Lotz - Szczebressyn.pl

Transkrypt

Lotz - Szczebressyn.pl
Jan Zdzisław Lotz, były nadleśniczy w Kosobudach, przekazał do Muzeum
Roztoczańskiego Parku Narodowego w Zwierzyńcu większość posiadanych
dokumentów dotyczących jego praprzodka Lotsa. Pozostawił sobie tylko 5
pokwitowań wydanych Lotsowi przez kasy Ordynacji Zamojskiej za dokonane
wpłaty pieniężne. Na jednym z nich zapisano nazwisko Lotz- można mniemać, że
Lots było skutkiem polskiej wymowy tego nazwiska.
Rozrzut czasowy tych 5-ciu pokwitowań jest duży: pierwsze pochodzi z
roku 1821 i dotyczy pracy Lotza w Ordynacji Zamojskiej, ostatni z 1842 r.
dotyczy dzierżawy folwarku w Starym Zamościu. W okresie pracy w Ordynacji
musiał piastować wysokie stanowisko i wywiązywać się z powierzonych
obowiązków znakomicie, aby zasłużyć na dzierżawę- Zamoyscy w tamtych
czasach „puszczali folwarki w dzierżawę” tylko szlachcie.
O samym Lotsu- Lotzu wiemy niewiele. Nie znamy jego imienia, nie wiemy,
kiedy i gdzie się urodził, kiedy zmarł, czyim był synem. Dlatego nazywam go:
Lotz Bezimienny. Myślę, że urodził się najpóźniej około roku 1785-1790 skoro w
roku 1821 (data pierwszego z w/w dokumentów) był już wykształconym i
doświadczonym człowiekiem. Był protoplastą rodu Lotzów i Loców,
przynajmniej tej części, która mieszka w południowo-wschodniej Polsce- w
Rzeszowskim, Biłgorajskim i Zamojskim około 30 osób. Na pewno warto byłoby
przejrzeć akta urodzin i zgonów parafii w Starym Zamościu- mógł tam chrzcić
swoje dzieci, lub być pochowany.
Jakie pełnił funkcje, na jakim stanowisku pracował? Jakie miał
wykształcenie i kwalifikacje? Pierwszy dokument z 1821 r. nazywa go: Dyrektor
Administracji Lasowej. Najprawdopodobniej sprowadzono go do opracowania i
wdrożenia struktury administracji leśnej Ordynacji. Dotąd zapewne w ogóle jej
niebyło, lub służyła tylko do doraźnych celów np. do prowadzenia ogrodzonego
zwierzyńca, polowań itp. Lotz, aby objąć to stanowisko musiał mieć
odpowiednie studia i doświadczenie w zarządzaniu gospodarką leśną. Pamiętam
kilkukrotnie powtarzane słowa jego prawnuka Jana Józefa Lotza, gajowego w
Krzywym: mój pradziadek początkowo umiał tylko trzy słowa po polsku- ty
polska palcionko. Jan Józef nie znał go osobiście- musiał być to przekaz
rodzinny.
W XIX wieku administracja lasów Ordynacji Zamojskiej wyglądała
następująco: zarządcą wszystkich lasów był Leśniczy, jego zastępcą Pomocnik
Leśniczego. Istniał jeszcze niezależny od tej administracji Inspektor Lasów, jako
organ kontrolny. Ogromnymi lasami terenowych kluczy (np. lasy klucza
Zwierzynieckiego miały około 70 km obwodu) zarządzali Podleśniczy zwani
powszechnie podleśnymi. Poniżej byli gajowi szlakowi, gajowi zwyczajni,
strażnicy ruchomi i strażnicy dzielnic, czyli przywiązani do pewnych
kompleksów leśnych- dzielnic. Jest bardzo prawdopodobnym, że taka struktura
administracji leśnej Ordynacji Zamojskiej była rezultatem pracy Lotsa.
Wiemy, że miał przynajmniej jednego syna, którego będę nazywał Lotzdzierżawca Wiszenek, gdyż, zapewne dzięki pomocy swego ojca, dzierżawił w
Wiszenkach folwark będący własnością Ordynacji Zamojskiej. Nie wiemy, kiedy
ten syn Lotsa Bezimiennego się urodził, ale zginął około 1864 r. Wg tradycji
rodzinnej został w okrutny sposób zamordowany przez kozaków za pomoc
udzielaną byłym powstańcom. Ukrywał ich mianowicie zatrudniając do pracy
na różnych stanowiskach. W ten sposób w Wiszenkach ukrywał się także mój
pradziadek Franciszek Kołodziejczyk. Opowiadał o tym swemu wnukowi, a
mojemu ojcu, który tak to zrelacjonował red. Kulikowi „ktoś ich sypnął- poszła
wiadomość, ale niedokładna i kozacy zaczęli szukać. Oficjalista dał znać, że
kozacy jadą, fornal wziął sanie, załadował na nie powstańców, Lotz też wsiadł i
uciekli w inne miejsce”.
Lotz- dzierżawca Wiszenek miał przynajmniej dwóch synów: Edmunda i
Józefa. Edmund „założyciel” linii kraśnickiej pracował w leśnictwie w
Tarnogrodzie- zmarł w roku 1947.
Józef urodził się około 1850 r., w roku 1911 przeszedł na emeryturę- zmarł
w czasie pierwszej wojny światowej. Pracował w Ordynacji, jako gajowy
szlakowy w Borku Bodaczowskim. Było to stanowisko wysokie, zajmowali je
ludzie znani, o nieskazitelnej uczciwości i reputacji, narażeni zapewne na
propozycje łapówek- kontrolowali legalność wywożonego z lasów drzewa.
Lotz bezimienny
|
Lotz dzierżawca Wiszenek
|
Lotz Józef szlakowy w Borku
|
Józef Lotz miał pięciu synów i córkę:
Aleksander zajmował się młynarstwem- do spółki z Kazimierzem, a
potem sam miał wiatrak w Bodaczowie- ojciec trojga dzieci:
Bolesław
Jan
Maria
|
|
zakonnica
Czworo dzieci
Maria Loc-Oczkoś
Krzysztof
Maciej
Henryk pracował w leśnictwie- ostatnio, jako leśniczy w Zwierzyńcu.
Jego dzieci:
Krystyna
Jan Zdzisław
Nadleśniczy w Kosobudach
Henryk
Kazimierz początkowo do spółki z Aleksandrem miał wiatrak w
Bodaczowie, później samodzielnie młyn w Jatutowie. Jego dzieci:
Zbigniew
Józef
Wacław gajowy w Zamchu. Jego dzieci:
Władysława
Adam
Edmund
Zofia
Danuta
Jan Józef gajowy w Krzywym. Bezdzietny.
Maria żona nadgajowego Kormańskiego. Ich dzieci:
Alina
Stefania
Janina
Jan Józef Lotz.
Antoni
W moim domu, w Szlakówce, dawnym mieszkaniu gajowego szlakowego,
jak w każdym domu przed wojną w okolicach Szczebrzeszyna, paliło się w
piecach drewnem. Węgiel był paliwem nieznanym. W nadleśnictwie Kosobudy
ojciec kupował asygnatę na kilka „fesmetrów” (metr sześcienny) drzewa
różnych gatunków, w tym bukowego, które było bardzo wydajne i najlepsze do
ogrzewania pomieszczeń. Potem z gajowym z gajówki „Krzywe” Janem
Józefem Lotzem uzgadniał dzień i miejsce odbioru drzewa- stąd nawiązała się z
nim znajomość, która pogłębiła się, gdy Lotz podczas wyjazdów do
Szczebrzeszyna zostawiał u nas konia z furmanką i dalej (1 kilometr) szedł
pieszo. Z czasem wytworzyła się pomiędzy naszymi rodzinami przyjaźń.
Przyjaźń utrwaliła się w roku 1939, kiedy przed wkroczeniem do
Szczebrzeszyna Niemców, całą rodziną „przeprowadziliśmy” się na prawie dwa
tygodnie do gajówki „Krzywe”, do państwa Lotzów, aby przeczekać
nadchodzącą na nasze tereny wojnę. U drugiego gajowego, Kawki, przebywali
w tym samym celu i czasie państwo Waligórowie, właściciele fabryki
terpentyny i kalafonii w Brodach Małych. Później jeszcze kilkakrotnie tam
„uciekaliśmy”. Podczas wysiedlania Szczebrzeszyna, podczas przechodzenia
frontu w 1944 r. itp. Gajówka Krzywe była najlepszym schronieniem- położona
w głębi lasów ordynackich, dzisiaj w sercu Roztoczańskiego Parku
Narodowego.
Żołnierze niemieccy dotarli tam tylko dwa razy i to moim zdaniem
przypadkowo- nie oddziałem, a kilku czy kilkunastu żołnierzy pieszo. Pierwszy
raz w 1939 r. Podziw nas dzieci wzbudziły kubeczki nakładane na manierki, do
których to kubeczków wsypywali biały proszek, dolewali wodę i okazywało się
to mlekiem. Dzieciom dawali cukierki, których spożywania zabraniały mamy,
gdyż przed samą wojną prasa i radio podawały, że Niemcy będą zatruwali
studnie i zrzucali zatrute cukierki. Drugi raz w lipcu 1944, kiedy żołnierze
niemieccy grupkami wędrowali po różnych drogach i dróżkach uciekając przed
nadchodzącą sowiecką armią. Zawołali mnie i wpakowali na plecy magazynki
amunicji do karabinów maszynowych. Musiałem nieść ten dość znaczny ciężar
kilka kilometrów, aż do skraju lasu, gdzie zaplątała się jakaś chłopska
furmanka, na którą złożono amunicję.
Gajówka składała się z budynku mieszkalnego dla dwóch gajowychkażdy z nich miał pokój, kuchnię, małą spiżarnię, położoną koło domu piwnicę i
część stodoły z osobnymi do niej wjazdami. Stajnio-obora i chlewik dla trzody i
drobiu podzielone były na dwie części- po jednej dla każdego gajowego. Za
stodołą była położona dosyć spora tzw. osada- kilka hektarów pola, oczywiście
też podzielonego na dwie części.
Budynki mieszkalne pracowników Ordynacji Zamojskiej- gajówki,
szlakówki i dwory dla dzierżawców folwarków były budowane wg jednego
schematu- ganek, przedpokój i pomieszczenia mieszkalne. Różniły się tylko
rozmiarami i materiałami, z których je wykonano.
Ganek był głównym wejściem do gajówki i szlakówki, z niego
przechodziło się do wspólnego dla dwóch rodzin przedpokoju przeznaczonego
na wierzchnią odzież. W szlakówce był on wielkości małego pokoju, w gajówce
mniejszy. Z ganków nikt jednak nie korzystał- do domu wchodzili wszyscy od
strony podwórza, przez wyjście do części gospodarczej. W gajówce Krzywe
zamieniono przedpokój na miejsce dla rzeczy rzadko używanych.
Gajówka „Krzywe” (stan z roku 2012) od strony drogi. W lewej części mieszkał gajowy
Lotz w prawej gajowy Kawka. Od dawna niezamieszkana, utrzymywana przez Park.
Zdjęcia autora
Po prawej stronie gajówki, przy dwóch starych drzewach słynna studnia o
smacznej wodzie, głęboka na kilkanaście kręgów. Na kołowrocie potężne zwoje
łańcucha, do którego przywiązane było wiadro. W oddali widać stodołę z otwartymi
drzwiami do części należącej do Lotza. „Przytulona” do stodoły drewutnia. Za studnią
po prawej stronie były nieistniejące dzisiaj stajnio-obora i chlewik.
Fot. Ryszard Guzowski
Szlakówka w Brodach Dużych z pierwszej połowy XIX w.- mój dom rodzinny. Po
prawej mieszkanie szlakowego, po lewej jego pomocnika z pojedynczym oknem, które
rozszerzył dopiero mój ojciec.
Szlakówka od strony podwórka. Wyjścia na część gospodarczą- stodoły, stajnie,
chlewiki. Gajowy szlakowy miał podwójne okno i podwójny komin- jego pomocnik
pojedyncze. Mieszkanie szlakowego było większe niż jego pomocnika o około 30%.
Gajówka zbudowana była z drzewa, a jej metraż był niewielki,
szlakówka była murowana i miała o wiele większą powierzchnię
użytkową. To podkreślało rangę szlakowego. Na terenie klucza
Zwierzynieckiego istniały cztery szlakówki przy drogach wyjazdowych z
lasów Ordynacji Zamojskiej. W Brodach Dużych, Borku Bodaczowskim,
Kawęczynie i Białym Słupie w Zwierzyńcu.
Dwór i szlakówka architektonicznie były podobne- szlakówka była
od dworu krótsza po 1 czy 2 m z każdej strony. Dwór posiadał jeden
komin, a szlakówka dwa. Każda komnata dworu posiadała dwa oknaszlakówki jedno. I najważniejsza różnica: w dworze zamieszkiwała jedna
rodzina w szlakówce dwie.
Ze zbiorów dr Andrzeja Jóźwiakowskiego.
Dwór dla dzierżawcy folwarku w Brodach Dużych- rok 1934. Początek ruiny po
parcelacji folwarku. Ostatnim dzierżawcą folwarku był Aleksander Sawicki- dziadek dr
Andrzeja Jóźwiakowskiego.
Dwór posiadał wejście przez ganek, dalej coś w rodzaju holu, za nim piec
położony w centralnym punkcie domu, który ogrzewał cztery duże pokoje, po
jednym z przodu i tyłu z każdej strony holu.
***
Jan Józef Lotz przepracował w leśnictwie, jako gajowy około 60 lat.
Gajowy odpowiadał rangą dzisiejszemu leśniczemu- wtedy leśniczych nie było.
Podlegał, tak jak dzisiejsi leśniczowie bezpośrednio nadleśniczemu. Jan Józef
używał, na co dzień, a nawet w stosunkach służbowych imienia Józef, aby nie
mylić go z dwoma bratankami- jednym Janem i drugim Janem Zdzisławem. I ja
będę go tak nazywał: Józef Lotz.
Pierwszy bratanek, zwany przez rodzinę Jankiem, mieszkający przy
pałacu w Klemensowie był przed wojną kierowcą hr. Zamoyskiego. Kiedy go
widziałem przed 1939 r., odbywał służbę, lub może tylko ćwiczenia okresowe, w
jedynej polskiej dywizji zmotoryzowanej wyposażonej w małe tankietki.
Zapamiętałem go ubranego w czarne skórzane spodnie i taką kurtkę- mundur
czołgistów, oraz czarny beret z wyhaftowanym srebrnym orzełkiem. Po wojnie,
po upaństwowieniu Ordynacji i pałacu w Klemensowie, był ogrodnikiem w
parku Klemensowskim. Jego dzieci noszą już spolszczone nazwisko Loc.
Drugi, Jan Zdzisław zwany przez rodzinę Zdzisiem, był leśniczym w
Zwierzyńcu, a potem przez wiele lat nadleśniczym w Kosobudach.
Józef Lotz, naciskany przez gestapo ze względu na swoje nazwisko, nie
podpisał volkslisty. Nie podpisał jej żaden z Lotzów, za co jednego z braciWacława, mieszkającego w Zamchu, zesłano do obozu w Majdanku. Widziałem
go po powrocie z tego obozu- został cień człowieka.
W gajówce Krzywe spotykali się i często stacjonowali dowódcy dywersji,
a nieraz i całe oddziały partyzanckie. Widziałem tam nawet legendarnego
Miszkę Tatara. Kilometr od gajówki Krzywe w uroczysku Mokra Debra miał swą
siedzibę oddział ppor. Stefana Poździka pseudonim „Wrzos”, który był stałym
gościem gajowych, przez których szło prawie całe zaopatrzenie dla oddziału.
Józef Lotz był stanowczy, przez niektóre panie posądzany o despotyzm,
ale grzeczny, uczynny, wzbudzający sympatię. Atletycznie zbudowany, bez
gama tłuszczu, od wczesnych lat zupełnie siwy. Niezmiernie pracowity i
obowiązkowy. Bezwzględnie uczciwy, w stosunku m.in. do Ordynacji, tak, jak
to dawniej bywało. A już za jego życia zaczęli się zdarzać, na szczęście rzadkoszczególnie podczas okupacji, gajowi niezbyt uczciwi.
Wiele razy tam nocowałem, szczególnie podczas kilkodniowych
miodobrań i pamiętam, że zawsze wszyscy byli przez Lotza budzeni wcześnie
rano, latem około 4- tej godziny. Trzeba było oporządzić, nakarmić i napoić
konia, krowę i inny inwentarz. Ugotować i zjeść śniadanie. A potem iść do lasu
dla kontroli rewiru, rozdysponowania prac robotnikom leśnym, ich dozoru i
całego szeregu innych prac. Była jeszcze „osada”, którą trzeba było zaorać,
posadzić ziemniaki, zasiać, zebrać i wymłócić zboże- przygotować zapasy na
cały rok dla rodziny i inwentarza. Nie widziałem Lotza odpoczywającego.
Zapamiętałem jego charakterystyczny sposób podawania ręki na
powitanie i pożegnanie. Cofał łokieć prawej ręki do tyłu tak, że dłoń była równo
z bokiem, a potem po sekundzie czy dwóch, lekko pochylony do przodu
błyskawicznie wysuwał rękę do przywitania.
Miał Lotz do pomocy w gospodarstwie człowieka na poły parobka, na
poły domownika. Wszyscy znaliśmy go pod imieniem Leon, choć na prawdę
miał na imię Pantelejmon, analfabeta, chyba bez rodziny, prawosławny gdzieś z
pod Tarnogrodu. Nie wiem czy ktokolwiek znał jego nazwisko- zawsze Leon.
Pracowita poczciwina słynął z powolności. Anegdotyczne były jego wyprawy w
niedzielę do Szczebrzeszyna. Najpierw wyciągał świąteczne ubranie i czyścił je.
Potem czyścił buty. Na tych czynnościach schodził mu czas do południa.
Potem zaczynał się golić, myć, i robił to tak powoli, że był już prawie wieczór.
Tenże Leon przechował aż do końca wojny rodzinę żydowską. Wykopał im w
lesie ziemiankę, a potem prawie dwa lata zaopatrywał ich w żywność. Wiedziało
o tym kilka osób, bo sam nie byłby w stanie zapewnić im pełnego zaopatrzenia.
Rodzina ta po wojnie przeniosła się do Warszawy zabierając z sobą Leona. Tam
dała mu mieszkanie i zapewniła pracę stróża w Wedlu, a tym samym emeryturę.
Józef Lotz był żonaty z Marią Luge (Luż), która urodziła się w Hrasiukach
w 1882 r., jako córka Piotra i Kazimiery Radzikowskiej. Sadząc z nazwiska
ojciec został sprowadzony z Francji- musiał mieć odpowiednie przygotowanie,
zapewne też studia na jakimś uniwersytecie. Sporo takich fachowców ściągała
Ordynacja Zamojska do swoich dóbr, gdyż majątek jej wynosił ponad 180.000
ha.- w przeważającym procencie były to lasy. W akcie urodzenia Marii ojciec
jest nazwany podleśnym, a ponieważ mieszkał w Harasiukach, gdzie mieścił
się zarząd klucza Księżopolskiego, zapewne zarządzał lasami tego klucza.
Znajdowała się tam m. in. puszcza Solska, a więc zarządzał obszarem
obejmujący kilka dzisiejszych nadleśnictw.
Maria swoją młodość spędziła u hrabiów Łosiów w Narolu. W jakim
charakterze nie wiem, ale chyba panny do towarzystwa. Wskazywał na to jej
sposób bycia. Żywa, wesoła, towarzyska, bardzo przez wszystkich lubiana,
swobodnie biorąca udział w rozmowach i dyskusjach, mająca swoje głośno
wyrażane zdanie o sprawach tego świata- wszystko to nie było w tym czasie
takie powszechne wśród kobiet. Całe jej zachowanie wskazywało na obycie w
wielkim świecie. Niewysoka, siwa, uczesana tak, że wszystkie włosy
podniesione były równo z głową o kilka centymetrów do góry, jak widzi się to
na XIX w. rycinach. Pulchna, ale nie gruba. Zapamiętałem jak opowiadała, że
bardzo lubiła jazdę konną.
Wszystkich intrygowało to małżeństwo. Jak do niego doszło? Maria była
starsza od Lotza o 13 lat, córka wysokiego urzędnika Ordynacji, która
otrzymała na pewno jakieś wykształcenie w domu lub na pensji, gdyż
przywiozła do gajówki Krzywe sporo książek m.in. trylogię Dumasa w
skórkowej oprawie i roczniki różnych czasopism. On prosty gajowy, co prawda
z wrodzoną inteligencją i ciekawością świata- żył jednak w czasach, gdy nie
działały szkoły (urodził się w roku1895, miał 20 lat, gdy w 1915 r. utworzono
pierwszą szkołę w Szczebrzeszynie). Umiał tyle pisać i czytać oraz rachunków
ile nauczył się w rodzinnym domu w Borku Bodaczowskim, gdzie jego ojciec
Józef był gajowym- szlakowym. Sądząc z tego, jak jego bratanek Janek zrobił
się na starość podobny do Józefa, można sądzić, że Józef był podobny w
latach swojej młodości do Janka- przystojny brunet.
Jak i gdzie się poznali? Niedaleko jego rodzinnego domu znajdowała się
gajówka „Markowiczyzna”, gdzie gajowym był brat Marii- Leon. Być może on
szukał dla siostry męża, a może wyswatał tę parę pracujący w leśnictwie w
Harasiukach stryjek Józefa, Edmund. Mógł rodzicom Marii, uważanej w tamtych
czasach już za starą panną „naraić” przystojnego kawalera. Wg tradycji
rodzinnej rodzina Józefa nie była zadowolona z tego, że ożenił się ze starszą o
13 lat panną.
Nie wiemy czy rodzina Marii też była zadowolona z tego, że wyszła ona
za mąż za zwykłego gajowego. Był to w świetle ówczesnych stosunków
mezalians. Była już jednak w takim wieku, że być może nie mogła znaleźć
lepszej partii.
Małżeństwo było bezdzietne. Po kilkudziesięciu latach małżeństwa Maria
zachorowała na raka i zmarła 28.09.1943 r. W czasie choroby Marii przyjechała
na Krzywe jej siostra „Pani Helenka”, aby opiekować się chorą. Też nie
wysoka, siwa, zawsze ubrana w szare sukienki, czy spódnice do samej ziemi.
Jej wygląd, poglądy i zachowanie upodobniały ją do zakonnicy. Po śmierci
Marii nie mając dokąd wracać została w Krzywym przejmując całą „gospodarkę
kobiecą”. Pozostała tam przez kilkanaście lat, nawet po powtórnym
małżeństwie Józefa Lotza.
W roku 1947 Lotz oświadczył się mojej cioci Antoninie Głazowskiej
nauczycielce Gimnazjum i Liceum w Szczebrzeszynie. Lecz ta nie chciała
rezygnować ze swego wdowieństwa. Niedługo po tym ożenił się z Wandą
Kowalską. Urodziła się ona w miejscowości Gorliczyna położonej 4 km od
Przeworska, jako córka Franciszka i Joanny Malinowskiej. Pracowała u
Czyżewskich w majątku Tarnogóra koło Izbicy w przepięknym, olbrzymim
pałacu wybudowanym na miejscu dworu Tarnowskich z XVI wieku. Nie wiem, w
jakim charakterze, lecz opowiadała, że do jej obowiązków należało czytanie na
głos książek starszej pani. Była zamiłowaną czytelniczką książek również
podczas pobytu w gajówce Krzywe, posiadała m.in. komplet książek
Kraszewskiego.
Po wojnie i parcelacji majątków ziemskich ukończyła kurs pielęgniarski i
pracowała, jako pielęgniarka w Szczebrzeszynie. Była o 12 lat młodsza od
Lotza. Spokojna, pracowita lubiana przez ludzi, bardzo oddana gajówce i
Lotzowi. Małżeństwo ich trwało ponad 25 lat aż do roku 1973, kiedy to Józef
Lotz zmarł nagle prawdopodobnie na zawał serca.
Wanda przeżyła męża o 15 lat. Mieszkała samotnie w gajówce Krzywe aż
do swojej śmierci w roku 1988. Musiało to być ciężkie życie dla samotnej starej
kobiety. Bez prądu elektrycznego, z głęboką studnią, z której trzeba było
nabierać wodę dla siebie i inwentarza. Pomieszczenia opalanie były wcześniej
porąbanym drewnem. Miała śliczną srebrzystą klacz „Baśkę”, na której konno
przyjeżdżała z Krzywego do nas, gdzie „Baśkę” zostawiała, a sama szła do
Szczebrzeszyna na zakupy. Później, w miarę upływu lat i pogarszaniu się
zdrowia, przyjeżdżała już wozem wyposażonym w półkoszek, oczywiście
zaprzężonym w „Baśkę”. W ostatnich latach zdana była na pomoc ludzi.
Ogromnie dużo pracy i serca w opiekę nad Wandą i zaopatrzenie we wszystko,
co było jej potrzebne do życia włożyli bratankowie Józefa- Zdzisław i Janek
Lotzowie. Zdzisław, który był w tym czasie nadleśniczym w Kosobudach,
proponował, aby przeniosła się do mieszkania służbowego obok niego, lecz
Wanda odmówiła.
Postać Lotza jest do dzisiaj popularna wśród mieszkańców najbliższych
okolic pomimo tego, że wielu go nie zna, gdyż nie żyje on już od kilkudziesięciu
lat. Do dzisiaj np. rozdzielając się w poszukiwaniu grzybów umawiają się na
późniejsze spotkanie „koło Lotza”, lub „u Lotza”, a także przekazują sobie
informacje terenowe: „w prawo od Lotza”, „za Lotzem”, „przed Lotzem” itp.
Lotz nie mając dzieci traktował mnie nieraz jak syna. Zabierał na obchód
lasu ucząc m.in. szukania i rozpoznawania gatunków grzybów. Stawał w
pewnym momencie, wyciągał z kieszeni scyzoryk i mówił: no to ciach.
Znaczyło to, że w pobliżu jest grzyb i musiałem go znaleźć. W połowie okupacji
do Krzywego została przywieziona i oddana w opiekę Lotzowi, pasieka
Ordynacji liczącą około 150 uli. Była to dla niego dodatkowa bardzo
absorbującą praca, do której o pomoc często mnie prosił. Szczególnie podczas
rojenia się pszczół. Wychodziłem na wysokie drzewa, aby zdjąć wyrojone
pszczoły. Pomagałem mu również przy podbieraniu miodu, gdyż nie miał mu,
kto pomagać. Kobiety bały się pszczół, a Leon ze swą powolnością był złym
pomocnikiem w pracy, która nieraz wymagała szybkości. Część uli znajdowała
się w Nowinach za Michalowem, tam mógł liczyć tylko na moją pomoc.
Kiedyś po „miodobraniu” w gajówce Krzywe mieliśmy przygodę. Miodem
napełnione były dwie beczki, które trzeba było odwieść do nadleśnictwa w
Kosobudach. Odjechaliśmy furmanką z beczkami zaledwie około 500 metrów
od gajówki, kiedy wyskoczyło dwu uzbrojonych w pistolety i zamaskowanych
mężczyzn. Położyli nas na ziemi i pilnowali, konia zaś zdzielili batem, aby
jechał. Po kilkudziesięciu metrach furmanka przewróciła się na jakimś
korzeniu, a miód z beczek się wylał. Uciechę miały przez kilka dni pszczoły,
które wyzbierały miód do ostatniej kropli.
Z lewej siwy Jan Jozef Lotz, z prawej mój ojciec Roman Kołodziejczyk, który miał w
ogródku Jozefa kilka uli- lata okupacji niemieckiej.
Niezapomniana była dla mnie wizyta u Lotza w połowie lat 50- tych
ubiegłego wieku, z moją niedawno poślubioną żoną. W pewnym momencie
Lotz przypomniał moją przygodę, kiedy w końcu maja 1944 r., w czasie akcji
oswobadzanie więźniów prowadzonych do stacji kolejowej byłem gońcem d- cy
tej akcji „Kosy”. Dostałem się pod ostrzał atakujących własowców, ale
czołgając się podrosłymi już zbożami dotarłem do połowy Brodzkiej Góry i tam
doczekałem wieczora, a później poszedłem do krewnych ojca w Błoniu. Otóż
Lotz mówił: mnie ktoś doniósł, że leżysz ranny, a może zabity w zbożu.
Szukałem ciebie całe popołudnie i noc. I tutaj Lotz człowiek niezwykle twardy
rozpłakał się jak dziecko.
Drugi gajowy, Kawka, mieszkający w gajówce Krzywe został w roku
1944 wywieziony na Sybir za współpracę z partyzantką. Powrócił po kilku
latach, lecz już nie do gajówki Krzywe.