bogata treść apelu jasnogórskiego

Transkrypt

bogata treść apelu jasnogórskiego
„IDŹ I TY CZYŃ PODOBNIE”
O. Kornelian Dende – Pogadanka archiwalna z dnia 6 września 1981
O. Marcel Sokalski: Witam Was zacni Rodacy i miłe Rodaczki sławami: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Dzięki ewangelicznemu zapisowi znamy obraz dobrego Samarytanina. Lecz w nowszych czasach, bo ponad sto
pięćdziesiąt lat temu znalazł się inny samarytanin, który swego imiennika przewyższył, bo pozostawił po sobie dzieło znane na
cały świat i mamy nadzieję, że istnieć ono będzie do końca ludzkiej historii. Tym dziełem jest Międzynarodowy Czerwony
Krzyż.
O. Kornelian Dende: Witam Was Zacni Rodacy i Miłe Rodaczki staropolskim: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Mądre słowa, zwłaszcza te, które ułatwiają nam życie, służą za drogowskaz, rzucają światło pod nasze kroki, często giną w
potoku banalnych, pustych lecz błyskotliwych słów. Nie zwracamy na nie uwagi tym więcej, im więcej są powtarzane. Nieraz je
lekceważymy, nie zastanawiając się nad ich treścią. Nie dostrzegamy ich rewolucyjnych następstw, że mogą nas przemienić,
uczynić nowym człowiekiem.
Do takich należą słowa przykazań Bożych, zwłaszcza miłości bliźniego: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie
samego”, albo: „Miłujcie się wzajemnie jak Ja was umiłowałem”. Dlatego Chrystus zapytany o wyjaśnienie tego przykazania
przytoczył nadto piękną przypowieść o dobrym Samarytaninie (Łk 10, 30 nn.), bo przykłady więcej pociągają niż słowa.
Działają na wyobraźnię. Lepiej się je pamięta. Toteż już starzy Rzymianie stwierdzili: „Verba docent, exempla trahunt” –
„Słowa budują, przykłady pociągają”. To stwierdzenie weszło do zbioru przysłów wszystkich narodów.
Dzięki ewangelicznemu zapisowi posiadamy obraz dobrego Samarytanina. Lecz w nowszych czasach, bo ponad sto lat
temu znalazł się inny samarytanin, który swego imiennika przewyższył, bo pozostawił po sobie dzieło znane na cały świat i
mamy nadzieję, że istnieć ono będzie do końca ludzkiej historii. Tym dziełem jest Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Dzieło
istnieje, lecz o jego twórcy mało kto wie. W oparciu o piękną książeczkę pod tytułem „Szukanie i służba” wydaną w Rzymie
przez Księdza St. Klimaszewskiego, marianina, przybliżę wam jego postać. Tytuł pogadanki zaczerpnę z przypowieści
Chrystusa, które są dla każdego z nas rozkazem: „Idź i ty czyń podobnie.”
Decydująca bitwa
Był rok 1859. W północnych Włoszech, w krainie Piemontu, koło Mantui, na polach wioski Solferino pasowały się w
śmiertelnym uścisku dwie armie: austriacka, do której prócz Austriaków przymusowo zaciągnięto dużo Polaków, Węgrów i
Czechów i armia francuska, która przyszła wspomóc 50 tysięcy Piemontczyków, którzy pod wodzą Wiktora Emanuela II
walczyli o wyzwolenie Włoch z niewoli austriackiej. Armii austriackiej przewodził cesarz Franciszek Józef, zaś armią
francusko-włoską – dowodził sam cesarz Napoleon III. Siły obu armii były równe, po każdej stronie 150 tysięcy żołnierzy.
Nastąpił dzień decydującej bitwy – 24 czerwca. Od świtu wojska zajmowały swe bojowe stanowiska maszerując do nich w
takt głuchego bicia w bębny. Twarze ich, spalone słońcem, były wszystkie świeże, młodzieńcze. Wszyscy oderwani od swoich
rodzin i pól szli jednak wesoło, jak na zabawę. Pochodowi wojsk francuskich przyglądał się niejaki Henryk Dunant, szwajcarski
bankier. Przybył tu właśnie o świcie bryczką, aby dostać się do kwatery głównej Napoleona III. Nie miał nic wspólnego z
toczącą się wojną. Chciał poprosić cesarza o upoważnienie do zbudowania młynów w Północnej Afryce, we francuskiej kolonii,
Algierii. Reprezentował on nie tylko własne interesy, ale i spółki, specjalnie w tym celu założonej. Był pewien, że takie
upoważnienie dostanie, bo budowa młynów w gospodarczo zacofanym kraju pobudzi tamtejszych mieszkańców do zwiększenia
uprawy zbóż.
Ale Napoleon III nie przyjął go tego dnia. Musiał więc czekać. Gdy na polach wioski Solferiono rozpętała się bitwa Dunant
schronił się z wieśniakami w piwnicy, gdyż ogień artyleryjski błądził nieraz aż do miasteczka Castiglione delle Stivere.
Straszliwe zapasy obu nieprzyjacielskich wojsk trwały cały dzień, w skwarze dnia, w głuchym pomruku nieustającej kanonady
artyleryjskiej i ponawianych szarż kawalerii. Trzysta tysięcy ludzi walczyło bez wytchnienia o każdą piędź ziemi, nierzadko
przechodząc do walki na bagnety. Byli wykończeni upałem, pragnieniem, ranami, ale wciąż na nowo nacierali, aż wreszcie,
późnym popołudniem, pułki austriackie poczęły się cofać. Kres szaleńczej rzezi położyła wreszcie gwałtowna burza z
grzmotami i błyskawicami, jakby samo niebo chciało ugasić ulewą bratobójczy zapał bojowy.
Z latarnią na pobojowisku
Nastała noc. Henryk Dunant wyszedł z piwnicy na ulice miasteczka gdzie spotkał żołnierzy wracających z pola bitwy. Po
ich wyglądzie przeczuwał, co się w tej chwili musi dziać na pobojowisku, więc ruszony miłosierdziem udał się tam z latarnią w
ręku. Szedł ostrożnie szukając drogi pośród zalegających pole bitwy ciał poszarpanych, ciał okaleczonych, krwawiących i
skurczonych bólem, pośród obrzmiałych trupów. Wszędzie panowała śmierć. Liczba zabitych i rannych przekraczała 40 tysięcy.
Wiatr niósł jęki rannych, i wołania o wodę, o ratunek. „Było to spojrzenie w głąb piekła” – pisał później Dunant – „na samo dno
piekieł”.
To, co widział w świetle latarni w tę wypogodzoną już noc – to zbyt wiele nawet dla najodporniejszego człowieka. Ale
Dunant nie zwleka. Robi, co mu sumienie chrześcijańskie nakazuje. Zbiera rannych, czasem bez nóg i rąk i taszczy aż do wsi.
Gromadzi mieszkańców i zapala ich do niesienia pomocy rannym i konającym. Tej nocy wszystkie domu w Castiglione
zapełniły się rannymi. Kościół zmienił się w lazaret: 500 rannych leżało tam jeden koło drugiego, rząd za rzędem.
Gdy wzeszło słońce, obraz stał się jeszcze bardziej przerażający w swym okrutnym realizmie. Okropny fetor trupów, roje
much, rany już w zaczątku rozkładu, dzikie krzyki bólu. Dunant dwoi się i troi. Niestety ma jednak dla rannych tylko dwie
rzeczy: słomę do podścielania i wodę, żeby ulżyć pragnieniu. Włoscy, francuscy i nawet austriaccy lekarze wyszukani przez
niego wśród jeńców pracują ramię przy ramieniu, ale medycyna w roku 1859 jest bardzo prymitywna. Nie ma środków
odkażających, uspakajających, nie ma sterylizowanych opatrunków. Pierwszy raz zastosowano środki znieczulające w Stanach
Zjednoczonych kilka lat później w czasie wojny domowej za prezydenta Lincolna.
Dunant zbiera z pola walki również żołnierzy austriackich, w tym i Polaków. „To nieprzyjaciele, proszę pana” – objaśnia
go jakaś stara kobieta. – „Oni nie są ludźmi”? – odpowiada zirytowany Dunant. „A wy nie macie czasem syna na froncie? A
gdzie chrześcijańska miłość bliźniego? Głownie w cierpieniu nie ma różnicy, czy to swój, czy nieprzyjaciel. Wszyscy jesteśmy
braćmi”! Za przykładem jego i Włosi zaczynają powtarzać: „tutii fratelli” – „wszyscy braćmi”! I zabrali się do zaopatrywania
rannych obu stron walczących.
Powstanie Czerwonego Krzyża
Minęły straszliwe dni walki i opatrywania rannych. A Dunant otrzymał swe upragnione pozwolenie i buduje młyny w
Algierii. Ale jego myśl i serce zajęte są już cierpiącymi, nieszczęśliwymi. Gdy Napoleopn III gotuje się do nowej wojny, on
pisze w 1862 roku niewielką książeczkę, która wstrząśnie światem: „Wspomnienia z Solferino”. W niej błagał ludzi dobrej
woli, by zrobiono coś dla złagodzenia tych okropności.
Książkę, przetłumaczono na wiele języków, czytają władcy, ministrowie, ich żony i wpływowe osobistości całego świata.
W rok później Dunant odwiedza wszystkie stolice Europy, wszystkie dwory i namawia rządzących do podpisania umowy w
sprawie rannych oraz do stworzenia specjalnej organizacji, która by się nimi zajęła bez względu na narodowość. Dzięki tym
staraniom w roku 1864 powstał Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Przyjęte na konferencji zasady brzmiały: ranni żołnierze
przestają być objęci działaniami wojennymi i mają spieszyć im z pomocą obie strony walczące. Lekarze i sanitariusze, jako
osoby neutralne, nie noszą broni, nie mogą być atakowani i brani do niewoli. Jako oznakę mają nosić na ramieniu opaskę z
czerwonym krzyżem na białym tle.
Henryk Dunant usiłował, niestety bezskutecznie, rozciągnąć opiekę Czerwonego Krzyża i na żołnierzy przebywających w
niewoli. Kwestię tę rozstrzygnięto ostatecznie dopiero po jego śmierci w roku 1929. Dzięki rozciągnięciu konwencji na jeńców
wojennych, miliony ich mogły otrzymywać od rodzin paczki i listy, a międzynarodowa kontrola zmuszała walczące strony do
traktowania ich po ludzku.
Inny jeszcze projekt Dunata, a mianowicie, by Czerwony Krzyż i w czasie pokoju objął swą opieką ofiary powodzi,
trzęsienia ziemi, głodu, epidemii i innych klęsk żywiołowych, doczekał się realizacji też dopiero po jego śmierci.
Krótka pamięć ludzka
Podczas gdy znaczenie Międzynarodowego Czerwonego Krzyża ciągle wzrastało, osoba Dunanta chowała się w cień.
Zajęty organizacją tej instytucji zaniedbał swoje interesy i zbankrutował. Wtedy opuściwszy ojczystą Szwajcarię przez kilka lat
żył w ukryciu i nędzy na przedmieściu Paryża. Często cierpiał głód a noce zdarzało mu się spędzać na ławkach parków.
Wyszedł z ukrycia dopiero w 1871 roku podczas Komuny Paryskiej. Wzruszony cierpieniem ofiar krwawych walk
bratobójczych, organizuje pomoc. Z narażeniem własnego życia udał się na linię walk. Żołnierze obu walczących stron,
doceniając jego akcję, pozwalali mu przechodzić z jednej strony frontu na drugą.
Od roku 1875 znowu ginie po nim wszelki ślad. Tym razem na długie 16 lat.
Na jakieś konferencji Czerwonego Krzyża któryś z uczestników zapytał o założyciela tej instytucji. Powiedziano mu, że już
nie żyje. Ale wnet nadchodzi list ze Szwajcarii. Pewien nauczyciel zawiadomił Konferencję, że Henryk Dunant wcale nie umarł
i przebywa w Heiden, małej wiosce alpejskiej w przytułku dla ubogich, w zupełnej nędzy. Odkryły go przypadkowo dzieci, bo
Dunant, już staruszek z długą białą brodą, często przypatrywał się ich zabawom, a czasem włączał się w ich rozmowy.
Prasa rozgłosiła tę wiadomość. Do ubogiej izdebki Dunata poczęły przychodzić listy, sypały się zaszczyty, wszelkiego
rodzaju pomoce, ale dobroczyńca ludzkości nie porzucił już swej izdebki w przytułku i nadal żył skromnie za parę franków
dziennie.
W roku 1901 po raz pierwszy zostaje przyznana „Pokojowa Nagroda Nobla”. Otrzymał ją właśnie Henryk Dunant. Ale
starzec nie chce nic dla siebie: przekazał nagrodę na rzecz szpitali wojskowych i innych dobroczynnych celów.
Kiedy umarł w 1910 roku, licząc 82 lata w izdebce w Heiden, znaleziono po nim jedynie trochę książek, listów i testament,
ale testament duchowy, gdyż nie miał żadnych majętności do rozdania. Napisał w nim: „Albo jestem uczniem Chrystusa, jak ci
z pierwszych wieków, albo jestem niczym”.
Wiem, że wszyscy trwacie w głębokiej zadumie przy radioodbiornikach. Nie chcę wam mącić waszych myśli i rozważań.
Przypomnę wam tylko nakaz Chrystusa, którym Dunant tak bardzo się przejął: „Idź, i ty czyń podobnie”!
Okazji do takiej służby nigdy wam nie zabraknie.