Uciekał z kopalni na bezkresne morze
Transkrypt
Uciekał z kopalni na bezkresne morze
Uciekał z kopalni na bezkresne morze... Utworzono: czwartek, 05 marca 2009 Uciekał z kopalni na bezkresne morze... Morskiego żeglowania Roman Kwaśny po raz pierwszy zażywał na czerwieńcach. Wspomina, że na ich pokładzie przeorał Bałtyk wzdłuż i wszerz. – Te dwumasztowe jachty wyglądały nieco topornie i tępo chodziły pod wiatr – niby narzeka na ich wady. Przekornie, bo zaraz potem dodaje: – Były przepiękne, fantastyczne. Piątka czerwieńców wyszła spod rąk gdyńskich szkutników, którzy, montując po dwa maszty, nadali powab jachtów szalupom ratunkowym z wycofanego ze służby poczciwego transatlantyku m/s „Batory”. Czerwieńcami potocznie nazywano je zaś dlatego, że w deszczu ich żagle zabarwiały się na czerwono. Bałtyk „orały” pod polską banderą, acz ich drugim symbolem – z racji armatora – była harcerska lilijka. Dla Romana Kwaśnego pierwszy morski rejs taką jednostką był nagrodą za zdobycie z wyróżnieniem patentu sternika jachtowego w żeglarskiej drużynie ZHP. Nic więc dziwnego, że mówi o nich wyjątkowo ciepło. – Morską karierę czerwieńców przeciął jakiś energiczny majtek, który na kei w Gdyni obtłukiwał z rdzy burtę szalupy. Kiedy młotek wpadł do środka, ktoś powiedział „dość” – z sentymentem wspomina katowicki żeglarz. Zamustrował w... „Wujku” Marzenie o przemierzaniu mórz tkwiło w głowie Romana Kwaśnego od dziecka. Kiedy inni chłopcy – rozczytując się w książkach Karola Maya – chłonęli przygody dzielnego wodza Winnetou, on miał już legitymację nr 9 klubu wilków morskich w „teleferyjnym” programie „Latający Holender”. No, i jako kilkulatek już wiedział, że zostanie marynarzem. – Z dwójką kolegów twardo postanowiliśmy, że po podstawówce pójdziemy do szkoły morskiej. Oni, rzeczywiście, poszli, choć załamali się już po tzw. kandydatce. Ja, niestety, zrejterowałem – uśmiecha się niedoszły marynarz. Maturę zdobył więc w Technikum Górniczym, po czym dyplom inżyniera górnika na Politechnice Śląskiej. Później aż na 36 lat zamustrował... w kopalni „Wujek”. Zaczynał jako górnik, na emeryturę odchodził jako nadsztygar. Na koniec przez dwie kadencje liderował jeszcze tutejszej „Kadrze”. – Bywało, że uporczywie wracała myśl, by machnąć ręką na kopalnię. Ale cóż, na dole jako tako się zarabiało. Trzeba było dbać o rodzinę – wyjaśnia. Od klaustrofobii podziemnych wyrobisk uciekał kiedy tylko mógł w przestrzeń mazurskich jezior, a potem Bałtyku, Adriatyku, Morza Śródziemnego, Północnego i na Kanał La Manche. Powabu i smaku żeglarstwa upatruje właśnie w poczuciu wolności, w zapachach morza, w jego bezkresie, ale i kaprysach. Kochanka piękna i okrutna – Morze jest fantastyczną kochanką, ale potrafi też być okrutne. No, i nie toleruje beztroski. Ileż to razy, kiedy całymi dniami niemiłosiernie kiwało w sztormie, kiedy nie dawało się jeść, kiedy człowiek dzwonił zębami z wilgoci i zimna, powtarzałem sobie: „Ostatni raz, już nigdy więcej”. Pamiętam zwłaszcza, kiedy w taką ciemną, sztormową noc jacht fiknął koziołka i znalazłem się za burtą. Te sekundy w lodowatej wodzie były bodaj najdłuższymi w moim życiu. Miałem szczęście. Druga fala wrzuciła mnie z powrotem na pokład. Jako kapitan niezmiennie przypominam ten epizod wszystkim załogantom, aby zawsze nosili szelki i pasy. Ale kiedy nazajutrz po takich przeżyciach nad uspokojonym morzem wstaje świt, człowiek natychmiast zapomina o chwilach, kiedy je przeklinał – opowiada o tej szorstkiej niekiedy miłości. Roman Kwaśny wszystkie stopnie żeglarskiego wtajemniczenia, od majtka po sternika jachtowego, przeszedł jeszcze w drużynie harcerskiej. Już w Polskim Związku Żeglarskim zdobył kolejne uprawnienia, po patent kapitański i instruktorski. Kiedy pracował, na pływanie pozostawał mu tylko urlop. Przy tym dzielił je z drugą, równie silną, pasją – nartami. Natomiast będąc emerytem, ma więcej czasu, więc wypływa w morze przy każdej sposobności. Żeglowanie dzieli przy tym na to przyjacielskie z paczką kolegów, i to profesjonalne kiedy wynajmuje się do pełnienia kapitańskich i instruktorskich funkcji na jachtach turystycznych. Górnicze więzi – Jeszcze w „Wujku” namówiłem na rejs po Mazurach kilku kolegów. Po 8 latach powstała liczna grupa żeglarzy w rozmaitym wieku. Wielu zrobiło patenty, pływają po morzu. Co roku we wrześniu wracamy na Mazury i pływamy w 12 jachtów – mówi o podtrzymywaniu górniczo-żeglarskich więzi. W drugiej roli rzecz wygląda inaczej. Tu grupkę 8–10 załogantów w wieku od 4 do 80 lat, mustrujących zwykle w portach Chorwacji lub Włoch, poznaje w ostatniej chwili przed postawieniem żagli. Wielu przybywa z nastawieniem, że znaleźli się na ekskluzywnym statku wycieczkowym i ani im w głowie myć pokład lub wdrapywać się na maszty. Sztygara nie wykiwasz – Niektórzy mawiają: „Zapłaciłem, więc przez 2 tygodnie jestem na wczasach”. Nikogo do niczego nie zmuszam. Ale doświadczenie starego sztygara i harcerza jest w takich sytuacjach bezcenne. Po 2–3 dniach rejsu nawet ci najbardziej leniwi biorą się do roboty. Po prostu jest im głupio wobec żeglarskiej subordynacji tych pracowitych – śmieje się skipper. Roman Kwaśny z żaglami nie zrywa nawet zimą. Wtedy pracowicie buduje modele starych żaglowców. W domu ma już całą flotę, w tym HMS „Victory” lorda Nelsona. Jerzy Chromik