Podryw na marchewkę
Transkrypt
Podryw na marchewkę
Deviszy, Mirasolla Podryw na marchewkę Feliks Łukasiewicz doskonale słyszał, że trener kazał im rozpakować swoje rzeczy i za pół godziny zebrać się na dziedzińcu, gdzie miał zostać odczytany regulamin wymiany między liceami jeździeckimi z Polski i Węgier. Tylko że wyjątkowo niewiele sobie z tego robił. Nie zdjął nawet plecaka, tylko niedbale rzucił swoją torbę na podłogę i, ignorując pytania kolegów, pobiegł w podskokach w kierunku położonej na terenie szkoły stajni. Na liście jego priorytetów konie zajmowały o wiele wyższą pozycję niż apel. Było ciepłe, wiosenne popołudnie. Delikatny wiatr rozwiewał jego związane w kucyk włosy. Szedł po ścieżce, rozglądając się wokoło, żeby upewnić się, że w okolicy nie ma żadnych nauczycieli, którzy mogliby go zawrócić do szkoły. Zerknął na plac treningowy. Normalnie na pewno by go minął, ale dostrzegł, że ktoś ćwiczy skoki przez przeszkody i po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że konie mogą poczekać. Nic się nie stanie, jeśli na chwilkę podejdzie bliżej i popatrzy. Jako pierwszy dowiedziałby się, jaki poziom prezentują Węgrzy. Stanął za drzewem, tak, żeby jeździec go nie widział. Zaczął uważnie obserwować, jak dziewczyna w czerwonej, luźnej koszulce skacze na gniadym koniu przez oksery. Właściwie to nie miał pojęcia, po co mu była ta konspiracja i czemu chował się za dębem, zamiast normalnie, po ludzku podejść. Już po chwili zorientował się, że ma do czynienia z kimś ponadprzeciętnie zdolnym. Wszystkie skoki wykonywała perfekcyjnie, była doskonała technicznie, a przy tym tak pełna gracji i wdzięku. Z każdym kolejnym okserem jego uznanie i podziw rosły, a szczęka opadała coraz niżej. Feliks aż się zatchnął. Może nie miał zbyt wysokich ocen z innych przedmiotów, ale w jeździectwie, a szczególnie w skokach przez przeszkody, nie miał sobie równych w całej szkole. Wszyscy o tym wiedzieli i dawali mu to odczuć, wysyłając go na każde możliwe zawody. A teraz pierwszy raz zobaczył kogoś, kto był mu co najmniej równy. I to dziewczynę! Oczywiście, to nie tak, że w jego klasie nie było dziewczyn. Były, i to nawet całkiem ładne i 1 sympatyczne, ale żadna nie dorównywała poziomem tej Węgierce. I ciężko się z niektórymi gadało, bo każda sensowniejsza rozmowa zaraz schodziła na wegetarianizm i biedne konie bestialsko mordowane dla mięsa, które można ratować lajkami. Feliks szybko zorientował się, że kanapki z szynką należało spożywać w ukryciu, a do rzeczownika „kotlet” dodawać przymiotnik „sojowy”. Mimo że z reguły wstydził się obcych, postanowił na moment zapomnieć o swojej nieśmiałości i zagadać do dziewczyny. Nie mógł przepuścić okazji bliższego poznania kogoś tak utalentowanego. Lista priorytetów nagle uległa zmianie. Węgierka zatrzymała konia i z niego zeszła. Jedną ręką pogłaskała zwierzę po szyi, a drugą rozpięła i zdjęła kask. Rozpuściła włosy z niskiego koka. Długie, gęste fale opadły na ramiona. Chwyciła wodze konia i ruszyła z nim w stronę wyjścia z placu. Feliks zebrał się na odwagę i wyszedł zza drzewa. – Em… Hej – zaczął nerwowo po angielsku. Dziewczyna popatrzyła na niego, nie ukrywając zdziwienia. – Hej…? – odpowiedziała w konsternacji. Wszystko, co zaplanował sobie, że powie, nagle, w jednej chwili wypadło mu z głowy. Najchętniej zwiałby za tamto drzewo i nigdy więcej stamtąd nie wychodził. – Więc, generalnie, to widziałem, jak jeździsz… – zaczął. – I jesteś niezła. Znaczy się, genialna. Tak, totalnie genialna, serio. Przyjechałem tu z wymianą z Polski i stwierdziłem, że w sumie to fajnie byłoby się bliżej poznać. Wszystko wyrzucił z siebie na jednym wydechu. Zrobił przerwę, żeby zaczerpnąć powietrza i dostrzegł, że dziewczyna uniosła znacząco brew. – Znaczy, nie o to mi chodziło – sprostował. – Nie że ja nie, ale… Feliks jestem. – Erzsébet. – Uśmiechnęła się przyjaźnie i wyciągnęła rękę. – Miło mi. Feliks uścisnął jej dłoń i poczuł, że jego nerdowskie serce po raz pierwszy zabiło szybciej, a po ciele rozeszło się przyjemne mrowienie. Mimowolnie odwzajemnił uśmiech. Uścisk trwał odrobinę za długo, więc gdy się puścili, zapanowała niezręczna cisza. Chłopak postanowił przerwać ją rozmową na jedyny temat, w którym miał pewność, że się nie wygłupi. 2 – Piękny koń – stwierdził, wskazując skinieniem na gniadosza. – Mogę mu dać marchewkę? – Nie mam przy sobie żadnych marchewek – odparła przepraszająco. – Ale ja mam. Zsunął plecak kostkę z ramienia i szybko rozwiązał paski. Wyjął z niego przezroczystą śniadaniówkę pełną marchewek. – Z ekologicznej farmy mojego ojca – poinformował z wyczuwalną dumą w głosie. – Nigdy nie dałbym koniu czegoś niesprawdzonego. Erzsébet znowu się uśmiechnęła. – To możesz mu dać, tylko uważaj, bo gryzie – powiedziała. Feliks machnął lekceważąco ręką. – Mnie jeszcze żaden koń nigdy nie ugryzł – rzucił. Nakarmił konia i pogłaskał go po czole. Wierzchowiec zmrużył oczy. Węgierka pokiwała z uznaniem głową. – Jak tak nosisz ze sobą prowiant, to masz coś może dla mnie? – zapytała ironicznie. – Zgłodniałam. Wyciągnął w jej kierunku śniadaniówkę. – Mam dużo marchewek. Myte – wypalił zupełnie serio, zanim zdążył to dobrze przemyśleć. Natychmiast dodał: – Jak się już, tak jakby, zorientuję, co i jak tutaj, to może uda nam się wyjść na lody? Wzruszyła ramionami i sięgnęła po jedną z marchewek. – Myślisz, że nauczyciele nam pozwolą? – zapytała. – Jesteście tu tylko tydzień, pewnie nie będzie czasu, a najbliższa kawiarnia jest kawałek stąd. – Myślę, że nie pozwolą– rzekł beztrosko. – Jestem prawie totalnie pewien, że nie. Ale co z tego? 3