Ю-651 opowiada (5) Życie w łagrze1
Transkrypt
Ю-651 opowiada (5) Życie w łagrze1
100–150 metrów od zony i tam je zostawiali. Te leżące i zmarznięte zwłoki widać było doskonale z obozu. Wkrótce zlatywały się od strony morza ogromne, czarne ptaszyska. Pięć, dziesięć ptaków starczyło, by w ciągu dwóch godzin Ю-651 opowiada (5) Życie w łagrze1 Ta d e u s z P i e t k i e w i c z Przemoc S olidnym fundamentem Workuty była przemoc. Przemocą było zabranie mi ojczyzny, przemocą był areszt, wyrok, nawet zamiana kary śmierci na piekło. Przemocą była podróż za krąg polarny. Przemocą było to, w jaki sposób za tym kręgiem mieszkaliśmy. Przemocą było to, jak pracowaliśmy, i to, jak spaliśmy. To, co jest tak wszechobecne, bardzo łatwo przeoczyć. Przecież żyjemy, nie myśląc o tym, że otacza nas powietrze. I to też był chyba jakiś szatański zamysł – nie wiem, czy nie chodziło o to, byśmy przemocą całkowicie nasiąkli, by stała się ona częścią nas, „których wyhuśtała chmur kołyska”, żeby zrobić z nas ludzi sowieckich. A nasiąka się tym łatwiej, im mniej się ma tego świadomość. Było zatem wiele metod, dzięki którym przemoc stawała się niewidzialna. NKWD-ziści w zasadzie nie bili. Bali się bić więźniów. Gdy ktoś się im sprzeciwiał, wykańczali go metodami pośrednimi. Było ich bardzo wiele – a to jedzenia nie dali, w zimnej celi karceru zostawili, wody nie pozwolili się napić… Człowiek stopniowo tajał jak śnieg w czerwcu. Wystarczy uruchomić wyobraźnię i pomyśleć trochę nad potwornym znaczeniem tego zdania, które w świetle workuciańskich przeżyć zdaje się trupio prawdziwe: „Z człowiekiem można zrobić wszystko”. Czasami wystarczy po prostu izba bez światła. Karcer… Budynek, metalowe drzwi, za nimi cela bez łóżka, zresztą bez niczego innego. Gołe ściany, brak ogrzewania, a na zewnątrz mróz do minus 50 stopni! Jak było się tam samemu i nie miał kto grzać, noc oznaczała pewną śmierć. I szybki pogrzeb. Jak kogoś tam szlag trafił, rano był zabierany, wrzucany na taczkę lub sanie i wieziony nią ku wolności wiecznej za zonę. Ziemia była przez większą część roku zupełnie zmrożona, ludzi nikt w niej nie chował. Ci z LFT konwojowani przez NKWD wozili trupy na odległość 370 Pressje 2011, teka 26/27 Ta fabryka węgla i śmierci też była drobiazgowo zaplanowana nic nie zostało z człowieka. Jedynie czasami ludzi zakopywało się w tundrze i stawiało się tabliczkę z numerem. Pewnego razu niewiele brakowało, żebym i ja się dostał do karceru. Był taki Lizowski – Ukrainiec z UPA, który przyczepił się, że mój numer jest niewidoczny, kazał go malować jeszcze raz i groził karcerem. Ale jakoś się wtedy wywinąłem, los mi tego doświadczenia oszczędził. Przemoc nie była ślepa i nie była spontaniczna, nawet w Rosji. Wszystkie represje odbywały się w łagpodrozdzielieniu. Również karcery znajdowały się właśnie tam, w naszym mieszkaniu, w obozie. Na szachcie ich oczywiście nie było, kopalnia jest bowiem proizwodstwem, fabryką, gdzie nie wolno robić wszystkich tych rzeczy, jakie robi się z więźniami, gdy są u siebie. Tam w kopalni inni, wolni ludzie nie mieli prawa wiedzieć wszystkiego. Szachta to jest naprawdę duży kombinat i musi być profesjonalnie zarządzana. Ciężki przemysł rządzi się swoimi twardymi prawami – trzeba obliczyć wydajność, z jaką są w stanie pracować robotnicy, trzeba wiedzieć, dlaczego jedni pracują lepiej, a inni gorzej, co i kiedy się zepsuje i dlaczego. Ta fabryka węgla i śmierci też była drobiazgowo zaplanowana. Nie tylko Niemcy byli w tym dobrzy. Trzeba było zaplanować zaopatrzenie, liczbę i rodzaj wagonów, dostawy części zamiennych do maszyn i uzupełnienia ludzkie na krwawy front pracy. Czasami trzeba było więc na tę ziemię nieludzką ludzi importować „z wolności”, między innymi kadry zarządzające. W takich kopalniach, w których pracowało po 3 tysiące ludzi, w tym ponad 200 pracowników umysłowych, było wielu wysoko wykwalifikowanych wolnonajomnych, do roboty biurowej, ale również techników − rapalszcików, którzy podrywali skały amonitem. W fizyce istnieje zasada zachowania energii – w życiu istnieje zasada zachowania zła. Jedna forma energii łatwo przechodzi w drugą, tak łatwo, bo jest w istocie tym samym – po prostu energią, tak samo zło przechodzi z jednej formy w drugą tak łatwo, bo jest zawsze tym samym – złem. Tak jak skamieniała energia węgla zamienia się w energię cieplną, tak samo przemoc bardzo łatwo zamieniała się w kłamstwo. I w tym kłamstwie, tak jak my w przemocy, żyli wolnonajomnyje. Chleb i woda Dla ludzi zamieszkujących bogate kraje, różnorodność i obfitość pokarmu jest tak powszechna i oczywista, że w przerażający sposób lekceważy się chleb. Nie wiem, czy jednym z podstawowych symboli zapowiadanego kresu Ю-651 opowiada 371 naszej cywilizacji nie jest właśnie to, co współczesny człowiek robi z tym jednym z najpiękniejszych darów Boga dla ludzi. Obecnie modląc się „Ojcze nasz”, traktujemy zdanie „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” jedynie symbolicznie. Tymczasem przez wieki to zdanie miało znaczenie jak najbardziej dosłowne. W tamtej piekielnej rzeczywistości chleb, prócz tego, że trzymał nas przy życiu, był również stosowany do niszczenia człowieka, do wyciskania ostatniego wysiłku, do wykańczania pracą. Chleb zaprzęgnięto bowiem do złowrogiego systemu kotłów. System ten był diabelsko precyzyjny, jego istotą było dawanie jedzenia w zależności od tego, ile procent normy udało się osiągnąć. Słabsi, ci, którzy nie byli w stanie wypracować zakładanych norm, dostawali mniej jedzenia, niż wynosiły potrzeby ich organizmu. Słabli coraz bardziej i jeszcze mniej wypracowywali, aż w końcu nie mieli siły już na nic. Kotłów było pięć. Pierwszy był najgorszy, składał się jedynie z 550 gramów chleba i talerza zupy. Przeznaczony był dla tych, którzy nie wypraco- Wsadzali rękę w pysk atakującego wilka, chwytali za język i wyrywali go mocnym, szybkim szarpnięciem wywali normy. Dla tych, którzy osiągali 100% normy, przeznaczony był kocioł drugi − 600 gramów chleba i lepsza zupa – ucha, przeważnie z niewielkich rybek, łapanych gdzieś chyba na Morzu Barentsa. Przywozili je w beczkach, niewiarygodnie słone. Dalej, im wyższy procent normy, tym wyższy kocioł − 110% razrabotki dziennej to 850 gramów chleba i lepsza zupa, najczęściej owsianka. Gdy człowiek widział w niej pływające dwa oczka tłuszczu, to jakby cały Kreml się w nich odbijał. Ten tłuszcz to najczęściej było podsołnecznoje masło, czyli po naszemu olej słonecznikowy. Do tego kotła było też drugie danie − kasza owsiana lub jęczmienna i kawałek gotowanej ryby. Co to były za ryby, nie wiem – nazwy mieli tam inne, ruskie. Jedną z nich była chyba trieska, czyli dorsz. Za 115–120% normy był piąty kocioł, można było dostać do kilograma chleba, 700 gramów zupy, a na drugie danie dwa lub trzy czerpaki kaszy owsianej zmieszanej z jęczmienną zalane olejem. Mięsa wprawdzie nie było nigdy, ale w tym najwyższym arystokratycznym kotle dostawało się większy kawałek ryby. Zupę przygotowywało się tak: do ogromnego kotła, takiego na 300–500 litrów, wrzucano beczkę ryb, do tego łopatami sypało się przywożony saniami śnieg. Kotły były gigantyczne, więc sypanie śniegu mogło trwać prawie całą noc. Cztery do pięciu kotłów starczało na 3000 ludzi. Kotły stały na piecach opalanych oczywiście węglem, z jednego takiego pieca sterczały aż dwa kominy. Ryby przywożone z Morza Barentsa były strasznie słone, więc nie trzeba było już zupy przyprawiać. Jeżeli kucharz gotował dobrze, zupę dało się zjeść, ale czasem sól zabijała każdy inny smak. Do jedzenia służyły nam miseczki z blachy, strasznie powyginane. Zupę piło się po marynarsku, przez bort, łyżek nie było. 372 Ю-651 opowiada Wymieniam te szczegóły, bo miały dla nas wielkie znaczenie. W tej kaszy, rybach i oleju, a przede wszystkim w chlebie i wodzie, ukryty był nasz najcenniejszy skarb – przetrwanie. Workuciańskie polowanie Dużo chłopaków w zonie chorowało na tubierkulioz – gruźlicę, a jak wiadomo dobrym lekarstwem na to jest tłuszcz. Ale skąd wziąć w łagrze tłuszcz? Były tam takie chłopaki-cwaniaki, którzy i na to znaleźli sposób. Między jedną zoną a drugą znajdował się pusty obszar, po którym biegały stróżujące psy, podobne do wilków. Psy były wypasione i tłuste. Przywozili je z jakiejś hodowli aerosaniami. Miały osobny ogrzewany barak poza zoną. Gdy zaczynała się purga, widoczność spadała na maksymalnie metr. Wtedy niektóre chłopaki, przeważnie ruskie, przecinały druty i wyłaziły za naszą zonę na obszar między drutami i łapały psy. Robili to tak: wsadzali rękę w pysk atakującego wilka, chwytali za język i wyrywali go mocnym, szybkim szarpnięciem. Razem z językiem wyrywali psu więcej. Bestia padała z głośnym wyciem i już w zasadzie nie była w stanie nic zrobić. Potem z tych psów wytapiali tłuszcz i pili łyżeczkami tak jak tran. To było najlepsze i niezastąpione lekarstwo. Mięso psów też gotowali i jedli. Czekiści starali się znajdywać sprawców, ale niewiele mogli zrobić. Więźniowie, gdy dowiadywali się, że ktoś kapuje, zakładali mu na głowę worek, ogłuszali i obcinali brzytwą język. Widziałem parę osób, które w ten sposób utraciły mowę. Kryminalista, który to robił, nie przyznawał się, a sama ofiara nie była w stanie rozpoznać sprawców. Przypisy: 1. Tytuł, śródtytuły i przypisy pochodzą od redakcji. Co dalej? Polecamy wcześniejsze odcinki świadectwa Tadeusza Pietkiewicza. W każdych „Pressjach” począwszy od 21. teki. 373