Zdarzyło mi się podczas letnich wakacji mieć przy stole
Transkrypt
Zdarzyło mi się podczas letnich wakacji mieć przy stole
Zdarzyło mi się podczas letnich wakacji mieć przy stole towarzystwo pewnej niepospolitej osoby, której specjalnością - wyjaśniam na wstępie - nie była filologia klasyczna. Znawczyni literatury francuskiej zadawała mi przy posiłkach nieoczekiwane pytania z różnych dziedzin. Na przykład: czy jakiś pisarz jest mi bliski, a jeśli nie ten wymieniony przez nią, to kto z pisarzy jest mi bliski. Pewnego razu przy kolacji osoba ta zapytała znienacka, dlaczego przestaliśmy się uczyć łaciny. Ale nie ograniczyła się do kwestii nauczania szkolnego, czyli do pytania podstawowego i, zdawałoby się, stereotypowego, na które zresztą nie potrafiłem inteligentnie odpowiedzieć. Widząc moją konfuzję, dorzuciła pytanie pomocnicze, bardziej szczegółowe: dlaczego jeszcze w roku 1927 Igor Strawiński i Jean Cocteau, twórcy oratorium Król Edyp, kazali chórowi śpiewać i mówić po łacinie, między innymi słowa, które ona pamięta, bo miała płytę z tym utworem: vale, Oedipus miser, oculos tuos deploro, 'e, vale, miser... Lekko ironicznym tonem dodała: mniej sza o to, ile Cocteau wart był jako pisarz. A ja pomyślałem: rzeczywiście, kto pamięta dziś Cocteau i jego ekscentryczne popisy? Moja odpowiedź przy jajecznicy podawanej na kolację była żenująca. - Przestaliśmy się uczyć łaciny dlatego, że wszystko się zmienia - powiedziałem. I zamilkłem z braku dalszych pomysłów. Dopiero później, gdy wstałem od stołu i poszedłem przed nocą pospacerować po ogrodzie, zrobiło mi się w ciemnej alejce ogrodowej wstyd. Przecież tych pytań o łacinę nie wolno było zbyć niczym. To nieprawda, że odpowiedzi na takie pytania są gotowe, znane i oczywiste, bo już ich nieraz udzielano. Nieprawda, że pytającą osobę wystarczyło odesłać do jakichś gotowców, które dadzą się zaszufladkować: te i te są konserwatywne, te i te nowoczesne, a te jeszcze ponowoczesne, proszę sobie wybrać wedle życzenia i dać mi święty spokój. Nie. Tak nie jest. Po pierwsze, wcale nie przestaliśmy się uczyć łaciny. Nie przestaliśmy pisać partytur ze śpiewającymi po łacinie chórami. Ktoś ciągle uczy się tego języka, ktoś wręcz pisze po łacinie referaty i wygłasza mowy. Tylko ilu z nas to robi i po co? Pod tym względem różnica między przeszłością a teraźniejszością bije w oczy. Kiedyś uczył się łaciny każdy, kto mógł, mianowicie po to, żeby zapewnić sobie wyższy cenzus społeczny i żeby mu się lepiej powodziło w życiu. Dzisiaj uczą się nieliczni, którzy z powodu szczególnych upodobań kulturalnych godzą się właśnie na mniej społecznego uznania i niższy standard życia. Byłem jednak pytany nie o to, czy tak się dzieje, lecz dlaczego tak się dzieje, a przedtem się nie działo. Dobrze. Powiedzmy sobie na razie co następuje. Nauka łaciny dla celów utylitarnoprestiżowych, powszechna i gorliwa w pewnych czasach, krajach i sferach społecznych, istotnie się skończyła. A gdzie i kiedy się zaczęła? W starożytnym Rzymie, oczywiście, w sposób całkowicie naturalny. Jednak wiemy, że z biegiem lat skończył się także starożytny Rzym, mimo to nauka łaciny przetrwała. Inaczej mówiąc, już kilkanaście wieków temu mieliśmy bardzo poważny powód, żeby zaprzestać uczenia się łaciny. W rzeczywistości nie zaniechaliśmy tej nauki. Wprost przeciwnie. Właśnie w średniowieczu my, europejscy barbarzyńcy, zaczęliśmy nadzwyczaj cenić sobie znajomość martwego języka Rzymian jako podstawę kariery, jeśli można użyć anachronicznego terminu. I zaczęliśmy się uczyć łaciny nie w sposób naturalny, lecz sztuczny. Łacina przestała być wtedy narzędziem porozumienia prostych ludzi w sprawach żyda. codziennego. Można powiedzieć, że przestała funkcjonować w życiu prywatnym, rodzinnym, lecz i do pewnego stopnia społecznym. Zachowana w kościele, administracji i dyplomacji, nie była już czynnikiem tworzącym ethnos, stała się natomiast niewątpliwym czynnikiem kulturotwórczym i warunkiem koniecznym powstawania zachodnioeuropejskiej cywilizacji. Takie oderwanie języka od organicznego żywiciela, od mówiącego ogółu, takie wyabstrahowanie, uwznioślenie języka przez religię, powiązanie go z duchowością, autorytetem, wyższością, uczonością, ale także tajemniczością, z elitarnymi sztukami i mistrzostwem w najrozmaitszych specjalnościach określiło status łaciny na wieki. Kiedy więc Igor Strawiński i Jean Cocteau, ci dwaj neoklasycy i zarazem awangardziści, tworzyli Króla Edypa w roku 1927, wybór języka zdawał im się zapewne oczywisty. To powinien być język antyczny - myśleli prawdopodobnie. Ale Cocteau mógł pomyśleć: zaskoczę publiczność niezwykłym językiem. Strawiński natomiast: użyję zwykłego języka, łacińskiego, bo to dla oratorium jest język zwykły. A ponieważ greckim nikt nie władał dość dobrze, by napisać Króla Edypa po grecku, jak Sofokles, zwykłe przetłumaczenie francuskiego tekstu Cocteau na łacinę uznali za niezłe wyjście, może nawet za rozwiązanie, które w pełni odpowiadało ich awangardowym osobowościom twórczym. Nawiasem mówiąc, latynizacja różnych bytów greckich, na przykład imion własnych, jest praktykowana od dawna przez Francuzów. A przez Polaków to nie? Zrobienie łacińskiego Edypa zamiast greckiego zgadzało się z tradycyjną w kulturze europejskiej rolą łaciny, tego medium rzeczy wzniosłych i klasycznych. Łacina mianowicie oznaczała przynależność do świata wartości najwyższych, reprezentowała religijne sacrum oraz humanistyczne dostojeństwo, zastępowała też wszystko co starożytne. Takie były moje myśli w ogrodzie o zmierzchu, nie wiem, czy trafne. Nie studiowałem źródeł dotyczących rzeczywistej pracy Strawińskiego i Cocteau nad librettem Króla Edypa, fantazjuję na ten temat w sposób czysto literacki. Jednak nie Strawiński i Cocteau z barwną rozmaitością swoich warsztatów, nie ci dwaj artyści, przywołani tu raczej przypadkowo, są najważniejsi. W pytaniu, które zadano mi na wakacjach, nie chodziło wcale o ich twórczość. Pytano mnie, dlaczego pewne fundamentalne zjawisko obecne w kulturze przez dwa tysiąclecia nagle niemal znikło. Para Strawiński-Cocteau jako przykład wierności łacinie w dwudziestym wieku została mi, być może, podsunięta przemyślnie, abym uniknął głupiej odpowiedzi pułapki, że wszystko się zmienia, czyli innymi słowy, że łacinę wyparli nowatorzy, jak w istocie powiedziałem. A przecież nie awangardowi artyści ją wyparli. Przestaliśmy się uczyć łaciny, przestaliśmy pisać po łacinie, myśleć, czuć, muzykować i śpiewać po łacinie nie dlatego, że wszystko się zmienia, ale że w pewnym momencie zmieniła się prawdopodobnie jakaś jedna decydująca rzecz, która przedtem nigdy się nie zmieniała. Ciągle nie wiem, co to za rzecz, ciągle się też waham, czy nie zadecydował raczej unikatowy splot kilku rzeczy. Otóż właśnie. Splot. Spróbujmy wyliczyć jego ewentualne wątki. A więc po pierwsze. Może jednak nowatorzy mimo wszystko? Może kult postępu, wynalazku, modernizacji i wymiany wszystkiego co starsze na nowsze, może ta dominująca tendencja współczesnej cywilizacji, innowacyjność, uczyniła łacinę niepotrzebną, bo przestarzałą i koniec, lub raczej uczyniła niepotrzebnym antyk, bo przestarzały i koniec? Jeśli nawet Strawińskiemu i Cocteau, neoklasykom awangardzistom, podobało się jeszcze użyć antyku do eksperymentów scenicznych (vak, Oedipus miser... vale - chciałoby się zawołać), to wkrótce potem inny awangardzista, nasz wspaniały Gombrowicz, autor Ferdydurke,wyszydził niemiłosiernie naukę łaciny w szkole, dając zresztą dowód, że była to dla niego abrakadabra, której nie rozumiał, jak świadczą występujące w powieści próbki rzekomo łacińskiego tekstu. Ale to Gombrowicz, nie Cocteau, uchwycił i wyraził prawdziwy trend epoki. Już w pierwszej połowie dwudziestego wieku tradycyjny model wykształcenia humanistycznego, oparty na studiowaniu łaciny i pisarzy starożytnych, jako najwyraźniej skompromitowany i absurdalny chylił się do upadku. Gombrowicz genialnie to pokazał. Po drugie. Może technicyzacja świata i zmiana hierarchii potrzeb w społeczeństwie przemysłowym, zastępowanie dawnych, na wskroś łacińskich dóbr ducha czy umysłu, takich jak teologia i filologia, technologiami znacznie praktyczniejszymi, bo przynoszącymi materialne korzyści, pożyteczne urządzenia, przedmioty i wygody – może to ten proces zabił z czasem łacinę i kulturę łacińską? Po trzecie. A może demokracja? Bo zgódźmy się, że opanowanie łaciny i obcowanie z czymś, co nazwaliśmy kulturą łacińską, jest nieco trudne. Natomiast delektowanie się wynalazkami czasów najnowszych, produktami kultury masowej, wybranej demokratycznie przez większość ludzkości, przychodzi o wiele łatwiej. Po czwarte. Przeświadczenie Europejczyków, że reprezentują oczywiste źródło kultury i są jedynymi krzewicielami cywilizacji, a zwłaszcza jedynej prawdziwej religii na świecie, zachwiało się dopiero niedawno. Przeświadczenie to związane było ściśle z łacińskim pochodzeniem i utrzymującą się przez wieki łacińską formą tego prastarego monopolu, chociażby w liturgii katolickiej, nazewnictwie naukowym czy kanonie lektur szkolnych. Wszystko to zmieniło się za mojego życia. Obalono imperia, kolonializm i europocentryzm. Być może to, co w dwudziestym wieku spotkało nasz odwieczny, pyszny i dostojny europocentryzm, było właśnie ową jedyną decydującą rzeczą, która zmieniła się po raz pierwszy ab urbe condita i sprawiła, że nauka łaciny przestała się opłacać. Tak, przestała się opłacać, i tylko tyle, bo twierdzę z uporem, że nie utraciła sensu. Nie utraciły sensu zajęcia, którym się tu poświęcimy. Rzymianin nazwałby je inaczej: otia. W dwudziestym pierwszym wieku trzeba będzie, zdaje się, powrócić do rzymskiego pojmowania studiów jako otia. Mowa o najambitniejszym z możliwych odpoczynków. Zaliczamy do nich również uprawianie sztuk pięknych, ma się rozumieć. Sens kontynuowania wszelkich takich nieopłacalnych wczasów, czyli tego, co w starożytnym Rzymie nie jest ani ubieganiem się o stanowiska, ani biznesem, ani prawowaniem się, ani służbą wojskową, widzę głównie w bezinteresowności samej przez się, ponieważ niczego dziś bardziej nie potrzebujemy niż bezinteresowności. Bezinteresowność niesie nadzieję. Wymienię jeszcze zdolność do szacunku i zachwytu, ocalenie ich dla przyszłości. Na tym polega sens filologii klasycznej oraz tego szczególnego rzymskiego leniuchowania przez uprawianie twórczości artystycznej, do którego aspiruję ja, nie będąc filologiem. Moja wakacyjna rozmówczyni, oprócz pytania o łacinę, pytała także o bliskiego mi pisarza. Trudne pytanie. Odważę się odpowiedzieć, że naprawdę bliski jest mi chyba tylko jeden. Ale co to znaczy bliski? Ulubiony? Ten, który się podoba? Którego chętnie czytam? Chyba coś więcej. Poprosiłem znawczynię literatury francuskiej, żeby sprecyzowała, co właściwie ma na myśli mówiąc „bliski”. - No, jak to? - powiedziała, nieco zdziwiona. - Bliski znaczy drogi. Przypuszczam, że kongenialni tłumacze miewają bliskich sobie pisarzy, tych mianowicie, których przekładają i którymi poniekąd sami stają się dzięki przekładom. To musi dawać poczucie bliskości. Nie znam tego poczucia z własnych doświadczeń. Za mało w życiu tłumaczyłem, zbyt chaotycznie, za mało serca w to włożyłem. Ale czy bliskość tłumaczy i pisarzy jest pełna czy niejednopoziomowa raczej, werbalna, tylko stylistyczna? Tłumacz wciela się w język, nie ogólnie w osobowość, psychikę, życiorys autora. Zbliżeń tego drugiego rodzaju intensywniej i w znacznie szerszym zakresie doznaje badacz. Między badaczem filologiem lub historykiem literatury a badanym pisarzem powstaje stosunek wszechstronniejszy oraz intymniejszy. Badacz nie przemawia głosem pisarza jako jego formalny zastępca, co przysługuje tłumaczowi. Ma za to prawo wstępu do wszystkich sekretów pisarza, czego znów tłumacz nie może i wcale nie chce sobie uzurpować. Badacz zajrzy wszędzie, dobierze się, jeśli będzie miał okazję, do duszy i do ciała, do przekonań i do chorób, do listów i rachunków, do seksu i fobii, do modlitw i łez. W końcu wszystko to opisze. Ale czy zbadany i opisany tak pisarz jest badaczowi rzeczywiście bliski, to znaczy drogi? Może nie musi? Skąd taka pewność, że w ogóle powinien być drogi? Otóż domyślam się, skąd pewność, i ją popieram. Nie tylko łacina nie wytrzymała w dwudziestym wieku morderczego tempa przemian, a zwłaszcza nie wytrzymała katastrofy, jakiej uległ europocentryzm, wskutek czego popyt na łacinę w świecie współczesnym drastycznie zmalał. Coś podobnego dotknęło całą wywodzącą się z Europy klasyczną kulturę Zachodu, na przykład muzykę. Nadal istnieją oczywiście melomani, którzy kochają muzykę klasyczną, jak nadal są ludzie, którzy znają łacinę. Cóż jednak chciałem powiedzieć? A no że pisarze klasycy też padli ofiarą tego procesu wykluczania, też się zestarzeli, co nie jest, mówiąc delikatnie, cenionym stanem w naszych czasach. Wyrzuceni ze szkól, niezrozumiali, niemodni, pozbawieni atrakcyjności i autorytetu, wegetują w tak zwanych niszach. Zęby ich ocalić, jak zagrożony wyginięciem gatunek zwierząt, konieczna jest miłość. Nie wystarczy ich poznać, nie wystarczy opisać obojętnie, trzeba coś dla nich zrobić, trzeba się o nich zatroszczyć. Muszą być nam drodzy. Trzeba się nimi przejąć, trzeba wspólnie z nimi czuć, coś bezinteresownie przeżyć razem z nimi, trzeba ich kochać, a nie kocha się na zawołanie. Pisarz, do którego ja mógłbym się przyznać osobiście jako do kogoś bliskiego, jest bardzo wielki, co mnie onieśmiela. Zbliżmy go do siebie nazwą. Niech się nazywa noster. Skromnie i nieskromnie. W gronie tu obecnych każdy wie, że noster może znaczyć autor. Albo niech się noster, inaczej Nasz, nazywa Ten, który jest jak Mozart (data urodzenia 1756, data śmierci 1791). To bardzo poważnie przybliża już Naszego do dzisiejszych czasów. Ale nie tylko. Daje szansę ekstrapolacji na przyszłość. Inaczej mówiąc, daje Naszemu szansę innego przetrwania niż w muzealnych niszach. W tym, co nazywamy ogólnie sztukami pięknymi, istnieje, twierdzę, pewna trudna do zdefiniowania, międzygatunkowa i ponadczasowa konwergencja cech estetycznych i może jeszcze jakichś tajemniczych innych, sprawiająca, że na przykład starożytny poeta klasyk może, choć oczywiście nie musi, być bliski kompozytorowi klasykowi wiedeńskiemu z osiemnastego wieku. W niezbyt bogatej bibliotece prywatnej Mozarta znalazł się faktycznie noster i podobno był to jedyny w tym zbiorze autor starożytny. Coś mówi ten fakt, moim zdaniem. Ale wyczuwam przede wszystkim w muzyce Mozarta podobieństwo do poezji Naszego, którego Wolfgang Amadeus miał w bibliotece. Słuchając Mozarta, odnoszę niekiedy wrażenie, jakby noster żył w Mozarcie i jakby mu tam było dobrze. Ta prostota, klarowność, niewiarygodne piękno, nieskończona pomysłowość, niewyczerpana wyobraźnia, ta pogoda, a za nią głębia, to igranie z nami, ta elegancja, ten dowcip, ta potoczystość! Powiem więcej. Podjąłbym się wskazać analogie biograficzne, jakby elementy powtórzonego losu. Oczywiście Mozart żył krócej, niespełna trzydzieści sześć lat, życiem bardziej skondensowanym. Wszystko w tej wersji przychodziło wcześniej. Objawienie się cudownego dziecka, olśniewający debiut, łatwość tworzenia, rozwiązły język młodzika, głośny romans bardziej w legendzie, jak mniemam, niż w rzeczywistości, nieprzychylność cesarza, pierwszego, drugiego, rozłąka z żoną, nic nie jest identyczne, ale struktura i wymowa przeżyć wydają się podobne. Jeśli wygnanie, to u Mozarta w biedę. Umiera w opuszczeniu. Nikt nie towarzyszy mu w ostatniej drodze do zbiorowego grobu. Nie wiadomo, gdzie leży. Czy ma szansę, że się jeszcze w kimś powtórzy, jak noster, po osiemnastu wiekach i wzbudzi żywe zainteresowanie sobą? Już nie od niego to zależy, lecz od nas. Ale proszę zwrócić uwagę, że nam się obaj, noster i Mozart, pomieszali, a ja robię wszystko, żeby tak właśnie było, bo pokładam w takich mieszaninach największą nadzieję na przyszłe ocalenie kultury łacińskiej. Jednak nie trzeba przesadzać z tą konwergencją twórców i nazbyt może swobodną transgresją epok, gatunków sztuki i rzeczywistości. Nie zaszkodzi mimo wszystko znać swoje miejsce na ziemi. Ja, na cokolwiek w życiu porwałem się z Naszym, usiłowałem, o ile możności, pamiętać, gdzie stoję. Śmielej, z bujniejszą wyobraźnią, ogólnie biorąc w duchu mojej nadziei na zbawcze mieszaniny postąpił znakomity autor powieści Ostatni świat, Christoph Ransmayr, któremu, jak wiem z programu, poświęcona tu jeszcze będzie należna uwaga. Życzę państwu trzech wspaniałych dni owocnego, wielostronnego obcowania z Naszym, mnie szczególnie bliskim, to znaczy drogim, Publiuszem Owidiuszem Nazonem.