Document 4801758
Transkrypt
Document 4801758
08 18.03.2010 nakład: 70 Redaktor naczelny: Zastępcy: Korekta: DTP: Opieka: Rafał Orendorz Kamil Górecki Mateusz Płóciennik Katarzyna Barucha Marta Ryborz Kamil Górecki Mateusz Płóciennik mgr Ewa Noworzyn-Pilch [email protected] [email protected] dzień 8. Kawa, kawa, kawa 18 marca Zakończenie XXI Festiwalu Teatralnego 13.15 MDK 19 marca Maseczka nr 09 ostatni regularny numer godziny poranne ...i co dalej? Po dzisiejszym dniu czuję to już wyraźnie. Od samego rana coś przeczuwałem. No, może nie od samego rana – mój dzień bowiem zaczął się w południe. Koniec końców i tak czuję, że zbliża się finał. Powoli, niepostrzeżenie nadciąga, by zniweczyć to wszystko, co od zeszłego poniedziałku tak poruszało. W momencie pisania tego tekstu, do oficjalnego zakończenia XXI Festiwalu Teatralnego pozostało 12 godzin i 32 minuty. Tak niewiele, choć może nacieszę się jeszcze tym okresem. Z drugiej strony, co stoi na przeszkodzie, aby już mniej oficjalnie kontynuować tę tradycję. W piątek ostatnia regularna „Maseczka”, podsumowująca całe wydarzenie. Na ten sam dzień zapowiada się drugie odegranie „Zabiegu”, którym zainteresowanie przerosło możliwości Małej Sceny; tu i ówdzie plotkuje się również o „Podejrzanym przypadku…” na bis. Jaki koniec? Ale nie o tym chciałem. Spożywając właśnie magiczny napój, staram się medytować nad przeżyciami, których doświadczyłem. Ten gorzki smak, bez zbędnych dodatków w postaci mleka, czy cukru (blee) przenika całe moje ciało, napełniając je tym ciepłem i natchnieniem do dalszego działania. Czy Leonard Rauwolf opisując jej przymioty, zdawał sobie sprawę, jakiego znaczenia nabierze dla nas kilkaset lat później? Nie mam pojęcia, wiem tylko, że jest nieoceniona. Wracając do meritum: popijam kawę leżącą przede mną na stole i myślę. Myślę chyba głównie o przemijaniu, rozpamiętując co ciekawsze momenty tego czasu. Jednocześnie nie mogę pojąć jakim cudem tak szybko minął (tak, tak – prawie minął). No bo jeden, jedyny spektakl wczorajszego już dnia, oglądany przez wąskie grono odbiorców pozwala wysnuć wniosek sformułowany na początku – rzeczywiście zbliża się koniec. Wieczorny koncert wieńczący dzieło (zespół Qferau mnie zachwycił; ciągle nie mogę wyjść z podziwu) faktycznie je… wieńczy. Wracając do domu czułem tylko, że czegoś nie zrobiłem, coś mnie ominęło, że zwieńczenie (swoją drogą nienawidzę tego słowa) nadeszło zbyt szybko. No cóż, nic nie trwa wiecznie – pozostaje mi tylko poczekać do godziny 13.15. W kubku już dużo nie zostało. Wystygła, ale bez zaskoczenia stwierdzam, że nadal ma ten „czarny jak inkaust” kolor – wprost wybornie. No cóż, lubię kawę. Mateusz Płóciennik „Mamy problem” Szanowni państwo, panuje kryzys. Czym są słowa prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, Baracka Obamy sprzed ponad pół roku zapowiadające nadejście końca okresu recesji, w kontekście dzisiejszych wydarzeń? Stopka się kurczy, wprowadzając nieco „światła”, którego niektórzy nie lubią. Na ten temat zresztą Rafał Orendorz rozmawiał już z naczelnym w jednym z ostatnich numerów, chyba ostatecznie wyjaśniając frapującą kwestię. Stopka nie byłaby problemem – a uciekając od gdybania, po prostu nie jest problemem. Problemem jest brak tekstów niezbędnych do działania każdej gazety. Drogi czytelniku, trzymasz w rękach ósmy numer „Maseczki” i nie drżysz z frustracji? Zapewne pytasz sam siebie, przyjaciół, może nawet Boga: dlaczego tylko cztery strony? Cóż, mogę odpowiedzieć Ci przewrotnie „wszystko kiedyś się kończy”, do tej pory udało nam się utrzymać stałą objętość. Dwa teksty tego samego autora na jednej stronie. Brzmi śmiesznie? Przypatrz się i dostrzeż tę interesującą zbieżność nazwisk. Czyż to nie dziwne? Godzina jest późna, numer przedostatni, pozwolę sobie więc na odrobinę szczerości. Powstawanie „Maseczki” to proces żmudny, pracochłonny i częstokroć dający niewymierne do ilości tej pracy efekty. Dla wielu powstała recenzja to jedyna i ostateczna forma, a przecież prawdziwa zabawa zaczyna się później. W pamięci na długo pozostaną wspomnienia o Orendorzu rwącym sobie włosy z głowy i mówiącym „Mateusz, mamy problem”. W pamięci na długo pozostanie widok pachnącego świeżością, finalnego produktu leżącego w gustownym, kartonowym opakowaniu. Czytam, przebiegam wzrokiem – oj, literówka… a tutaj z kolei skład zawinił. Błędów niestety nie da się uniknąć. Podobnie jak artykuły, są nieuniknione w wydawnictwie. Mimo wszystko pierwsza jest satysfakcja. Znów jednak niepotrzebnie się rozwodzę nad rzeczami 2 mało istotnymi, właściwie błahymi, podczas gdy miałem opowiadać co się dzieje w nocy. A dzieje się dużo i to jak dużo. Gdy po północy zdajemy sobie sprawę, że nadal „mamy problem”, możemy w końcu poczuć się komfortowo. Do głowy zaczynają przychodzić najbardziej zwariowane pomysły jak z trzech tysięcy znaków zrobić cztery tysiące i co należy wyciąć aby wszystko się zmieściło. Noc jest już późna, w związku z tym nie będę przedłużał. Cztery tysiące jakoś się zrobi, kryzys może jest tylko przejściowym zjawiskiem. Dwa akapity wyżej powiedziałem nieprawdę, zbieżności nazwisk jednak nie ma. A kawę już dopijam. Zastępca redaktora naczelnego Ogłoszenia: 1. Nadal dostepne są zaległe numery tego- rocznej „Maseczki”. W „kanciapie” można zaopatrzyć się w egzemplarze numeru 02 (10.03), 05 (15.03), 06 (16.03) i 07 (17.03). Ewentualny dodruk pozostałych możliwy jest po zakończeniu XXI Festiwalu Teatralnego. 2. Ostatni numer „Maseczki” obfituje w liczne teksty o tematyce refleksyjnej, czy pożegnalnej. Wszelkie artykuły tego typu chętnie przyjmiemy i (zależnie od ich wartości) zamieścimy w gazecie. [email protected] [email protected] 3. Przypominamy o funkcjonowaniu festiwalowego forum i zachęcamy do wzięcia udziału w dyskusji: http://festiwal-teatralny.3lo.edu.pl/ 4. Filmy ze spektakli, czy konferencji dostępne są na stronie szkolnej telewizji internetowej Batory TV: http://xxift.ocom.pl/ „Śluby panieńskie” III LO w Kochłowicach / Klakier Fredro na deskach auli Batorego Oglądając spektakle często mam wrażenie, że rozwiązania sceniczne wykorzystane przez twórców są mi skądś znane, że gdzieś je już widziałem. Wrażenie to nie opuszczało mnie także wczoraj, podczas odbioru „Ślubów Panieńskich” w auli. Co pokazała nam wczoraj grupa z Kochłowic i dlaczego nie dające spokoju wrażenie powtórzenia mnie nie dawało mi spokoju? Zacznijmy od początku. Nie trudno się domyślić, że spektakl, który mogliśmy wczoraj oglądać był adaptacją powieści Aleksandra Fredry z wieku XIX. Fabuły przedstawienia streszczać myślę nie trzeba, albowiem jest ona wierna oryginałowi. Jedyną zmianą jaką można zauważyć, jest skrócenie pierwowzoru na potrzeby desek teatru. Dialogi, na których w głównej mierze opierali się autorzy (warto zaznaczyć, że dialogi w „Ślubach Panieńskich” spełniają rolę najważniejsza) również odpowiadają tym z powieści. Jak zatem przedstawiała się całość wystawiona wczoraj w auli? Stwierdzić muszę, że wyszło całkiem dobrze. Każdy niemal element spektaklu, łącznie z minimalistyczną scenografią (w postaci pięciu krzeseł) prezentował się bardzo pozytywnie. Na uwagę zasługuje, w moim mniemaniu, znakomita gra aktorska niemalże każdego z bohaterów. Rozbudowane partie dialogowe wcale nie utrudniały im odgrywania swoich ról. Ponadto skłonny jestem przyznać, że nie popełnili oni żadnego błędu we własnych kwestiach. Zastanawia mnie jednak fakt długości całego spektaklu. Nie da się ukryć, był on dość nużący. Należy jednak zwrócić uwagę na to, iż przedstawienie całej powieści Fredry, nie jest możliwe w ciągu regulaminowych trzydziestu minut. Pomimo wielu negatywnych opinii odnoszących się do czasu trwania występu, dla mnie był to jedynie niemiły element, który szybko stawał się nieważny w porównaniu z całą resztą. Kończąc recenzję, pragnę zwrócić jeszcze uwagę na wrażenie, o którym pisałem na początku Nienawiść do mężczyzn Nudy panieńskie czy magnetyzm serca? Jestem zdania, iż spektakle umieszczone Koniec festiwalu. Jedne z ostatnich spektakli w tym roku. Tłum ludzi dobijający się do drzwi auli? Nie. Gdy dość mała grupa uczniów usiadła wygodnie na krzesłach, przedstawienie się zaczęło. Sam tytuł spektaklu od razu skojarzył mi się z „czymś”. Nie zdziwił mnie fakt, że to inscenizacja dramatu „Śluby panieńskie” Aleksandra Fredro. Spektakl przedstawiał obraz typowego, szlacheckiego, polskiego dworku z XIX wieku. Myślą przewodnią były rozważania nad koncepcją miłości oraz spory z romantycznymi ideałami. Jeśli chodzi o samą fabułę, to nie mam żadnych negatywnych spostrzeżeń. Jako lektura nie byłaby tak interesująca, jak została przedstawiona na scenie. Próbując złapać aktorów na jakimkolwiek przejęzyczeniu, skułam się tym razem ja. Ich kwestie były przejrzyste i ani razu się nie pomylili, czy zachwiali w mówionym tekście, który był trudny do zagrania na scenie. Widać było to, że już kilkanaście razy wystawiali „Śluby…” i nie był to dla nich kłopot. Przestrzeń wokół aktorów była w pełni wykorzystana, mimo ubogiej scenografii. Kilka krzeseł i już. Nie mogę jednak strawić samej końcówki. Wprowadzenie aparatu cyfrowego było kompletną pomyłką. Tak, rozbawiło to publiczność, lecz było nie na miejscu. Czy miało to obudzić widzów na sam koniec? Jeśli tak, to było to dosyć dziwne zagranie. Za inny drażniący element w tej sztuce uważam muzykę. Ciągle powtarzany ten sam kawałek utworu być może był dobrym sposobem na skupienie się na samym dramacie, jednak emocje związane z daną sceną były mało efektownie pokazane. Wszystko być może byłoby do zniesienia, nie licząc nagłego zerwania się połowy publiczności, która skierowała się ku drzwiom. Naprawdę uważam to za całkowity brak kultury. Sylwia Kałążny w harmonogramie festiwalowym pod jego koniec, są z góry skrzywdzone. Ludzie wydają się być zmęczeni całą imprezą, a raczej jej intensywnością. Efektem tego zmęczenia jest niska frekwencja na przedstawieniach, bądź też przysypianie publiki. Oczywiście, miejscem w harmonogramie nie można całkowicie usprawiedliwiać twórców. Myślę, że dzisiejszy występ grupy z Kochłowic zanudziłby nawet najbardziej zahartowanych widzów. Drugi już na XXI Festiwalu Teatralnym przykład tego, że spektakl musi być naprawdę wybitny, aby trzymać w zaciekawieniu przez ponad godzinę. I niestety drugi, który temu zadaniu nie podołał. Właśnie ta długość jest główną przyczyną negatywnego odbioru występu. Jeśli ludzie wychodzą masowo w czasie przedstawienia, to coś jest nie tak, prawda? „Śluby panieńskie” byłyby dobrym spektaklem, gdyby zostały okrojone o jakieś trzy kwadranse. Domyślam się jednak, że niniejszego tekstu. Wiąże się ono ze scenografią, a mówiąc ściślej, z wykorzystaniem pięciu krzeseł podczas trwania całego spektaklu (w każdej prawie scenie). Ich przewracanie, przesuwanie czy przedstawiane w dziwacznych figurach scenicznych z pewnością miało w sobie jakiś cel. Wracając jednak do wrażenia powtórzenia tego zabiegu, z czym mi się skojarzył? Jakiś czas temu (nawet kilka lat – w gimnazjum) miałem przyjemność obejrzenia nowej adaptacji „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze Wyspiańskiego w Katowicach. Podobną, jak nie analogiczną konwencją w tym spektaklu było zastosowanie dużej ( jak na scenę Teatru Śląskiego) ilości krzeseł. Podobnie jak w naszych chorzowskich „Ślubach Panieńskich” były one „aktywną” częścią całego przedstawienia. Może jest to moje luźne skojarzenie a może trafne spostrzeżenie mające coś wspólnego z istotą inspiracji twórców z Kochłowic. Jednak nie dane mi niestety było zapytanie o to na konferencji po spektaklowej. Rafał Orendorz klasyka nie powinno się zmieniać, jeśli tworzy się wierną adaptację. Do mocnych stron na pewno należy gra aktorska praktycznie całego zespołu. Po raz kolejny bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Bartek Kiraga – prawdziwa perełka. Wcielił się bardzo przekonująco w postać lekkomyślnego bawidamka - Gustawa. Żeby jednak nie było, że faworyzuję naszych pupili – Albina oraz obie główne kokietki również mi się podobały. No i prezentowały się nieprzeciętne. Ogólnie rzecz biorąc, nie mam żadnych zastrzeżeń do widowiska, poza czasem trwania, który utrudniał ogólny odbiór. Plusy (których pewnie jest zdecydowanie więcej) gdzieś się po drodze rozmyły i momentami przegrywały walkę z moimi powiekami. Żałuję tylko, że nie mogłem zostać na konferencji, gdzie pewnie część moich obaw została rozwiana i wyjaśniona. Słowem zakończenia – przyjedźcie za rok, z chęcią was zobaczę w tym samym gronie, jednak z krótszą sztuką. Mikołaj Piszczan Z uśmiechem na twarzy I zaczęło się. Wystawiono „Śluby panieńskie” na podstawie komediowego utworu Aleksandra Fredry. Opowiada on o dwóch młodych pannach, które postanawiają nigdy nie wychodzić za mąż, a w dodatku być oschłe i zimne wobec mężczyzn. Panny trzymałyby się swojego postanowienia, gdyby nie misterna intryga Gustawa. Gra aktorów była na wysokim poziomie i każdy świetnie odegrał swoją rolę. Artyści wciąż korzystali z krzeseł. Właściwie, od pierwszej sceny zmieniały one swoje położenie, co pozwala stwierdzić, że minimalizm jest interesujący, kiedy potrafi się go w pełni wykorzystać. Dodatkowo, dzięki temu właśnie zabiegowi, można było bardziej skupić się na grze aktorów. Jeżeli chodzi o ubiór, to był on dość ciekawy. Większość strojów nawiązywała w pewien sposób do epoki. Tylko stryjek (stryjek właśnie!) miał na sobie jeansy, nie pasujące do przyjętej stylistyki. Jedyną wadą, o której mogłabym wspomnieć był fakt, że widowisko trwało ponad godzinę, a w konsekwencji tego połowa widowni zaczęła się nudzić. Z drugiej jednak strony, przedstawienie całej komedii Fredry wymaga sporej ilości czasu. Na szczęście ja nie nudziłam się ani trochę. Ponadto przez większość czasu uśmiech nie schodził mi z ust. Na koniec warto zwrócić uwagę na jedną rzecz, a mianowicie na zachowanie co poniektórych osób – było ono co najmniej naganne. Rozumiem, że spektakl mógł nie zainteresować wszystkich widzów. Czy znaczy to jednak, że można sobie z niego wyjść w dowolnym momencie? Piętnaście minut, jakie zostały do końca, były widać nie do zniesienia. Takie zachowanie świadczy tylko o braku szacunku wobec występujących. Dobrze, że aktorzy nie dali się wybić z rytmu i grali dalej, co jest kolejnym plusem, sądzę jednak, że musiało być im przykro. Tak, więc… ludzie, więcej kultury! Sandra Lesik 3 „Recykling Muzyczny (Okołofestiwalowo - Batorowcy i Przyjaciele)” Raj dla uszu Mówi się, że młode pokolenie nie ma gustu. Trudno się czasem z tym nie zgodzić, bo wszechogarniającego bezmiaru głupoty większości nastolatków i młodych dorosłych lepiej nawet nie komentować. Hmm… co można powiedzieć o młodej dziewczynie, która nie wie kim był Fryderyk Chopin? Na szczęście są osoby, które ratują honor młodych ludzi, a w ich sercach ciągle obecne jest mickiewiczowskie hasło „Młodości, Ty nad poziomy wylatuj”. Ci ludzie potrafią poświęcać swój wolny czas na doskonalenie warsztatu muzycznego, co procentuje potem na scenie i to scenie nie byle jakiej. Już pierwszy występ grupy „Bez zapowiedzi” pozytywnie zaskoczył. Młode dziewczyny specjalizujące się w utworach śp. Marka Grechuty, zaśpiewały całkiem dobrze, choć dało się zauważyć, że wielka publika przed jaką występowały, wywołała u nich dużą tremę. Poddając je jednak ogólnej ocenie, wynik jaki uzyskujemy jest pozytywny. Następnie wystąpiła gwiazda wielkiego formatu - sam Józef Skrzek. Ten znany multiinstrumentalista i wokalista uświetnił wieczór, dając popis śpiewu i gry na fortepianie. Mimo, że repertuar jak na moje gusta zbyt smutny, to wykonanie naprawdę zachwyciło. Jednakże to dopiero ostatnia grupa powaliła zgromadzonych na kolana. Grupa Qferau, ze wspaniałą wokalistką - Martyną Kwolek w składzie, która porwała widzów w niezwykłą muzyczną przygodę. Miłe dla ucha dźwięki instrumentów i głos Martyny jeszcze długo będą rozbrzmiewać na scenie Chorzowskiego Centrum Kultury. Naprawdę chciałoby się pisać dłużej na temat muzyki zaprezentowanej tego wieczora, ale jest to działanie zbędne, ponieważ są rzeczy, których nie da się opisać słowami. Na takim koncercie po prostu trzeba być, a kiedy się już na nim jest, to powinno się zamknąć oczy i dać ponieść muzyce. I z tym słowami już Was drodzy czytelnicy, zostawiam. Kasjan Kasprzak Co w duszy gra Umieram. Przyznam szczerze i bez wahania, że Festiwal wykończył mnie swą intensywnością. Akumulatory naładowane w weekend wyczerpałem doszczętnie już na porannych, poniedziałkowych polskich. Wtorek i pięć spektakli powaliło mnie ze zmęczenia na kolana a dzisiejsze „Śluby Panieńskie” dobiły. Tylko i wyłącznie siła festiwalowego rozpędu sprawiła, że dotarłem do Chorzowskiego Centrum Kultury na „Recykling muzyczny. Okołofestiwalowo – Batorowcy i przyjaciele”. I dzięki Bogu za stworzenie siły rozpędu (skoro już dziękuje to Martyna Kwolek wraz z „Qferau” wyszły Ci Panie nieziemsko), bo straciłbym wiele. Bardzo wiele. Zaczęło się niezbyt dobrze – składająca się z czterech wokalistek grupa „Bez zapowiedzi” wprawdzie śpiewała czysto, ale bez emocji, zbyt sterylnie. I nie pomogło, a wręcz zaszkodziło coverowanie Niemena– mierzenie się z taką gwiazdą nawet profesjonalistom sprawia problemy. Chcąc nie chcąc coraz bardziej osuwałem się na fotelu. Z ratunkiem dla mej świadomości przybyła gwiazda wieczoru, znany z zespołu SBB śląski bluesman Józef Skrzek. Blues ma to do siebie, że czasem jest spokojny, usypiający, łagodny. Niestety Józef Skrzek gra i śpiewa bardzo dobrze i bardzo bluesowo, co sprawiło, że kilkakrotnie z letargu wyrywały mnie dopiero oklaski. Nikt nie spodziewał się, że niczym podczas wesela w kanie galilejskiej organizatorzy na koniec zostawili prawdziwy CUD – zespół „Qferau”. Gdy tylko wyszli na scenę, momentalnie uderzyła mnie niesamowita energia bijąca od artystów, jeszcze przed rozpoczęciem utworów senność zniknęła, zastąpiona pozytywnymi fluidami płynącymi z desek CHCKu. A potem było już tylko lepiej. Nie jestem krytykiem muzycznym, ba, wydaje mi się, że słoń zadeptał mi uszy, zatem brak mi słów na opisanie tego, co płynęło ze sceny – niezwykłej mieszanki folku, jazzu i bluesa granej na SPONSORZY I PATRONAT światowym poziomie. Pierwsze co zaskoczyło, to niezwykły dobór instrumentów – pianino, skrzypce, gitara basowa, wibrafon i etniczna perkusyjna. Pierwszy raz spotkałem się z takim zestawieniem – urzekło mnie. Może nie tyle same instrumenty, co mistrzowskie improwizacje członków zespołu, każdego z osobna oklaskiwano podczas koncertu za niezwykłe pokazy wirtuozerii. I same instrumentalne popisy w zupełności wystarczyłyby żeby rozbudzić publiczność, ale „Qferau” ma swojego asa – Martynę Kwolek. Niektórym siła wyższa poskąpiła urody, talentu czy wdzięku – zebrane z przeciętniaków mego pokroju nadwyżki bez wątpienia trafiły do Martyny. Nie mam pojęcia jak opisać jej głos, po prostu przechodziły mnie od niego ciarki. Utwór, który wyśpiewała przy akompaniamencie pianina był dla mnie arcydziełem, dzięki niemu w moim prywatnym rankingu trafiła na to samo miejsce, na którym stoi Katie Meloua, Nora Jones czy Lizz Wright. Doprawdy, nie wiem cóż mogę więcej powiedzieć na temat „Qferau” – ich trzeba usłyszeć i się zachwycić. Gdy tylko wypuszczą pierwszą płytę stanę na czele kolejek w empikach. Bartłomiej Kiraga Qferau... Mógłbym pisać i pisać, ale po co, było słychać. Świetni są, niesamowite umiejętności, a tym bardziej niesamowite patrząc przez pryzmat wieku Artystów (tak, specjalnie napisałem z dużej!). Solo na wibrafonie zwaliłoby mnie z nóg, gdyby nie to, że siedziałem, a klawisze były jak dla mnie nieprzyzwoicie świetne. W połączeniu z ciekawym basikiem, dobrymi skrzypcami i bardzo przyjemnym głosem Martyny... no brak mi słów. W jednym zdaniu, Qferau zagrał tak dobrze, że to aż nieetyczne i niemoralne. Pan Albert / Forum XXI FT