Pobierz plik

Transkrypt

Pobierz plik
wyjątkowo życzliwych mieszkańców, bogatej tradycji wielogłosowej muzyki ludowej oraz unikatowej rzeźby i architektury.
Służby PRL bezskutecznie usiłowały zwerbować Pilarskiego do współpracy.
Po powrocie z Francji w 1965 roku stracił pracę i możliwości wyjazdów zagranicznych. Wówczas Pilarski zdecydował się wrócić do Krupki w Wielkopolsce,
gdzie po wojnie przeniosła się z Wileńszczyzny jego rodzina. W Krupce kontynuował pracę naukową i zajmował się... hodowlą owiec. Powrócił do życia publicznego dopiero w 1980 roku, uczestnicząc w organizacji rolniczej Solidarności.
Był posłem z ramienia Komitetu Obywatelskiego, w 1992 roku został członkiem
delegacji polskiej w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy. Władze PRL
złamały jego karierę muzykologa i dziennikarza, nigdy jednak nie udało im się
złamać jego godności i honoru.
Anna Huszczo
Wojciech Pszoniak
Aktor
240
Wojciech Pszoniak w rozmowie
z Michałem Komarem
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2009
248 stron
twarda oprawa
cena 39, 90 zł
W książce jest wszystko, czego się można spodziewać po rozmowie z wielkim
aktorem. Próby zdefiniowania sztuki aktorskiej, wspomnienia najważniejszych
ról, flashback kluczowych dla kariery wydarzeń. Z płynnej opowieści przeplatanej
anegdotami i fragmentami sztuk teatralnych wynurzają się refleksje nad kondycją
współczesnego teatru, kina, aktorstwa, jak również sentymentalne wspomnienia
wielkich postaci minionych lat, którzy przyczynili się do sukcesu aktora.
Wojciech Pszoniak, urodzony w 1942 roku we Lwowie, należy do szczególnego gatunku ludzi wielkich. Ten królewski przydomek jest mu przypisywany
bez mrugnięcia okiem i nikt nie śmie go kwestionować, nawet on sam. Świadomość wielkości jednak w tym wypadku nie razi. Jak mówił Michał Komar,
jego rozmówca to „człowiek, który przeżył swoje, wie, co przeżył, a co więcej,
poddaje swoje doświadczenie namysłowi” (Po pierwsze rozmówca, „Dziennik”,
11 lipca 2009 r.). Pszoniak zdaje się sam szukać tajemnicy tej wielkości z taką
samą zachłannością i jest tak samo zaskoczony jak każdy czytelnik Aktora. Tak,
zaskoczony. Bo ścieżka kariery nie rysowała się od początku klarownie. Przygoda z muzyką (skrzypce, klarnet, obój), imanie się różnych zajęć (strzyżenie psów,
praca w rzeźni), kilkakrotne zdawanie do szkoły aktorskiej („brak warunków”),
wejście w środek sporu między Krakowem a Warszawą (Pszoniak był piętnowany
za potraktowanie krakowskiej PWST jako „drugiego wyboru”) − wszystko to nie
wróżyło mu najlepiej. Dochodzenie do aktorstwa było procesem, lawirowaniem,
poszukiwaniem, ale decyzja – ostateczna, pewna i nieodwracalna.
Mówienie o sztuce często ją zabija. To delikatna sfera, tak jak sfera uczuć,
które ma wywoływać. Pszoniak podkreśla, że prawidłowy odbiór zależy nie
od inteligencji i wrażliwości odbiorców, ale od tego co porusza ich inteligencję
i wrażliwość. Fabuła, scenariusz, mowa są tylko tłem. „Poruszyciel” szuka w odgrywanej postaci siebie, choćby małej cząstki wspólnej, na której mógłby się
oprzeć i ożywić rolę, uruchomić rzeczywistość zapisaną w scenariuszu. Przypomina to subtelną, acz kolosalną różnicę pomiędzy protestantyzmem a katolicyzmem w kwestii obecności Chrystusa w Komunii Świętej − jedni uważają ją za symboliczną, drudzy za rzeczwistą. Nie ma wątpliwości, że Pszoniak nie gra postaci. On
się nią staje, przeistacza się, wykracza poza swoją tożsamość, nie pokazuje rzeczy,
lecz samą jej istotę. Na tym właśnie polega różnica między współczesnym aktorstwem a największymi rolami Pszoniaka z lat siedemdziesiątych w Śnie nocy letniej,
Biesach, Sprawie Dantona, Wszystkim dobrym, co się dobrze kończy, czy w Locie nad
kukułczym gniazdem. Gra w teatrze, powiada, jest jak gra w szachy. „Myśl o tym, co
się stanie w czwartym, czy piątym ruchu, wymaga subtelności, o którą coraz trudniej w półprawdziwym świecie sitcomów” (s. 72). Mnóstwo jest bowiem aktorów,
którzy odgrywają swoje role i wracają do siebie, udają kogoś, po czym zostawiają
swoją postać w teatrze, traktują aktorstwo tylko jako zawód.
Być może wielkie aktorstwo minęło, bo minęły czasy, w których było ono
symbolem sprzeciwu wobec komunistycznego rządu, w których lepiej było
odejść w inną rzeczywistość, pokazać absurdalność tego co jest, poruszyć, pocieszyć, pokazać wyjście. Pszoniak jednak odpowiada: „Nie o to szło. A o co?
O zło, które bierze się z zakłamania. Z zatrucia życia przez kłamstwo. Polityka
jest tylko częścią tej sprawy. Także teatr, ten, który wygładzał tekst Szekspira,
nie chciał dostrzec, co się dzieje w środku” (s. 109). Technika bowiem pozostaje
Przypomina to subtelną, acz kolosalną różnicę pomiędzy
protestantyzmem a katolicyzmem w kwestii obecności
Chrystusa w Komunii Świętej.
ta sama, reguły się nie zmieniają, ale prawdziwego aktorstwa nie da się nauczyć.
Tam, gdzie nie ma twórczości, jest barbarzyństwo.
Niewątpliwym atutem książki jest relacja ze współpracy z takimi postaciami
jak Zygmunt Hübner, Konrad Swinarski, Karel Reisz czy Andrzej Wajda. Dzięki
wspomnieniom o nich i o ich pracy nie jest to hymn na cześć Pszoniaka, lecz oda
do sztuki, i to nie tylko aktorskiej. Mowa jest również o muzyce, malarstwie,
poezji. Ciekawy jest fragment dotyczący Tadeusza Różewicza i jego wpływu na
młodego Pszoniaka. Różewicz pojawia się tylko na początku, Pszoniak w kilku
słowach mówi, jaką rolę odegrał w jego życiu. Czy była to tylko chwilowa fascynacja, kaprys młodego wieku?
Kompressje
241
Konstrukcja książki nasuwa jeszcze jedną myśl. Mowa jest tylko o przeszłości, wspominane są tylko najsłynniejsze role Pszoniaka. Wywiad-rzeka, forma,
która daje ogromne możliwości pogłębienia dorobku artysty, zejścia z poziomu znanego z innych wywiadów, wypowiedzi i pism, nie została moim zdaniem
w pełni wykorzystana. Dowiadujemy się o mnóstwie wydarzeń, słuchamy
anegdotek, śmiesznych przerywników, czytamy fragmenty ról i krasomówcze
recenzje. To wszystko prowadzi jednak do jednej myśli – to tylko przedruk, to
wszystko zostało już gdzieś powiedziane. Czy wywiad-rzeka powinien być tylko
zbiorem, zestawieniem, zebraniem wszystkich materiałów w jedno miejsce?
A co nowego u Pszoniaka? Skoro już trzymamy się konwencji, że mówimy
tylko o najsłynniejszych rolach to... nic się nie dzieje. Mamy gościnne występy
w serialach, jest kilka filmów. Ostatnim wspomnianym w książce wydarzeniem
było wystawienie monodramy Belfer z 2003 roku. Jest dużo „wczoraj”, brakuje
„dziś”, brakuje zejścia z piedestału wielkiej przeszłości. Pszoniak nie przestał
jednak być aktorem, nie zapominajmy, że jeszcze istnieje i być może zaistnieje.
Barbara Moś
reż. Jane Campion
Jaśniejsza od gwiazd
242
Bright Star
scen. Jane Campion
wyst. Ben Whishaw, Abbie Cornish,
Paul Schneider, Kerry Fox
zdjęcia Greig Fraser
Wielka Brytania/Australia/Francja
2009
119 min.
Być może nie zwróciłabym uwagi na ten film, gdyby nie trzy nazwiska: reżyser
i scenarzystki Jane Campion, autorki Fortepianu, której filmy zdobywały Złote
Palmy i Oscary, aktora Bena Whishawa, obok którego nie można przejść obojętnie po rewelacyjnych rolach w Pachnidle i Powrocie do Brideshead, oraz głównego bohatera filmu, angielskiego poety epoki romantyzmu, Johna Keatsa. Jego
wiersze, niestety niezbyt dobrze znane w Polsce, darzę prawdziwym uwielbieniem. Za cudowne zrządzenie losu uznałam zatem pojawienie się w kinach filmu
o tym niezwykłym twórcy.
John Keats zmarł w niezwykle młodym wieku – miał zaledwie 25 lat. Jak na
poetę epoki romantyzmu przystało – na gruźlicę. Jego życie obfitowało w tragedie (stracił ojca i brata) oraz w silne porywy uczuć. To właśnie na tych ostatnich
skupia się film Jane Campion, ukazując widzom historię miłości Keatsa i Fanny
Brawne. Opowiada o rozkwitającym i trwającym, mimo przeciwności (poeta
miał zbyt niskie dochody, by się oświadczyć, zaś jego utwory nie były jeszcze
popularne, był także wątłego zdrowia) uczuciu łączącym dwoje młodych ludzi.
Podobnie jak poezja Keatsa, Jaśniejsza od gwiazd (tytuł filmu pochodzi
z jednego z wierszy) czaruje obrazem, zachwyca dopieszczającym kadry światłem, malowniczymi barwami, rozkwitającą przyrodą, koronkowością ujęć. Tak
jak w utworach poety, w filmie podziwiać można przepiękne łąki, pełne tęczowych, ulotnych motyli, tajemnicze lasy, kwiecisty sad. Scenografia, kostiumy,
sposób prowadzenia kamery są dopracowane w każdym szczególe. Jane Campion wspaniale opanowała opowiadanie historii poprzez piękne, pieczołowicie
skomponowane, nastrojowe kadry. Widza czarują i osnuwają pastelowe, rados-
Rozumiem konieczność przedstawienia postaci, ale drażni
mnie robienie tego w tak uproszczony i nachalny sposób.
ne barwy przyrody, ciemne, nastrojowe barwy wnętrz oraz wyraziste kolory
balów i spotkań. Zdjęcia są pełnoprawnym bohaterem filmu. Nie sposób nie zachwycić się delikatnymi, dopieszczonymi obrazami motyli na buzującej kolorami
łące, ciemnej biblioteki czy zakochanych dotykających śnieżnobiałej ściany.
Mimo tego wszystkiego, pierwsza część filmu rozczarowuje. Jest nazbyt teatralna i pełna dłużyzn. Bohaterowie ukazani są szybko i topornie. Bez żadnych
dwuznaczności, niedomówień i subtelności widz dowiaduje się, że Keats jest
wrażliwym młodzieńcem, Fanny − obdarzoną ciętym dowcipem miłośniczką flirtów i pięknych strojów, pan Brown − niepoprawnym satyrem, poetą mniej utalentowanym i mniej taktownym od swego przyjaciela, a pani Brawne − kobietą
zasadniczą, choć o miękkim sercu. Rozumiem konieczność przedstawienia postaci, ale drażni mnie robienie tego w tak uproszczony i nachalny sposób.
Gdy jednak przetrwa się pierwszą część filmu, można znaleźć pocieszenie
w pięknie obrazów i świetnej grze Whishawa (na którego tle niezwykle blado,
przesadnie teatralnie i sztywno wypada Abbie Cornish). Ta piękna historia miłosna wciąga, każe kibicować młodym zakochanym, śledzić ich losy i pragnąć
zdrowia i sukcesu dla Keatsa – pomimo świadomości tego, jak musi się skończyć. Nie jestem miłośniczką melodramatów i zdziwiłam się, jak bardzo Campion udało się zaangażować mnie w losy bohaterów, włączyć w ich romantyczne (we właściwym znaczeniu tego słowa) uczucie, wzruszyć. Dałam się uwieść
tej historii i jej bohaterom.
Niemała w tym zasługa jak zwykle delikatnego, emocjonalnego, ekspresyjnego Whishawa. Przy jego interpretacji postaci Keatsa, to, że Fanny zakochała się w poecie bez dochodów i przyszłości, który na dodatek nie lubił zabaw
i flirtów i stanowił jej dokładne przeciwieństwo, nie jest niczym zaskakującym.
Aktorskim odkryciem filmu był dla mnie jednak Paul Schneider. Jego Charles
Brown jest niepokorny, bywa drażniący i antypatyczny, by za chwilę zaskarbić
sobie sympatię swą nietuzinkowością i niepokornością niegrzecznego chłopca
w średnim wieku. Nie sposób go kochać i nie kochać zarazem.
Kompressje
243