespołem muzykę „od człowieka dla człowieka” spychając na drugi plan całą otoczkę tzn. reklamy
itp. Płyta nie została poddana masteringowi, przez co
prezentuje się wiarygodnie i prawdziwie. Luxtorpeda
jest uniwersalna, a zarazem trafia do każdego z osobna. Brzmienie tego zespołu to szeroko pojęty rock,
jednak nie znajdziecie tam progresywnych utworów
lub rozbudowanych solówek. Piosenki są oryginalne
oraz często zaskakujące przez częste zmiany tempa.
Oprócz tego uważam, że bardzo łatwo wpadają w ucho,
ponieważ autorzy tekstów stosują w nich gry słowne
jak np. w piosence „Mambałaga”. Myślę, że utwory są
wartościowe, ponieważ opowiadają o osobistych przeżyciach artystów, czasami bardzo bolesnych. Mimo tego
muzyka jest łatwa w odbiorze, co nie oznacza jednak, że
jest płytka. W twórczości Luxtorpedy jest dużo odwołań
30 | wogole.net
do Pisma Św. Można zauważyć, że religia dla Litzy jest
ważną częścią życia, czego daje świadectwo w swojej
twórczości zarówno na płytach, jak i na koncertach
oraz w rozmowach z innymi. Luxtorpeda to zespół jak
najbardziej godny zainteresowania, dlatego polecam
Wam posłuchać na początku utworu „Pusta Studnia”.
Najnowsza płyta jest wydaniem dwupłytowym, gdzie
na drugiej CD znajdziemy te same utwory tylko w wersji
instrumentalnej.
RIVERSIDE
„Shrine of New Generation Slaves”
Płyta warszawskiej grupy została wydana w 2013 r. jako
ich piąty studyjny album. Przez dłuższy czas słuchałam
muzyki tego zespołu, nie wiedząc o tym, że są z Polski...
Nietypowe dla naszego kraju brzmienia, dźwięki oraz
przekonujący akcent wokalisty śpiewającego w języku
angielskim nie dał mi wskazówki, aby uznać Riverside za
naszych rodaków. Tworzą oni muzykę z rodzaju rocka
progresywnego. Utwory są w większości długie, odznaczają się podobnymi motywami, ale nie są jednakowe.
Rozbudowane i różnorodne konstrukcje przedstawiane
na początku płyty zachęcają nas do zapoznania się z
Riverside oferuje
nam muzykę,
przy której
będziemy się
dobrze bawić na
koncercie, jak
i relaksować w
domu
resztą materiału. Riverside nie pozwala nam się rozczarować, ponieważ kolejne utwory oferują nam zawsze coś
nowego. Spokojna i zrównoważona atmosfera piosenek
daje nam chwile odpoczynku, równocześnie każąc nam
czekać na dalszy rozwój. Całość jest przepełniona
pomysłowymi solówkami. W przypadku „Shrine of New
Generation Slaves” nie zwróciłam większej uwagi na
znaczenie tekstów. Przyczyną tego może być język
angielski, który wymaga ode mnie więcej skupienia,
aby go zrozumieć niż polski albo może ze względu na
wyjątkowo elektryzujący materiał ze strony brzmieniowej. Szczególnie polecam utwór „We Got Used to Us”,
który jest spokojny i melancholijny. Jeżeli jeszcze nie
znacie tego zespołu, zacznijcie właśnie od tej piosenki,
ponieważ zachęci ona do dalszej eksploracji terenów
Riverside. Wydawnictwo jest dwupłytowe, gdzie na
drugiej płycie znajdują się jedynie trzy, ale bardzo długie
piosenki. Różnią się one niewiele od pierwszej płyty.
Jednak są bardziej eksperymentalne i awangardowe.
Riverside oferuje nam muzykę, przy której będziemy się
dobrze bawić na koncercie, jak i relaksować w domu.W
podsumowaniu chciałabym jeszcze raz podkreślić, że
nasza polska metalowa i rockowa muzyka tak samo
dobrze może się prezentować, jak zagraniczna. Często
napotyka jednak przeszkodę - brak możliwości rozwoju.
Z własnego doświadczenia mogę ocenić, że atmosfera
na koncertach wyżej wspomnianych zespołów jest
naprawdę wyjątkowa. Różnica jest taka, że zazwyczaj
wielkie gwiazdy przyjeżdżają do nas z gotowym planem
i realizują go po kolei w każdym kraju, a mniej znane
formacje dają nam występy o mniej anonimowym charakterze. Powyższe recenzje są subiektywną oceną i
żeby samemu odkryć, co naprawdę Was zainteresuje
powinniście sami przesłuchać płyty. Zachęcam, aby
poznawać całe wydawnictwa, a nie pojedyncze piosenki.
Również kolejność utworów często odgrywa dużą rolę
w odbiorze całości. O gustach się nie dyskutuje, ale
mam nadzieje, że jako Polska będziemy kiedyś bardziej
rozpoznawalni za granicą od innej strony niż utwory
Donatana i Cleo... Na koniec chciałabym wspomnieć
cytat Franka Zappy, gitarzysty, który mówił, że pisanie
na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury,
dlatego zachęcam was do osobistego i bezpośredniego
spotkania z tą częścią kultury.
HUNTER
„Królewsto”
Płyta ukazała się w 2012 r. i jest piątą w historii zespołu,
ale nie najnowszą. Zwróciła ona jednak moją uwagę
najbardziej ze wszystkich ze względu na jej wyraźnie
spójną strukturę. Hunter oferuje nam ostre, przejrzyste dźwięki, które klasyfikuje się bardziej do metalu
niż rocka. Zespół reprezentuje cięższe brzmienie niż
wspomniana wyżej Luxtorpeda. Utwory na płycie są
ekspresywne, przepełnione energią i ciekawymi akcentami. W całej eksplozji słyszymy dźwięki skrzypiec,
które idealnie korelują z gitarą elektryczną oraz wokalem
Pawła „Draka” Grzegorczyka. Na początku znajduje
się utwór pod tytułem „Rzeźnia nr 6”. Piosenka jest
rytmiczna i bardzo bezpośrednia w swoim przekazie. Tuż
za nią słyszymy „Dwie siekiery” oraz „Trumian Show”,
które zazwyczaj znajdują się na koncertowej setliście
zespołu. Ostatnim utworem jest „O wolności”, który
spowalnia tempo płyty i pozwala na chwilę wytchnienia.
Teksty na płycie opowiadają o życiu i problemach z nim
związanych, a słowa są w większości mroczne oraz
interesująco dobrane. Hunter zwraca naszą uwagę
niecodziennymi tytułami, jak również grami słownymi
np. w „Trumian Show”. Płyta tworzy zgraną, solidną
konstrukcję, jednak jest dosyć krótka. Mimo tego, po
przesłuchaniu wszystkiego pozostajemy z pozytywnym
uczuciem niedosytu. Dla fanów metalu pozycja jest
obowiązkowa, jeżeli jeszcze jej nie znają.
fot. www.fantommedia.pl
Jesteś fanem ciężkiego brzemienia? Lubisz wyszaleć się na dzikim koncercie? Albo po prostu gustujesz w takim rodzaju muzyki, ale nie identyfikujesz
się z wyglądem artystów? A może preferujesz inne
gatunki niż rock czy metal? Nie ważne, do której
grupy się klasyfikujesz.
fot. www.sonicabuse.com
Cudze chwalicie, swego nie znacie,
sami nie wiecie, co posiadacie
31 | wogole.net
Kalejdoskop
Nic
nie jest
Katar zyn
a Malino
ws
L XIV LO
im. Stanis ka
ława Igna
c ego
Witkiewic
za
czarne
i nic nie je
białe
st
S
in City 2: Damulka Warta Grzechu”. Według użytkowników filmwebu jedna z najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Od 5 września mamy
okazję oglądać na dużym ekranie drugą część niesamowitej ekranizacji komiksów Franka Millera. Osobiście
podchodzę sceptycznie do tak zwanych „dwójek”, ale
w tym wypadku jest trochę inaczej, bo „Damulka...” to
filmowa adaptacja powstałych już wcześniej komiksów,
znanych i lubianych. To znaczy nie do końca. Film składa się z czterech części. Trzy pierwsze są swoistym
prequelem do „Miasta Grzechu” i zostały oparte na
opowiadaniach opublikowanych w Polsce pod tytułami
„Damulka Warta Grzechu”, „Kolejna zwykła sobotnia
noc” oraz „The Long Bad Night” stworzonym specjalnie
na potrzeby filmu. Czwarty segment to sequel, oparty
na komiksie, którego Miller nigdy nie wydał, ponieważ prace nad nim nie zostały przedtem ukończone.
Wróćmy jednak do początku. Dlaczego „Sin City” nosi
miano kultowego? Przede wszystkim dlatego, że same
rysunki Franka Millera są genialne. Dla jego fanów
„Miasto Grzechu” wyreżyserowane przez Roberta Rodrigueza („Desperado”, „El Mariachi”, „Mali Agenci”)
we współpracy z autorem papierowej wersji (Quentin
Tarantino także dorzucił swoje trzy grosze) jest pozycją
obowiązkową. Osobę, która owej nie widziała powinna
skusić gwiazdorska obsada (między innymi: Jessica
Alba, Bruce Willis, Mickey Rourke, Benicio Del Toro),
obiecujący trailer, czy nominacja do konkursu głównego
festiwalu w Cannes.
Warto ulec pokusie. Jest to bowiem film nietuzinkowy,
który już od pierwszej sekundy wprawia widza w zachwyt
warstwą wizualną. Zaliczany do gatunku neo-noir, który
jest współczesną odpowiedzią na wywodzący się z filmu
gangsterskiego nurt w kinie amerykańskim lat 40 i 50
ubiegłego wieku. Oznacza to, że film jest czarno-biały
Wszystkie zbrodnie, których
się dopuszczają, są odwetem
za krzywdy wyrządzone damom
ich serca. Jakie one są?
Zniewalająco piękne i seksowne,
ale równocześnie silne
i wytrwałe.
(tak samo, jak komiksowy pierwowzór), a ogromną rolę w
obrazie grają światło i kontrast. Jednak, dla podkreślenia
niektórych cech, pojawiają się elementy kolorowe – złote
włosy kobiety-anioła imieniem Goldie, niebieskie oczy
pozornie niewinnej Betty albo czerwona suknia samotnej
kobiety spoglądającej na zepsute miasto. Kadry urzekają
również perspektywą i geometrią przestrzeni. Nierzadko są to dokładne kalki z kart komiksu, co sprawia, że
miejsce w którym rozgrywa się akcja nie jest ciągłe ani
32 | wogole.net
spójne. Odnosi się wrażenie całkowitego odrealnienia,
film momentami przypomina sen lub narkotyczną wizję. Ten efekt potęguje warstwa liryczna skopiowana
wprost z komiksu. W takich warunkach seks i przemoc
wydają się mniej brutalne, co jest zabiegiem celowym,
jak mówi Rodriguez w wywiadzie z Rebeccą Murray.
Mimo to w Stanach produkcja została okrzyknięta mianem niemoralnej i szokującej. Historia opowiedziana w
„Sin City” skupia się wokół trzech opowiadań: „Miasto
Grzechu, „Krwawa Jatka” i „Ten Żółty Drań”. W wersji
reżyserskiej film jest podzielony na części, a każda z
nich jest opatrzona tytułem. W wersji kinowej są one
wymieszane; historie trzech bohaterów splatają się ze
sobą, tworząc spójną całość. Basin City, które stanowi
znakomite tło dla rozgrywających się intryg, to miejsce
zepsute do cna. Stare Miasto okupowane przez najpiękniejsze i najbardziej wykwalifikowane w swoim fachu
prostytutki, przedstawiciele duchowieństwa niemoralni
i niebezpieczni, skorumpowana policja.
Bohaterowie opowieści to typowi twardziele z zasadami.
Bezwzględni, silni i brutalni - każdy na swój sposób.
Jest w nich jednak coś, co wzbudza sympatię. Każdy
z nich pod grubą skorupą skrywa wrażliwe serce, które
bije dla jego kobiety. Wszystkie zbrodnie, których się
dopuszczają, są odwetem za krzywdy wyrządzone
damom ich serca. Jakie one są? Zniewalająco piękne
i seksowne, ale równocześnie silne i wytrwałe. Przyciągają kłopoty – prawdziwe femme fatale. W „Sin City”
nic nie jest czarne i nic nie jest białe (to zresztą typowe
dla filmu noir).
Moim zdaniem „Sin City” to produkcja najwyższych lotów. Klimat, na który składa się również skomponowana
specjalnie na potrzeby filmu muzyka, jest niepowtarzalny
i bardzo zaraźliwy. Oglądając „Miasto Grzechu” widz
wchodzi w nie całkowicie, jedne postacie kocha, innych
nienawidzi. Odczuwa dokładnie każdą emocję. Staje się
częścią opowiadanej historii. Trzeba przyznać, że aktorzy stanęli na wysokości zadania. Oprócz tego, film jest
oczywiście wart obejrzenia ze względu na nowatorskie
efekty wizualne, które zostały w nim zastosowane. Tym,
którzy jeszcze nie widzieli, gorąco polecam.
Czy „Sin City 2” ma szansę przebić jakością część
pierwszą? Wystarczy, że dorówna. Wiadomo już, że
obsada aktorska delikatnie się zmieni. Dwight przeszedł
operację plastyczną twarzy. W tej części zobaczymy
go przed przemianą, dlatego zagra go inny aktor, nie
Clive Owen, a Josh Brolin. Aktorka, która w pierwszej
części wcieliła się w rolę Miho nie zagra z powodu ciąży.
W mniejszej roli zobaczymy Juno Temple, bardzo utalentowaną i ostatnio modną aktorkę. Jako ciekawostkę
dodam, że w filmie zagra również Lady Gaga. Estetyka
z pewnością pozostanie taka sama. Film wciąż ma
wiernie oddawać komiks. Niczego więcej nie zdradzę.
Czy Rodriguez spełni oczekiwania fanów? Jedynym
słusznym sposobem jest pójście do kina i przekonanie
się na własnej skórze, do czego wszystkich zachęcam.
33 | wogole.net
W biegu
Hubert Taładaj
LXIV LO im. Stanisława Ignacego Witkiewicza
Stadion Skry
relikt czasów
lekkoatletycznej
potęgi PRL-u
Stara, grożąca zawaleniem
wieża sprawozdawcza i puste,
zardzewiałe trybuny straszą
na stadionie.
M
fot. Maria Szydłowska
amy rok 2014 - polski sport w wielu dziedzinach
podupada, dla wielu dyscyplin w naszym kraju
nie ma wsparcia finansowego, przez co powoli
wymierają. Tylko kilka z nich, dzięki swojej atrakcyjności i popularności, może liczyć na duże zastrzyki
gotówki, pozwalające im istnieć. Wśród takich dyscyplin
znajdujemy nazywaną przez wielu „królową sportu” lekkoatletykę. Już od zarania, jest ona fundamentem
istnienia kultury fizycznej na naszych ziemiach, a bez
sukcesów w tej dziedzinie ciężko byłoby sobie wyobrazić
historię polskiego sportu. Pierwszy złoty medal olimpijski
dla Polski zdobyty został właśnie przez lekkoatletkę
Halinę Konopacką w rzucie dyskiem w Amsterdamie
w 1928 roku. Obecnie, polska lekkoatletyka nadal ma
się dobrze, nasi najlepsi zawodnicy zdobywają medale
największych imprez takich jak igrzyska olimpijskie
czy mistrzostwa świata. Dzieje się to nie tylko dzięki
sprawnej administracji prezesa Polskiego Związku
Lekkiej Atletyki Jerzego Skuchy, ale także za sprawą
dużej ilości pieniędzy, jaką sponsorzy oraz Ministerstwo Sportu przeznaczają na polską „królową sportu”.
Mamy gwiazdy na światowym poziomie i możemy być
dumni z naszych idoli, jednak warto zwrócić uwagę,
także na to, co dzieje się ze sportową infrastrukturą,
która pozostawia wiele do życzenia. Nie trzeba długo
szukać przykładów, bo już zaraz za oknem dostrzegamy obiekt, który kiedyś był jednym z najważniejszych
stadionów w Polsce…
Kiedyś było pięknie
Obecne sukcesy polskiej lekkoatletyki bledną w porównaniu z wielkimi wiktoriami naszych sportowców w
czasach poprzedniego systemu. Trudno było sobie wyobrazić igrzyska olimpijskie bez „worka medali” przywożonych przez naszych wspaniałych sportowców, którzy
w latach 50. i 60. byli określani mianem „Wunderteamu”,
czyli drużyny marzeń. Po okresie fantastycznej kadry
Jana Mulaka przyszła kolej na niepodzielną dominację
na światowej bieżni Ireny Szewińskiej, która swoją niezwykłą wszechstronnością zdecydowanie przeważała
nad rywalkami z różnych stron świata. Te wydarzenia
34 | wogole.net
mają wiele wspólnego z pewnym warszawskim stadionem, który przez wielu już jest zapomniany, mimo
że starsze pokolenia głęboko kryją w swoich sercach
marzenie, aby „Mekkę polskiej lekkoatletyki” - czyli
Stadion Skry przywrócić do świetności.
Wspaniałe wyczyny
przy Wawelskiej
Obiekt należący po dziś dzień do Robotniczego Klubu
Sportowego Skra powstawał na przełomie lat 40. i 50.
ubiegłego stulecia, czyli w czasie wielkiej odbudowy
zniszczonej przez wojnę stolicy. Dalsze lata dla stadionu
to okres intensywnego rozwoju — obiekt na warszawskiej Ochocie zyskiwał nie tylko krajową, ale także
światową renomę. Na Skrze warszawiacy byli świadkami
wielu emocjonujących wydarzeń lekkoatletycznych,
35 | wogole.net
W biegu
Zaniedbana,
legendarna
bierznia, na
której Marian
Woronin
ustanowił
fenomenalny
rekord
dziesięciu
sekund
na sto
metrów.
fot. Maria Szydłowska
fot. Maria Szydłowska
Stadion
w niczym
nie przypomina
tego sprzed
kilkudziesięciu
lat, mimo to
został uznany
za zabytek.
36 | wogole.net
między innymi mistrzostw Polski, Memoriałów Janusza
Kusocińskiego oraz bardzo popularnych w tamtych
czasach meczów międzypaństwowych. Ludzie całymi
rodzinami wypełniali trybuny przy Wawelskiej, zamieniając sportowe eventy w rodzinne pikniki. Nie należy
jednak zapomnieć, że stadion Skry to przede wszystkim
arena największych gwiazd polskiej lekkoatletyki na
przełomie wielu dekad. Zaczęło się od wspomnianej już
słynnej reprezentacji lekkoatletycznej pod wodzą szkoleniowca Jana Mulaka, który wychował wielu mistrzów
olimpijskich oraz rekordzistów świata, których popisy
mogliśmy podziwiać właśnie na stadionie Skry. Lata 60.
i 70. to już liczne zwycięstwa Ireny Szewińskiej, które w
większości przypadków były fantastycznymi rekordami.
Mimo wszystko najbardziej pamiętnym wydarzeniem,
które miało miejsce na bieżni na warszawskiej Ochocie,
to historyczny dla polskiej „królowej sportu” bieg Mariana
Woronina z 1984 roku, kiedy to polski sprinter przebiegł
100 metrów w równe 10 sekund, co było wtedy fenomenalnym rekordem Starego Kontynentu (utrzymał się
przez cztery lata). Mało tego, dzięki temu rezultatowi,
Woronin był najszybszym… białym człowiekiem na 100
metrów w historii i to na dodatek w wieku 26 lat. Dopiero
w 2010 roku, kilkukrotny mistrz Europy oraz medalista
światowego czempionatu, Francuz Christophe Lemaitre
jako pierwszy sprinter o białej karnacji uzyskał czas poniżej 10 sekund. Stadion Skry tętnił sportowym życiem
jeszcze przez kilka kolejnych lat, aż wraz z upadkiem
komunizmu w Polsce rozpoczęły się problemy słynnego
obiektu, których skutki są dzisiaj doskonale widoczne.
Obraz nędzy i rozpaczy
Kłopoty stadionu przy ulicy Wawelskiej uzależnione były
od problemów, jakie miał klub, będący jednocześnie właścicielem obiektu oraz terenu wokół stadionu. Jednym
z gwoździ do trumny tej kolebki polskiej lekkoatletyki
była zmiana systemu gospodarczego. Czas po transformacji ustrojowej dla RKS’u Skra był wyjątkowo trudny. Klub
popadł w długi, znalezienie sponsora dla klubu graniczyło
z cudem, a stadion stał się istną ruiną. Krajobraz niczym
po tornado nadal panuje na Skrze — powyrywane z trybun
ławki, odpadający tynk ze ścian, mury przyozdobione przez
grafficiarzy, zardzewiałe napisy i szyldy oraz stara wieża
sprawozdawcza, cały czas grożąca zawaleniem. O dziwo,
kilka lat temu stadion Skry został uznany za… zabytek.
Żal patrzeć na tragiczny rozwój wydarzeń na obiekcie, na
którym dzisiaj mogłyby się odbywać największe lekkoatletyczne mityngi w kraju, a może i w Europie. Obecna
sytuacja może być nie tylko spowodowana długim impasem finansowym, ale także pewną powszechną niechęcią
do tego, co stare, co pochodzi z poprzedniego systemu,
nieprzystającego do nowych czasów. Większość z nas
zapewne wolałaby chodzić na zawody sportowe na nowoczesne obiekty, a nie na PRL-owskie relikty.
Postawmy się jednak teraz na miejscu naszych ojców, a
nawet dziadków, którzy w naszym wieku przychodzili na te
tętniące życiem stadiony, przy tym ciesząc się wspaniałymi
osiągnięciami naszych sportowców. Jak teraz czują się poprzednie pokolenia, patrząc na przykry dramat tych miejsc,
które obecnie są ruinami i nadają się tylko do rozbiórki? Nie
bójmy się odważnych słów — choć te pachnące starością i
pustką resztki warszawskiego stadionu RKS Skry są doskonale widoczne, to jednak łatwo można wyczuć, że gdzieś
przepadła sportowa dusza tego miejsca. Nigdzie nie widać
tłumów ludzi nadciągających na stadion, tego entuzjazmu,
radości oraz autobusów z gwiazdami lekkoatletyki, nie
mogących się doczekać startu na tej historycznej arenie.
Dostrzegamy tylko hasła wskazujące, że niedaleko jest
punkt wulkanizacji, a wstęp na stadion jest zakazany, gdyż
grozi śmiercią lub kalectwem. To już nie ten legendarny
stadion, a tylko jeden z wielu reliktów PRL-u.
37 | wogole.net
W biegu
cena sukcesu
na przykładzie
swena hannawalda
J
ednak dwa lata później wspaniale rozwijająca się
kariera Svena Hannawalda została nagle przerwana.
Psychiczna presja stała się nie do udźwignięcia.
Diagnoza? Syndrom wypalenia. Powrót do normalnego
życia trwał aż pięć lat. Niemiecki skoczek przedstawiany
był zawsze jako największy rywal Adama Małysza, mimo
iż obaj panowie nie mają nic przeciwko sobie. A sam
Polak wystosował apel, w którym prosił o przywrócenie
Svenowi w Polsce należytego szacunku, a z czasem
nawet sympatii. Po wydaniu przez Hannawalda książki
„Triumf, upadek, powrót do życia” we współpracy z
Ulrichem Pramannem urósł do rangi sportowego herosa, jednocześnie pokazując, że ten kiedyś „nielubiany
szwab” tak naprawdę jest wrażliwym człowiekiem,
który musiał włożyć wiele trudu by wyjść ze szponów
depresji i uratować własne życie. To zwycięstwo jest
nawet cenniejsze, niż wygranie wszystkich czterech
konkursów Turnieju Czterech Skoczni rozgrywanych
w Oberstdorfie, Garmisch-Partenkirchen, Innsbrucku
i Bischofshofen.
Czas, gdy Sven Hannawald zaczął odnosić sukcesy,
pamiętam jak przez mgłę ze względu na mój młody
wiek. W chwili, gdy wygrał on Turniej Czterech Skoczni, liczyłem sobie zaledwie sześć wiosen. Jednak nie
sposób nie zapamiętać jak bardzo na sile przybierała
rywalizacja Niemca z Adamem Małyszem. Już po
kilkudziesięciu stronach autobiografii Hannawalda ,
widać, że nie jest ona taka, jak inne, których pełno
na rynku literackim. Fakty z życia przeplatają się ze
wspomnieniami osób, które dołożyły swoją cegiełkę
zarówno do sukcesu, jak i odbudowania Hannawalda.
Przedstawiane są także ciekawe oraz istotne informacje
z historii skoków narciarskich. Poświęcono również
sporo miejsca na opisanie rozwoju zainteresowania tą
dyscypliną w Niemczech, a nawet przedstawiono kilka
anegdotek i dowcipów krążących na temat NRD, gdzie
Hannawald się urodził.
Opowieść o małym Svenie zaczyna się, gdy ten wygrywa
najprzeróżniejsze konkursy sportowe, za które otrzymuje drobne upominki, a rozwój sportu w Niemczech
wschodnich nie ma prawa kuleć ze względu na mocny
38 | wogole.net
Sześć sekund rozbiegu,
kluczowe 0,3 sekundy
na wybicie, sześć
sekund lotu, 131,5 metra,
czwarte zwycięstwo
w czwartym konkursie
Turnieju Czterech
Skoczni – oto przepustka
do nieśmiertelności.
fot. Aleksandra Kobiałka
Dominik Owczarek
XII LO im. Henryka Sienkiewicza
nacisk kładziony przez władze tego państwa na poziom
sportowy nowego pokolenia. W ten oto sposób wysnuwa
się opowieść o małym chłopcu z wielkimi marzeniami,
który dzięki determinacji i ciężkiej pracy wspiął się na
sam szczyt, a później zaliczył bolesny upadek. Przeżywając stopniowo narastający dołek uświadomił sobie,
że skoki narciarskie nie cieszą go już tak jak kiedyś,
że sukces wypalił go zawodowo. Bankiety, na które był
zapraszany, nie były dobrym kierunkiem dla sportowca,
presja oczekiwań przytłaczała go coraz bardziej. Z czasem zaczął zostawać w swoim domu w Hinterzarten
o powierzchni zaledwie 38 metrów kwadratowych, nie
miał ochoty z nikim się spotykać.
Sven latami był przekonany, że ma wszystko pod kontrolą, aż nagle całkowicie stracił orientację i nie wiedział,
co się z nim dzieje. Nie wytrzymał presji, a cena sukcesu okazała się zbyt wysoka. Przez pięć lat walczył
z depresją, anoreksją, stanami lękowymi, problemami
emocjonalnymi, a przede wszystkim z samym sobą.
Powoli i mozolnie musiał układać życie na nowo przez
„nowotwór” spowodowany sukcesem, prowadzący do
wypalenia i depresji. Hannawald, który prywatnie jest
fanem piłki nożnej i motoryzacji, od pięciu lat jest w
szczęśliwym związku z piętnaście lat młodszą od niego
Aleną. Co kilka tygodni widzi swojego siedmioletniego
syna, Matteo. Moment, gdy przyszedł on na świat,
był ciężkim okresem w życiu Svena; był wtedy zbyt
zajęty samym sobą i swoimi problemami, więc nie mógł
troszczyć się o niego tak, jak oczekuje się tego od ojca.
Osobiście uważam, że spisanie autobiografii było dla
byłego skoczka narciarskiego rodzajem terapii i wyrzucenia z siebie pewnych spraw. Jest ona dla mnie
aktem odwagi, bo na pewno nie jest łatwo opowiadać
o najintymniejszych sprawach, osobistych problemach,
obawach i porażkach. Hannawald zyskał sympatię,
szacunek i przede wszystkim podziw nie tylko fanów
sportu, ale także przeciętnych czytelników. Jego książka
jest warta przeczytania nie tylko przez osoby, które interesują się skokami narciarskimi. Warto po nią sięgnąć,
żeby dowiedzieć się, jak cienka jest granica pomiędzy
sukcesem a upadkiem.
39 | wogole.net
Rynek myśli
Wiktoria Kanownik
XVI LO im. Stefanii Sempołowskiej
Wybieg mody
bez tajemnic
Ś
wiatła na sali gasną. Wokół zapada cisza.
Za kulisami panuje jeszcze gorączkowy
ruch. Projektant dokonuje ostatnich poprawek. Kierownik wybiegu daje znak i pierwsza modelka wychodzi na scenę... RAZ, DWA, TRZY!
Dlaczego przemysł modowy stał się taki popularny? Gazety i blogi relacjonują pokazy mody, w telewizji powstaje
coraz więcej programów na ten temat, a ludzie przestają
być obojętni na to, w co są ubrani i zaczynają podążać
za trendami. Możemy zadać sobie pytanie, skąd biorą
się te trendy? Odpowiedź jest prosta: z pokazów mody!
Każdy z nas na pewno widział, chociaż urywek pokazu
mody i wie, że to środek, za pomocą którego projektanci
przekazują idee, propagują swoją markę i jednocześnie
wzbudzają zainteresowanie mediów i publiczności.
Wybiegi mody stają się coraz bardziej kontrowersyjne,
a modelki prezentujące ubrania, elektryzują publiczność. Dlaczego ten środek przekazu jest tak ważny w
modzie? Zacznijmy od początku. Świat mody obrócił
się o 180 stopni pod koniec XIX wieku za sprawą Charlesa-Fredericka Wortha. Anglik, pochodzący z biednej
i patologicznej rodziny, przekroczył kanał La Manche i
zaczął tworzyć nową aurę wokół szycia ustanawiając tym
samym nowy status krawiectwa. Jako 20-latek odkrył
Paryż i rozpoczął pracę jako subiekt w sklepie Gagelina. Poznawał kobiety, które były wrażliwe na wdzięk,
eleganckie i bardzo bogate. Jego życie, tak samo, jak
i cała historia mody, zmieniło się po ujrzeniu Marie
Vernet, którą nazwał „najpiękniejszą kobietą Paryża”.
Worth chcąc jej zaimponować, pewnego dnia zarzucił
na jej ramiona materiał. Nigdy wcześniej takie sytuacje
się nie zdarzały - pracownicy sklepów tylko trzymali i
40 | wogole.net
pokazywali tkaniny, a klienci nigdy nie zakładali ich na
siebie podczas wybierania. Ten sposób sprzedawania
zdziwił zarówno ludzi - było wielu przeciwników, jak i
wielbicieli „pierwszych pokazów”. Od tamtego czasu
w sklepach co kilka dni kobiety zakładały na siebie
materiały i prezentowały się w sklepie, zachęcając tym
klientki do kupna. Oczywiście modelki nie wyglądały
jak dziś- nie były ani szczególnie piękne, ani wysokie
i szczupłe. Były to młode dziewczyny, które zarabiały
na życie chodząc po sklepie. Pierwsze wybiegi mody
nawiązywały do przedstawień teatralnych i rozpowszechniły się w tym samym czasie, co pierwsze kina.
W 1910 r. paryski projektant Paul Poiret jako pierwszy
zorganizował prezentacje wyłącznie dla prasy. Ten nowy trend zachwycił społeczeństwo i media. W okresie
międzywojennym pokazy mody miały rangę ważnych
wydarzeń towarzyskich. Odbywały się w salonach projektantów lub w domach towarowych. Pokaz prowadziła
osoba, która komentowała każdy strój. Jeanne Paquin
wypracowała nową strategie marketingową- organizowała pokazy pełne przepychu i wysyłała wystrojone
w najnowsze kreacje modelki w miejsca, gdzie gromadziła się śmietanka towarzystwa- na przykład na
wyścigi konne w Longchamp. Coco Chanel wymyśliła
pozę, którą musiała wykonywać każda jej modelka.
Punktem zwrotnym w historii mody był pokaz kolekcji
„New Look” Christiana Diora w 1947 roku. Modelki
emanowały namiętnością i dzięki zawrotnemu tempu
ruchów ożywiały zaprojektowane przez niego ubiory.
Wcześniej świat nie widział czegoś takiego- pokazy
odbywały się w pełnej powagi atmosferze i ciszy. Od
tamtego czasu pokazy stały się pełne kontrowersji i
różnorodności. W 1995 roku, Walter van Beirendonck
przekształcił wybieg w wirtualną przestrzeń, w której
modelki wchodziły w interakcje z komputerowymi obrazami. Dziesięć lat później, Alexander McQueen otwierał
W okresie międzywojennym
pokazy mody miały rangę
ważnych wydarzeń
towarzyskich.
pokaz hologramem ówczesnej topmodelki Kate Moss.
Wszystko stawało się coraz bardziej unowocześnione.
Projektanci zaczęli transmitować swoje pokazy na
żywo w telewizji i internecie. Tygodnie mody ogarniają
coraz więcej miast. Nadal najważniejszymi punktami
na mapie pozostają oczywiście Nowy Jork, Londyn,
Mediolan i Paryż. Wyjątkowa pozycja tych miast nie
jest przypadkowa i wielu projektantów wyrusza na ich
podbój, przywożąc tam swoje kreacje i marzenia. Jak
zmienią się wybiegi mody w przyszłości? Tego nie wiemy. Niestety, obecny kryzys gospodarczy zmusił wiele
znanych marek do ograniczenia inwestycji, co prowadzi
do tendencji „powrotu do początku”. Technologia i media
zmieniają nie tylko modę, ale także wszelkie inne dziedziny sztuki. Czy pokazy mody są jeszcze potrzebne,
skoro widzimy to wszystko w internecie? Czy w pewnym
momencie projektanci nie oszaleją wymyślając coraz
bardziej udziwnione show? Czas pokaże.
41 | wogole.net
Rynek myśli
Łukasz Paziewski
XXXV LO im. Bolesława Prusa
szukaj, odkrywaj, próbuj
M
uzyka. W każdej głowie zaraz po przeczytaniu
tego niewinnego słowa rodzi się niezliczona
ilośćmyśli i skojarzeń, które są indywidualne
dla każdego z nas. Ja przed oczami mam kolegów z
zespołu oraz koncert The Black Keys. Bilet trzymałem
w szafce już pare tygodni przed wydarzeniem. Wszyscy
mamy inne skojarzenia. To naturalne, piękne i zarazem
unikalne, ponieważ to jest to, co czyni nas wyjątkowymi.
Możecie się już domyślać, że jestem fanem muzyki.
42 | wogole.net
Uczęszczam na koncerty, gram na basie i fortepianie,
założyłem zespół, a gdyby tego było mało, to zamierzam
iść na studia. Tak. Muzyczne. Jednak moja droga w
odkrywaniu różnych brzmień, którą podążałem tuż po
zaczęciu pierwszej klasy podstawowej była zupełnie
inna, niż można byłoby się spodziewać. Moja mama jest
po średniej szkole muzycznej, a tata ma nienaganny
słuch oraz uwielbia muzykę klasyczną, więc od dziecka
byłem wręcz torpedowany właśnie takimi dźwiękami.
Nazywałem je „muzyką dla starych” i trzeba przyznać,
że po prostu nimi gardziłem. Były wszędzie. Od samochodu, przez kuchnię, po radio w łazience. Dochodziło
do specyficznych sytuacji. Pewnego razu, chciałem
iść na koncert AC/DC i poprosiłem ojca o zgodę. Tata
odpowiedział, że jestem za mały. Następnego dnia na
moim biurku dziwnym trafem znalazły się zbiory muzyczne Chopina. Muzyki poważnej miałem dosłownie po
dziurki w nosie. Niestety nie było widać końca tej katorgi.
Doszło do tego, że rodzice zapisali mnie do pobliskiej
szkoły muzycznej na lekcje fortepianu. Spytacie się
pewnie – Łukasz, dlaczego się na to zgodziłeś? Powiem
szczerze, sam nie wiem. Do dziś zachodzę w głowę,
jak to się stało. No cóż - chcąc nie chcąc, grałem. Trenowałem, mimo że za oknem rozgrywki w piłkę nożną
były na porządku dziennym. Zmuszany odgrywałem
wprawki czując się jak zrezygnowany niewolnik. Po
pięciu latach nastał upragniony koniec. Skończyłem
szkołę muzyczną, ostatecznie przeskakując o jedną
klasę. Nie da się opisać szczęścia, jakie czułem tamtego
dnia. Podczas powrotu z finałowego koncertu mogłem
z uśmiechem na ustach powiedzieć ostateczne „Do
widzenia!” pani sprzątaczce w szkole oraz ostatni raz
uścisnąć dłoń mojej pani profesor. Wreszcie mogłem
patrzeć na pianino bez odruchów wymiotnych, a dom
uwolnił się od rozkazów: „Do pianina!”, „Trenuj!” i tym
podobnych. Przyrzekałem sobie, że z tym pianinem to już
definitywny koniec! Jednak teraz powstaje niejasność.
Moglibyście pomyśleć - po co chłopak mówi, że gra na
fortepianie, skoro tu dowiadujemy się, że skończył grać
tuż po szkole podstawowej? Spokojnie. To jeszcze nie
koniec mojej historii. Jakieś dwa lata po wyczekanym
„Do widzenia!” moja mama powiedziała zaznajomionemu
zespołowi, że jej synek gra na pianinie i chętnie zacznie
przygodę jako klawiszowiec. Mina mi zrzedła. Owszem,
po dwóch latach troszkę brakowało mi klawiszy pod
palcami, ale mimo wszystko na „casting” szedłem pod
lekkim przymusem. Okazało się, że pozapominałem
wszystko. Nie wiedziałem co to c-dur (czyli tonacja
muzyczna w skali durowej), a palce miałem dosłownie
zdrętwiałe. Lider zespołu uśmiechnął się i bez słowa dał
mi numer do gościa, który miał te wszystkie moje braki
pouzupełniać. Znów nie wiem czemu, ale... zadzwoniłem. Pan mnie przesłuchał, załamał ręce nad moim
poziomem gry oraz… postanowił natychmiast rozpocząć
moją „klawiszową” rekonwalescencję. Uwierzcie lub
nie, ale ten nauczyciel po paru miesiącach lekcji na
nowo rozkochał mnie w muzyce fortepianowej. Gdy
RHBlues (bo tak nazywał się tamten zespół) już grali
z nowym klawiszowcem, ja siedziałem przy fortepianie
i trenowałem – znów jak ten niewolnik, ale tym razem
na własne życzenie. Zaczęliśmy od bluesa, przeszliśmy
przez jazz i R&B, a skończyliśmy na koncercie e-moll
Chopina. Gdy go wreszcie zagrałem, mój instruktor
popatrzył na mnie i powiedział: „Łukasz... Przez dwa i
pół roku dokonałeś niesamowitego postępu, ale teraz
musisz znaleźć nowego nauczyciela, bo ja już Ciebie
niczego nie nauczę”. Wręczył mi swój zbiór nut i pojechał
do domu. Powiem szczerze, że mnie zatkało. Niesamowicie miło było usłyszeć te słowa, ale nuty odbierałem
ze łzą w oku. Nikomu innemu nie zawdzięczałem w
muzykowaniu tyle, ile jemu, ponieważ uprzedzenia
kreowane w mojej głowie od tylu lat, zatarł dosłownie
w parę miesięcy dając tak niesamowity efekt. Jednak
trzeba było grać dalej. Natychmiast rozpocząłem poszukiwania nowego profesora. W końcu się udało.
Obecnie uczęszczam na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina i przygotowuję się na studia muzyczne.
Nie jestem w stanie nawet zliczyć gigabajtów muzyki
klasycznej na moim komputerze ani ilości arkuszy z
„Próbujcie, marzcie,
dążcie do celu.
(...) Poznawajcie
i odkrywajcie,
a odkryjecie
samych siebie”
nutami, które leżą u mnie w domu. Oczywiście nie
słucham tylko muzyki klasycznej. Słucham dosłownie
wszystkiego i uważam, że należy odkrywać muzykę w
każdym możliwym gatunku. Jednak muszę przyznać, że
muzyka poważna jest dla mnie obecnie najważniejsza.
Proszę mi wybaczyć tę dość rozległą niemal autobiografię,ale opowiedziałem tę historię tylko dlatego, żeby
udowodnić, że nawet ja, zatwardziały „hater” muzyki
klasycznej w każdej postaci, pokochałem ją na nowo.
Dzięki małemu impulsowi dosłownie z dnia na dzień
przełamałem bariery zamurowane w mojej głowie.
Również zacząłem zastanawiać się czemu w ogóle
byłem tak bardzo uprzedzony do tej muzyki, czemu
pianino chciałem spalić a z lekcji zrezygnować. Po
przeanalizowaniu wszystkiego jestem obecnie pewien,
że nie wyobrażam sobie mojego życia bez fortepianu.
Muzyka klasyczna rozwinęła mój umysł, nauczyła mnie
słuchać, rozmyślać oraz analizować. Wypełniła lukę,
którą próbowałem wypełnić wszystkim innym, tylko
nie nią. Moja historia to przykład jeden z wielu. Zwykłe
słowa przelane na kartkę, owszem. Jednak chciałbym
tą, można by rzec błahą historią, zachęcić wszystkich
was do poznawania nowych, pozornie odległych rzeczy.
Może tak, jak w moim przypadku, znienawidzonych
rzeczy! Na przykład pójść na tenisa znienawidzonego
przez głupiego trenera, zwiedzić jeszcze raz Mediolan
znienawidzony przez skradzioną torebkę lub po prostu
poprosić babcię o upieczenie sernika znienawidzonego przez zakalca. Wiem, że takie gadanie wydaję się
banalne, ale uwierzcie mi, nie pożałujecie. Spróbujcie
samemu odnaleźć impuls. Próbujcie, marzcie, dążcie
do celu. Nie zamykajcie się w zardzewiałej puszcze, w
jakiejś jednej dziedzinie życia, lecz szukajcie nowych
i z pewnością piękniejszych doznań. Poznawajcie i
odkrywajcie, a odkryjecie samych siebie. Tak, jak zrobiłem to ja.
43 | wogole.net
Rynek myśli
Wszyscy
jesteśmy
graczami
Karol Popow
IV LO im. Adama Mickiewicza
C
zy to się komuś podoba, czy nie, każdy z nas
w swoim codziennym życiu coraz częściej
spotyka się z procesem tak zwanej grywalizacji. Termin ten nie odnosi się tylko do gier wideo.
Wpływ gamifikacji możemy zaobserwować w wielu
momentach dnia powszedniego, jednak jej stała
obecność w naszym życiu to w dalszym ciągu
pieśń jutra.
„Gryfikacja – z czym to się je?”
Niewiele osób jest świadomych tego, że coraz większa
część naszego świata jest oparta na mechanizmach
znanych z gier. Gryfikacja zajmuje się właśnie implementacją tych procesów do sytuacji, które grą nie są.
Najprostszym i najbardziej obrazowym przykładem, są
programy lojalnościowe, wdrażane przez wiele firm.
Punkty payback, pieczątki, rabaty czy karty stałego
klienta to zagrania marketingowe wyjęte właśnie z
gier wideo. Opierają się one na bardzo prymitywnych
ludzkich instynktach. Zbieractwo towarzyszyło człowiekowi od zawsze. Od najdawniejszych czasów ludzie
lubili kolekcjonować przedmioty oraz dostawać coś za
darmo. Pozostałości tych nawyków wykorzystują dziś
marketingowcy, aby manipulować technikami sprzedaży
produktów. „Zbierz dziesięć pieczątek, a otrzymasz
produkt gratis.”. Przecież to schemat znany bardzo
dobrze wszystkim miłośnikom gier RPG – „przynieś pięć
szczurzych ogonów, a otrzymasz ode mnie niesamowity
oręż bohaterze!” Gamifikacja poza marketingiem dotyka
coraz częściej bardziej istotnych sfer naszego życia.
Ostatnim trendem w środowisku akademickim jest budowanie programu nauczania studentów na podstawie
rozwoju swojego awatara. Po raz kolejny zauważamy
zbieżność z grami wideo. Każdy student tworzy swoją
wirtualną postać – poprzez zdawanie egzaminów, od-
44 | wogole.net
dawanie projektów w terminie, a nawet obecność na
wykładach zdobywa punkty doświadczenia. Za zdobycie
ich określonej ich ilości awansuje na wyższy poziom,
co przybliża go do zaliczenia semestru. Ja pokazują
badania, metoda ta jest bardzo efektywna. Osiągnięcia
studentów — graczy były zdecydowanie wyższe od
ich kolegów uczestniczących w normalnym procesie
kształcenia. System ten konstruowany jest, nie tylko
bazując na motywacji wewnętrznej (chęć doskonalenia
się, zdobywania wiedzy), lecz również o jej zewnętrzny
odpowiednik – rywalizację między graczami, czy prosty
system kar i nagród. Moda to podchwytywana jest przez
coraz większą liczbę uczelni, korporacji oraz trenerów
personalnych.
Homo-gamers
Stereotypy bywają krzywdzące, wiemy o tym wszyscy.
Gdy mówimy, że ktoś jest graczem przed oczami staje
nam pryszczaty nastolatek spędzający całe dnie przed
komputerem. Statystyki mówią co innego. Średni wiek
gracza to około 30 lat, w 53 procentach wypadków
graczami są mężczyźni. Badacze obalili też stereotyp,
jakoby gracze byli słabo wykształceni – większość z nich
posiada przynajmniej wykształcenie średnie, a same
gry nie wpływają negatywnie na poziom inteligencji
odbiorcy. Wręcz przeciwnie, wiele znanych w świecie
nauki osobistości uważa gry za czynnik rozwijający potrzebne w dzisiejszym świecie umiejętności. Współpraca
w zespole, umiejętność szybkiego kojarzenia faktów,
refleks, spostrzegawczość, rozwiązywanie wielopoziomowych, skomplikowanych problemów, to tylko niektóre
umiejętności, jakie w odbiorcy rozwijają gry. Zatem czy
słuszne jest stwierdzenie mówiące – „każdy z nas jest
graczem”? Przedstawiciele pokolenia „z” – wychowani
w epoce postinternetowej, posługujący się komputera-
mi od urodzenia, nierozstający się ze smartfonami są
najlepszym potwierdzeniem tej hipotezy. Każdy z nas
JEST graczem, gdyż w życiu codziennym na każdym
kroku spotykamy się z mechanizmami powstałymi
w świecie gier komputerowych. Wystarczy przyjrzeć
się bliżej facebookowi, który jest przecież elementem
nierozerwalnie związanym z naszym życiem. Zbieranie
„lajków” to forma rywalizacji ze znajomymi – kto wstawi
śmieszniejszy, czy bardziej interesujący link. Sama idea
portalu zrzeszającego ludzi, segregując i łącząc ich poprzez wspólnych znajomych to nic innego jak pierwotna
potrzeba człowieka do życia w grupie. Same gry typu
farmville, flappy bird czy sims online to przykłady aż
nazbyt oczywiste. Z zainteresowaniem obserwuje ludzi,
którzy grają w powyższe tytuły, przy jednoczesnym
stwierdzeniu „nie, nie jestem graczem”. Moim zdaniem
oznacza to tyle ze w naszym społeczeństwie stereotyp
gier, jako rozrywki infantylnej, charakteryzującej osobniki
niedojrzałe społecznie, pozostaje niezmienny. Granie w
gry wciąż jest „obciachem”, zajęciem dla dzieci, które
nie przynosi żadnych korzyści, zarówno materialnych,
jak i duchowych.
Branża gier warta miliardy.
Przychody branży gier liczone są w miliardach dolarów,
w 2008r przychody tego segmentu rynku przerosły wpływy branży filmowej. Oznacza to tyle, że w dzisiejszym
świecie więcej wydaje się na produkcję i dystrybucję
gier, niż filmów. Jest to również najszybciej rozwijająca
się branża rozrywkowa. Mimo wszechobecnych negatywnych nastrojów rynkowych związanych z kryzysem,
gry i ich twórcy mają się bardzo dobrze. Gamedev jest
obecnie jedną z najbardziej dochodowych, a zarazem
przyszłościowych gałęzi rozrywki. Gry to nie tylko producenci, lecz przede wszystkim – sami gracze. Większość
z nas (z was również) gra w gry dla przyjemności, lecz
są ludzie, którzy uczynili z tego sztukę. E-sport, bo tak
nazywa się profesjonalne rozgrywki na poziomie światowym, cieszy się niesłabnącą popularnością. Konkurencji,
czyli gier jest bardzo wiele. Poprzez zespołowe gry
akcji (Counter –strike), przez logiczne gry strategiczne
(Starcraft II), kończąc na symulatorach wyścigów samochodowych. Współzawodnictwo bywa zaciekłe, a
o wygranej decydują prawdziwe umiejętności graczy.
Również wygrane w najważniejszych rozgrywkach
światowych niosą ogromne korzyści. Firmy produkujące
sprzęt dla graczy, podpisują z zawodnikami kontrakty,
dzięki którym sygnują swoje produkty ich imieniem.
Poza prestiżem jest też aspekt materialny. Zbliżający
się finał rozgrywek w stworzoną przez Valve grę D.O.T.A
2 jest pod każdym względem niezwykły. Pula nagród
wynosi ponad 10 milionów dolarów i ciągle rośnie.
Należy zaznaczyć, że jest to suma o połowę niższa
niż pula nagród w amerykańskim turnieju tenisa US
open, uważanym za jeden z najbardziej dochodowych.
Słowo klucz – immersja
Należy zadać pytanie: czemu gry komputerowe zyskują
coraz większą popularność? Co sprawia, że ludzie
spędzają przy grach długie godziny? Dlaczego coraz
częściej porównują gry do współczesnych dzieł sztuki?
Moim zdaniem odpowiedź na te pytania jest bardzo
prosta i zawiera się w słowie „immersja”. Jest to termin,
który charakteryzuje zacieranie granic pomiędzy światem realnym a wirtualnym. Gry pozwalają użytkownikowi
zanurzyć się w świecie zupełnie inny niż ten, który zna.
Pozwalają na doświadczenie zupełnie innych emocji,
dzięki możliwości wpływania na wygląd i kształt rozgrywki. To sam gracz podejmuje decyzje, które mają
przełożenie na fabułę gry. Niekiedy gra, sama dostosowuje się do gracza poprzez ocenę umiejętności gracza,
dobranie mu odpowiednich przeciwników i poziomów
trudności zagadek, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć.
Właśnie dzięki olbrzymim możliwością kreacji świata
przedstawionego, którego budowa ograniczona jest
jedynie przez aspekty technologiczne, jak i wyobraźnie
twórców, gry cieszą się niesłabnącą popularnością.
Gamedev jest bezpośrednio związany z najnowszymi
technologiami, które natychmiast uwzględniane są w
tworzeniu nowych gier.
Jednocześnie okres „żywotności” generacji urządzeń
staje się coraz krótszy, co przyczynia się do szybszej
rotacji rozwiązań przestarzałych z tymi zupełnie nowymi
i rewolucyjnymi. Przemijającą już dziś modę na kontrolery ruchowe zastępuje technologia 3D oraz okulary,
które po założeniu pozwalają na niemal całkowite przeniesienie się w świat wirtualny. Najnowsze gry mogą
pochwalić się niemal fotorealistyczną grafiką, animacją
rodem z hollywoodzkich filmów i ponad 300 godzinnymi
scenariuszami. Powstają studia zajmujące się nowoczesną technologią motion capture – przeniesieniem
ruchów aktorów na ekrany komputera. Znani pisarze i
scenarzyści filmowi są coraz częściej zatrudniani przy
produkcji największych hitów.
Jutro zaczyna się dziś.
Gry, takie, jakimi znamy je dziś, są technologią przyszłości. Mechanizmy, które nimi rządzą są coraz częściej
obecne w naszym życiu. Od zarządzania firmą, poprzez
marketing , a na edukacji kończąc. Popularne aplikacje,
których używamy codziennie – jak Foursquare, Endomodo czy Snapchat powstawały przy pomocy specjalistów
od gamifikacji. Nasze życie coraz częściej przypomina
rozgrywkę, podejmowane przez nas aktywności, poddawane są ocenie przez szereg wirtualnych specjalistów,
preferencje zakupów personalizowane przez inteligentne
skrypty dobierające powiązane przedmioty. Musimy
jednak zacząć uważać, aby technologia mająca ułatwić
nam życie, nim nie zawładnęła. Przeglądając ostatnio
portale z nowinkami technologicznymi natknąłem się na
opaskę dla sportowców, która „nagradza” właściciela
porażeniem prądem, gdy ten nie wykonuje ćwiczeń
odpowiednio szybko.
Pora się zastanowić, czy technologia, którą tworzymy,
nie zmieni się wkrótce w niewidzialne kajdany. Bijmy
więc brawo nad osiągnięciami technologii i nauki, lecz
bacznie patrzmy na kierunek, w którym to zmierza,
należy wszak pamiętać, że wszyscy jesteśmy graczami.
45 | wogole.net
Powstanie Warszawskie
Jak było naprawdę?
Rozmowa
z Panią Barbarą
Gancarczyk
Barbara Gancarczyk ur:18 kwietnia 1923 r. w Warszawie. W okresie Powstania oraz przed jego wybuchem należała do harcerskiego batalionu „Wigry”
Armii Krajowej. Pełniła funkcje łączniczki oraz
sanitariuszki, była znana pod pseudonimem „Pająk”.
Miała Pani jedynie 21 lat, gdy wybuchło Powstanie.
Jak Pani rodzina reagowała na zaangażowanie w
konspiracyjną działalność? Wiązało się to przecież
z ogromnym niebezpieczeństwem.
Rodzicom towarzyszył ciągły niepokój, jednak zazwyczaj nie wiedzieli o naszej konspiracyjnej działalności.
Ja miałam siostrę i też nic o niej nie wiedziałam. O
ojcu także, nie wiedziałam, że się udzielał. Oczywiście
domyślaliśmy się wszyscy, każdy gdzieś wychodził na
jakieś spotkania, siostra przeszła szkolenie sanitarne.
Jednak my między sobą o tym nie rozmawialiśmy, także
ze względu na to, że po prostu lepiej było wiedzieć jak
najmniej. Mama na pewno się domyślała, ale też nie
pytała o nic.
Kiedy dowiedziała się Pani o dokładnej dacie Powstania?
Na ogół dowiedzieliśmy się wszyscy 1 sierpnia, byliśmy
przygotowani na to, że się zacznie, ale nie wiadomo było
kiedy. Ja dowiedziałam się w zasadzie 1 sierpnia około
15 od koleżanki Danki. Ona znała dokładną godzinę i
miejsce koncentracji. I właśnie ona powiedziała mi, że
mam się zgłosić na Kilińskiego pod numer pierwszy.
Jaka atmosfera panowała na kilka dni przed 1 sierpnia 1944 roku?
46 | wogole.net
Już na kilka dni przed Powstaniem był rozkaz, że jeśli
ktoś mieszka po prawej stronie Wisły, musi już przeprowadzić się na drugą stronę. Trzeba było się liczyć z
tym, że mosty zostaną zniszczone. Ja mieszkałam na
Saskiej Kępie i myśmy z koleżankami były już przygotowane o tyle, że miałyśmy odpowiednie ubrania i buty
spakowane w plecak. Te rzeczy wyniosłam już chyba na
3 dni przed pierwszym sierpnia. My też widzieliśmy, co
się dzieje, był odwrót wojsk niemieckich przez mosty na
Zachód. A na dworcu pociągami wywożono niemiecką
ludność cywilną i urzędników. Oni pchali się do tych
zatłoczonych wagonów, wchodzili przez okna, aby już
jak najszybciej wyjechać. Pamiętam, że trzydziestego
sierpnia byłam jeszcze w domu, wróciłam się pożegnać.
Powiedziałam tylko, że będę na Starym Mieście i w
zasadzie niewiele więcej.
Jak wyglądało życie cywilów w czasie Powstania?
Ja z cywilami nie miałam dużo do czynienia. Muszę
powiedzieć, że byłam szczęśliwa, że nie muszę siedzieć
w tych piwnicach, że cały czas miałam jakieś zadania i
polecenia. Człowiek wtedy nie myśli, że może zginąć. Nie
było we mnie tej beznadziei. W piwnicach było bardzo
dużo ludzi, nieraz nie można było się położyć, ludzie
koczowali na jakiś krzesełkach. Z jedzeniem też było
ciężko, chociaż na starówce nie było źle, ponieważ Powstańcy zdobyli dobrze zaopatrzony magazyn. Jednak
warunki bytowe były okropne, przede wszystkim nie było
wody. Kopano studnie, ale kolejki były kilkugodzinne,
stały dzieci i ludzie starsi, a co 15-20 minut były naloty.
Było bardzo niebezpiecznie. Warunki tej ludności były
bardzo ciężkie, wiele osób ginęło. Bomby rujnowały
kamienice do samych piwnic. […]
Jaki był stosunek cywilów do Powstańców?
Na początku ludzie byli bardzo serdeczni i nadzwyczaj
ofiarni. Otaczali nas wielką troską. Pamiętam, że w
pierwszym tygodniu byłam w Śródmieściu […] i tam po
podwórkach zbierałyśmy opatrunki, pościel i żywność.
Ludzie naprawdę dawali co tylko mogli, potem to już się
wyczerpało i trudno się dziwić skoro oni już sami nic
nie mieli. Ja osobiście się nie spotkałam nigdy, nawet
przy ewakuacji starówki, żeby ktoś nam wymyślał czy
złorzeczył. Jednak słyszałam, że były takie przypadki,
że ludzie mieli żal i pytali, co żeśmy zrobili…
Jak zachowywali się Niemcy?
Po tej tragedii, którą ja przeżyłam, w głowie mi się nie
mieściło, że człowiek może drugiemu człowiekowi takie
rzeczy robić. Zetknięcie się z takimi ludźmi bez uczuć,
bez skrupułów to było dla mnie straszne przeżycie. Oni
najczęściej byli bezwzględnymi mordercami, zabijali
nawet bezbronnych ludzi, rannych. Jednak były takie
momenty, że może nam i współczuli, wyrażali jakieś
zachowania ludzkie. Była taka sytuacja, że Niemiec
zostawił przy rannym 2 butelki wina, czy dawał nam
papierosy i mówił, że to jest właśnie dla rannych. Takie
rzeczy też się zdarzały. Jak my chodziłyśmy po piwnicach, to też nam raz Niemiec poświecił latarką i w ten
sposób pomógł. Jednak to były rzadkie przypadki. […]
Czy mieliście Państwo jakieś momenty wytchnienia?
Takie, w których potrafiliście na chwilę zapomnieć
o walce i ciągłym niebezpieczeństwie?
Zdarzały się takie momenty, że było trochę luzu, wtedy
potrafiliśmy się śmiać. Jeden z naszych instruktorów
zorganizował takie ognisko harcerskie to i śpiewy były i
chłopcy opowiadali kawały. Zapamiętałam taki szlagier
przedwojenny, który w zestawieniu z tym, co się działo
bardzo kontrastował:
„I znów zakwitły kwiaty
I znów ślą aromaty
I znów Warszawa bawi się
I znów swój uśmiech śle
W te noc tętniącą wrzawą
W te noc baw się Warszawo
I ciesz się swoją sławą,
bo my kochamy Cię”
Pomimo tego, że się waliło, że pożary były i nieustannie ginęli nasi koledzy, to znajdowaliśmy takie chwile
zapomnienia.
W tym roku obchodziliśmy 70 rocznicę Powstania, jak Pani ocenia udział młodych ludzi w tym
wydarzeniu?
- Mamy stały kontakt z młodzieżą, głównie harcerską z
hufca Praga Północ i oni już od dłuższego czasu pomagają nam w organizacji uroczystości i porządkowaniu
grobów. W tym roku przy naszym wigierskim pomniku
była też młodzież znad jeziora Wigry i grupa z Zielonej
Góry, aż trudno było się pomieścić. Na cmentarzu,
także bardzo dużo młodych ludzi. Powstańców było
niewielu, ale były już kolejne pokolenia. […] Wszędzie
też bardzo dużo wolontariuszy, jestem dla nich pełna
uznania, wszyscy tacy bardzo życzliwi i pomocni. My
byliśmy zdumieni i zadowoleni, że młodzież się tak
interesuję, pamięta i chce uczestniczyć w uroczystościach. Szczególnie że dla nas Powstańców 1 sierpnia
zawsze był ważnym wydarzeniem, a długo było tak, że
na cmentarzu spotykaliśmy się sami, tylko z rodzinami
poległych.
Co Pani sądzi o filmach, które powstają na temat
Powstania Warszawskiego? Czy to dobrze, że częściej dotyka się tej tematyki?
W tych wcześniejszych filmach to nas bardzo dziwiło,
że te dziewczyny są takie uczesane, czyste, mają białe
kołnierzyki, a tak to było może na początku. Potem to
my byłyśmy spocone, zmęczone, zziajane. Wszyscy
byliśmy tacy szarzy, przysłonięci pyłem. Teraz te filmy
są bardziej realistyczne. Jak kolorowali te autentyczne
zdjęcia, to właśnie bardzo dobrze to wszystko było
pokazane. Jednak były też takie sceny, które raziły
Powstańców. Na przykład w jednym filmie chłopak
informuje matkę, że idzie do Powstania i ona wpada w
szał, rzuca talerzami i demoluje mieszkanie. Nie wiem,
czy były takie zdarzenia, moim zdaniem ta scena nie
była potrzebna. Nas żegnano inaczej, pytano czy na
pewno musimy iść, czy mamy coś ciepłego, szykowano
jakieś jedzenie na kilka dni. Czasem matki same brały
udział, więc dobrze rozumiały, pomagały i wspierały.
Mi też w takim filmie brakuje ciszy, tam jest scena w
szpitalu gdzie słychać krzyki rannych, a my w zasadzie
cierpieliśmy w ciszy. W filmie jest pokazana też scena
wybuchu czołgu, ja byłam przy tym wydarzeniu i to był
jedyny raz, kiedy podczas Powstania słyszałam takie
krzyki i to było w filmie dobrze pokazane
Jak wychodziłam z Warszawy, to myślałam, że ja już nie
potrafię się śmiać. M yślałam, że w zasadzie nie powinnam mieć dzieci, wiedząc jaki ten świat jest okrutny.
No ale potem przyszły dzieci i śmiać się też zaczęłam.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Pełny wywiad jest dostępny na naszej stronie internetowej: www.wogole.net.
Rozmowę przeprowadziła Paulina Sidor.
47 | wogole.net
Powstanie Warszawskie
Barbara Gancarczyk
Uczestniczka Powstania Warszawskiego
Paulina Sidor, Michał Borek
Pożar w katedrze
św. Jana przy ulicy
Świętojańskiej
S
zesnastego sierpnia rano razem z Teresą/Potulicką – Łatyńską/ docieramy z naszym plutonem
bat. Wigry do Katedry od strony ul. Jezuickiej. Nie
jest ona jeszcze zniszczona. Wprawdzie wybite okna i
ściany ogołocone z cennych dzieł sztuki noszą wyraźne
ślady ostrzeliwania, ale mury zewnętrzne i sklepienia są
tylko nieznacznie naruszone. Nasi chłopcy obsadzają
stanowiska w prezbiterium, zakrystii, na tzw. ‘galeryjce’
oraz na prowizorycznej barykadzie oddzielającej placyk
Kanonii od ul. Jezuickiej. Posadzka kaplicy Literackiej
wypełniona jest stosem cennych książek, wydawnictw i
dokumentów Archiwum Diecezjalnego, przyniesionych
tu przez księży i parafian z płonących budynków. Katedra w ciągu pierwszej połowy sierpnia 1944 paliła się
kilkakrotnie, jednak zawsze udawało się ugasić ogień w
zarodku. Pożar, który strawił ją doszczętnie, rozpoczął
się 16 sierpnia. Niemcy skierowali pociski zapalające
na dach katedry i okoliczne budynki. Na skutek silnego
wiatru ogień przenosi się szybko na boczną kaplicę i
prawą nawę. Zgromadzone książki, drewniane boazerie,
ławki i obicia stopniowo padają ofiarą płomieni. Chłopcy
opuszczają stanowiska w Katedrze, wycofując się do zakrystii, przedsionka i bramy budynku przy ul. Jezuickiej 1.
Katedra jest najbardziej wysuniętym punktem obrony
Starówki od strony placu Zamkowego. Ruiny Zamku i
budynki pod Skarpą Wiślaną zajęte są przez Niemców
i Własowców. Nieprzyjaciel podpalając Katedrę, przypuścił szturm podchodząc wypalonymi ruinami Kanonii
i atakując jednocześnie barykadę na ul. Świętojańskiej.
Nasi chłopcy w pośpiechu wzmacniają barykadę, ściągając m.in. worki cukru zgromadzone przez zapobiegliwych
księży. Znoszą też różne sprzęty, meble i wszystko, co
popadnie byle prędzej. Szamoczą się z jakimś leciwym
dziadkiem kościelnym, któremu porwali pieczołowicie
przechowywane piernaty. Por. „Andrzej” /Jerzy Kowalczyk/ kierujący akcją wyrywa komuś dywan: - „Co do
cholery, powariowaliście? Dywan na barykadę? – przyda
się na posłanie w tej bramie! Na gołym betonie chcecie
spać?” Razem z Teresą, idąc do naszych stanowisk
na Jezuickiej, musimy przejść przez płonącą Katedrę.
Przyległe do niej małe podwórko, jest bezustannie
obrzucane pociskami z granatników, dlatego przejście
tamtędy jest tak niebezpieczne. Płonie prawa strona
kościoła. Ogień dociera już do prezbiterium i z trzaskiem
przenosi się na środkową nawę. Jest gorąco i duszno.
Idziemy lewą nawą, a przed sobą mamy widok na kaplice Baryczków, poprzez snujący się dym dostrzegamy
stojącego na ołtarzu księdza, usiłującego zdjąć z krzyża
figurę cudownego Pana Jezusa. Podbiegamy do niego
i chwytamy zdjętą z krzyża figurę. Jest duża i ciężka.
Razem z księdzem przenosimy ją z kościoła do bramy
domu na ul. Jezuickiej 1. Tam pomagamy odłączyć od
korpusu rozkrzyżowane ręce, tak aby można było przenieść figurę zatłoczonymi piwnicami. Początkowo miała
ona być złożona w Kaplicy Szarytek na ul. Starej. Droga
od Katedry do Rynku Starego Miasta prowadzi przez
spore podwórko na tyłach kościoła Jezuitów, a następnie przez piwnice sąsiadujących ze sobą kamieniczek.
Zarówno Jezuicka, jak i Świętojańska są pod silnym
ostrzałem. Podziemne przejścia są bardzo zatłoczone.
Ciemno. Gdzieniegdzie tylko migocze światło świecy.
Idę pierwsza, niosąc przed sobą ręce figury, proszę
o zrobienie przejścia dla posuwającego się za mną
księdza i kolegi. Ludzie na wieść, że niosę cudownego
Pana Jezusa, rozstępują się, klękają i głośno modlą,
niektórzy płaczą. Dochodzimy do ostatniej kamieniczki,
gdzie poszerzone okienko piwniczne stanowi wyjście.
Przekazuje ręce cennej rzeźby komuś z cywilów, który
poniesie je dalej. Sama wracam do naszego oddziału
do Katedry. W jej okolicach Niemcy znacznie wzmogli
ostrzeliwanie. Tego dnia mamy liczne ofiary.Nocą nie
ma bombardowania i nie nęka nas artyleria „szafy”, ale
i tak nikt nie może zmrużyć oka. Tuż obok pali się wielkim płomieniem Katedra. Idę zobaczyć to widowisko...
Całe wnętrze w ogniu migocze potężnym światłem.
Bezustanny szum i trzask miesza się z hukiem walących
się sklepień. Kiedy patrzę na to wszystko, ogarnia mnie
żal i złość. Uświadamiam sobie całą, niemającą granic
potęgę niszczenia, dla której nie ma nic świętego. Kiedy 17 sierpnia oddział „Wigier” przekazuje placówkę,
pożar nadal trwa.
Pamięć o powstaniu nie przemija
recenzja książki Galop 44
i gry Mali Powstańcy
Co roku 1 sierpnia o godzinie 17 cała Warszawa zatrzymuję się i przez jedną minutę wszyscy myślami jesteśmy
w jednym miejscu. Przez cały dzień toczą się dyskusje
i rozważania na temat tych, jakże ciężkich i trudnych 63
dni oraz ich konsekwencji. Jednak czy zastanawiamy
się nad tym co byśmy zrobili, gdybyśmy przypadkiem
naprawdę znaleźli się w bombardo wanej Warszawie
sprzed 70 lat? Czy walczylibyśmy i ryzykowali własne
życie w imię walki o niepodległą ojczyznę? Przed tymi
pytaniami Monika Kowaleczko – Szumowska postanowiła postawić Wojtka i Mikołaja w książce Galop 44.
Dwóch zupełnie różnych braci, poprzez replikę kanału,
znajdującą się w Muzeum Powstania Warszawskiego,
trafia do znanej jedynie z lekcji historii, ale obcej i przerażającej rzeczywistości. Są młodzi, wiekiem nie odstają
od większości Powstańców. Przed nimi trudne wybory,
śmiertelne zadania i nieustanne pytanie: zostać czy
wrócić? Chłopcy poznają prawdziwą przyjaźń, miłość i
odnajdują braterską więź, której wcześniej nie było w ich
relacjach. Tym pięknym uczuciom towarzyszy jednak lęk,
strach i ciągła walka o życie. Autorka w sposób bardzo
przejmujący ukazuje czytelnikom atmosferę tamtych
dni. Oprócz przedstawienia autentycznych wydarzeń
historycznych, Monika Kowaleczko – Szumowska opisuje trudności i przeszkody z jakim Warszawiacy musieli
borykać się każdego dnia. Galop 44 jest, więc pozycją
wartą przeczytania, chociażby dla przypomnienia i
poznania z innej strony, tak ważnych dla naszego miasta wydarzeń.Książka pomimo że przeznaczona jest
raczej dla młodzieży, wartościowa będzie dla każdego.
Przyczyną, dla której Wojtek i Mikołaj znaleźli się po
drugiej stronie włazu, jest również przyczyną dla, której
warto przeczytać tą pozycję. Nie zdradzę, o co chodzi,
ale podpowiem, że warto uważnie śledzić słowa poczciwego Dziadunia. Gorąco zachęcam do zapoznania się
z Galopem 44. Jest to lektura wzruszająca, przejmująca
i zapewniam, że nie będziecie żałować, że po nią sięgnęliście. Warto też, samemu zadać sobie pytanie, jak
my zachowalibyśmy się na miejscu chłopców? Osoby,
które po przeczytaniu książki będą chciały na dłużej
pozostać w walczącej Warszawie albo po prostu lubią
w gronie przyjaciół pograć w gry planszowe, powinny
zapoznać się również z Małymi Powstańcami. Jest to
gra, w której wcielamy się w stołecznych harcerzy, a
naszym zadaniem jest przekazywanie listów i rozkazów
pomiędzy oddziałami powstańczymi. Od nas zależy czy
poczta polowa zostanie dostarczona na czas i czy wróg
nie zajmie całej stolicy. Czy to dobrze, że Powstanie
Warszawskie nabrało komercyjnego kształtu? De facto
to za sprawą książek, filmów, gier czy nawet współczesnych piosenek kolejne pokolenia warszawiaków będą
pamiętały dzięki komu mogą mówić po polsku jeszcze,
a w każdą kolejną rocznicę wybuchu Powstania wszyscy mieszkańcy Warszawy, niezależnie od wieku czy
pochodzenia, wraz ze swoim miastem, o godzinie W
staną w miejscu, w pełni świadomi dlaczego Warszawa
nie zapomni.
Zarówno książkę, jak i grę możecie wygrać w konkursie
na str. 51. Zachęcamy do udziału!
Książka
pomimo że
przeznaczona
jest raczej dla
młodzieży,
wartościowa
będzie dla
każdego.
W tekście wykorzystano fragmenty piosenki 63 dni chwały - Hemp Gru.
48 | wogole.net
49 | wogole.net
konkurs
Powstanie Warszawskie
Paulina Markowska
XVII LO im. Andrzeja Frycza
Modrzewskiego
Dzień
Zrób (z) W ogóle zdjęcie!
Zrób zdjęcie z naszym logiem (może to być gazeta,
vlepka, strona www,plakat czy każda inna forma
zawierająca nasze logo), liczy się
kreatywność i pomysłowość!
Prace prosimy wysyłać na adres [email protected], w tytule
maila musi znaleźć się dopisek Konkurs 1, a w treści Wasze imię,
nazwisko oraz szkoła.
Nagrodzimy 3 najlepsze fotografie!
1 miejsce: Książka „Galop 44” i gra „Mali Powstańcy”
2 miejsce: Gra”Mali Powstańcy”
3 miejsce: Książka „Galop 44”
Sponsorem nagród jest Wydawnictwo Egmont.
B
Wojna to już nie
zabawa,
to rzeczywistość.
Boję się, ale
i wierzę. Wierzę,
że przyjdzie taki
dzień, że marzenie o wolności
nabierze nowego
znaczenia.
50 | wogole.net
oję się. Siedzę tu w piwnicy, Starówka bombardowana. Ciągłe huki powodują, że ból przeszywa
moją głowę. Wzbijają się tumany kurzu, latają
odłamki gruzów.Wyglądam przez małe okienko. Staję
na palcach. Próbuję wziąć oddech powietrza, przesiąkniętego zapachem prochu. Widok na podwórzu przeraża
mnie. Widzę tylko grupę kobiet i dwóch Niemców. Po
chwili słychać strzały. Tracę przytomność. Ktoś do
mnie mówi. Otwieram oczy. Jakiś mężczyzna pochyla
się nade mną. Podaje mi naparstek wody. Siadam
pod ścianą. Wszyscy wrócili do swoich zajęć. Zajęć…
Ludzie siedzą cicho, jakaś kobieta klęczy i z płaczem
wznosi oczy do góry. Modli się. Tylko tyle nam zostało.
Modlić się o wybawienie. Nagle młoda dziewczyna zaczyna krzyczeć. Podbiega do niej mąż. Zaczęła rodzić.
Wyrysuj sobie kurs!
Ból maluje się na jej twarzy. Ktoś daje koc. Ciekawe
skąd go ma. Ktoś inny przynosi miskę. Nagle w całej
piwnicy rozlega się płacz noworodka. Jest 1 września
1944 roku, około godziny piętnastej. Mały chłopczyk
uśmiecha się do swoich rodziców. Oni też się uśmiechają. Przez łzy. Trudno będzie zadbać o tak małe
dziecko tu, w piwnicy. Ktoś przyniósł garść sucharów.
Biorę swoją porcję i przechodzę do pomieszczenia
obok. Tu przebywa ciocia Mirka. Podaję jej suchary.
Ręce jej drżą. Ledwo mówi. Niespodziewanie łapie
mnie za rękę i daje różaniec. Zaczynam odmawiać. Przy
trzeciej dziesiątce czuję jak jej ręka puszcza moją…
Robi się coraz ciszej. Światła niemieckich latarek odbijają się w ciemności. Kończy się kolejny dzień. Co
przyniósł? Śmierć i życie, smutek i radość...
Ironia i humor nie są Ci obce? Potrafisz w kilku
słowach komicznie przedstawiać świat?
Wyślij nam swój obrazek satyryczny i wygraj
miesiąc nauki rysunku w szkole Labirynt!
Prace prosimy wysyłać na adres [email protected], w tytule
maila musi znaleźć się dopisek Konkurs 2, a w treści Wasze imię,
nazwisko oraz szkoła.
Najlepszy rysunek nagrodzimy miesięcznym kursem
rysunku w szkole Labirynt, a dwie wyróżnione prace
nagrodą książkową!
Biorąc udział w konkursie akceptujesz regulamin dostępny na
stronie www.wogole.net.
51 | wogole.net
52 | wogole.net

Podobne dokumenty

Wersja HQ

Wersja HQ Dominik Łuszczek Katarzyna Molak Ksenia Nowicka Dominik Owczarek Łukasz Paziewski Artur Stachyra Agata Serwińska Hubert Taładaj Aneta Dworzyńska www.behance.net/anetadw Invest Druk www.investdruk.p...

Bardziej szczegółowo