Asu ri to Sa gi shi

Transkrypt

Asu ri to Sa gi shi
MariuszZielke
AsuritoSagishi
cnotliwyaferzysta
nt
mepl
g
ra .
y f artek
w
o k
rm.bez
a
D ww
w
WydawnictwoPrincipium
Warszawa 2011
Projektgraficznyseriiiedycja
Pracownia
PiotrOrganiściak
JolantaJacent-Styczyńska
© CopyrightbyMariuszZielke,Warszawa 2011
© CopyrightbyPrincipium,Warszawa2011 ent
m l
ragek.p
f
t
y
Wszelkieprawazastrzeżone(allrightsreserved)
ow zkar
m
–zmienianieutworu,kopiowanie,powielaniebezzgodyautorazabronione.
e
r
Daww.b
w
ISBN978-83-63320-00-3
Wydawca: PrincipiumSp.z o.o.
00-355Warszawa,ul. Tamka38
Tel.228264934,faks228264864
Druk:ZakładPoligraficzno-WydawniczyPOZKALinż.TadeuszChęsy
88-100Inowrocław,ul.Cegielna10/12
1.
Ojciectęskniespoglądaw oknow poszukiwaniustarychczasów.Mawia:synu,możekomunaniebyłanajlepsza,alespójrztylko,coterazsiędzieje.Z każdymdniem
więcejludzinarzeka.Na szczęściecorazczęściejdoskwierająmukorzonki,zmuszającdo skupieniauwagina własnych czterech literach. W szpitalu dają mu zastrzyki,
po którychbólmijai znówmógłbyponarzekać,gdybynie
wspomnienieapetycznegotyłkasiostryAnny,któregowidokumilapacjentomczasczekaniana zabieg.
Gdygoodwiedzam,słyszę,jakbłąkasięnocami,nie
t
mogącznaleźćmiejsca.Czasemprzy
enchodzido mojegopom
l
g
koju.Mamwrażenie,żechcemniepo
fra ek.p głaskaćpo głowie,
leczcofarękę.Przysiadoacięż
wy kakrtoprzy łóżkui mówiszeprm ez
tem:
Daww.b
– Bardzomijejbra
w kuje,wiesz?W naszejrodziniezawszenajpierwumieralimężczyźni.Żonychowałymężów,
a nieodwrotnie.Toniesprawiedliwe.
Od śmierci matki minęło dziesięć lat, ale w takich
chwilachi mniechcesiępłakać.Bioręgow ramionai ryczęjakbóbr.A potemopowiadam,comisięprzytrafiło.
Mimotonadaluważamnieza skończonegodrania.
Trudno powiedzieć, od czego się zaczęło. Jeśli
wszystkomapoczątek,tomożew mojejopowieścibyło
nimpierwszezleceniew sprawiekryminalnej,jakieprzyjęliśmy.Choćpatrzącdalej,początkiemmogłabyćrozmowa z pewnym psychiatrą o nadprzyrodzonych
umiejętnościach.Ale w końcu wynikła ona z ucieczki
z egipskiegokurortu…
3
W Szarmel-Szejkzamierzałemspędzićtydzień.Przyleciałemw środęwieczorem,a w nocyz piątkuna sobotę
egipskakomórkaAl-Kaidywysadziław powietrzehotel
i bazar.
Niktsiętegoniespodziewał.Niedalejjakdwatygodniewcześniejterroryścidwukrotniezaatakowalilondyńskiemetro,w powszechnejopiniiświatawyczerpująclimit
spektakularnych ataków na co najmniej pół roku. Cały
światsięmylił.Bombaumieszczonaw ciężarówcewybuchłaniespełnastometrówod mojegohotelu,zabijającpięćdziesiąttrzyosoby.Falauderzeniowaprzewróciłamnie
na balkonie,gdywyszedłemzobaczyć,cosiędzieje.
Tobyłdrugiładunek.Pierwszy,którypozbawiłżycia
jakieśtrzydzieściosóbkilometrdalej,ledwiesłyszeliśmy.
Stłumionyodgłosi świstprzypominałsztuczneognie.
nt
Minutęprzed drugimwybuchemja
mepl kiśpijanyAngol
g
.
rechotałgardłowona ulicy,wska
jejdziewczyfra tzeukjącswo
y
r
w
a
niemiejsceeksplozji,skądw
ciem
n
o
ś
ciuno
siłsięsłup
o
k
z
eałdo
b
arm
czarnegodymu.PokDrzy
k
i
w
prze
c
hod
n
iów,a
kiedy
.
w
zobaczyłmniena balwkw
onie,pomachałrękąi krzyknął:
– Egipskiefajerwerki.Cool.
Gromadka Japończyków, którzy za miesiąc mieli
świętowaćrocznicęzrzuceniabombyatomowejna Hiroszimę,pstrykałaz ożywieniemfotki.Fleszebłyskałyjak
na pokaziemody.Po powrociedo Warszawyjednozezrobionychprzeznichzdjęćmiałemzobaczyćna okładcezachodniego tygodnika – angielski turysta machający
do aparatuna tleodległegosłupadymu.Podpis:
„John Fitzpatrick Bacon,
za chwilę zginie od wybuchu drugiej bomby”
Zanimścięłomniez nóg,zobaczyłem,jakcałkiem
oniemiałyJohnFitzpatrickBaconpodrywasiędo lotu.Jakiśrozgniewanyniewidzialnypotwóruniósłjegociałoniczympustąreklamówkęna pięćmetróww góręi rzucił
4
o ścianę.O dziwo,jegodziewczyna,a takżegromadkaJapończyków,zostalina miejscach.Wstrząspoprzewracał
ich,takjakmnie,alepozadrobnymiokaleczeniaminikomunicsięniestało.Jakbybombamiaławbudowanyjakiśinteligentnyszperaczdo wybieraniaz tłumunajlepiej
widzianychofiar.A możezabierałazesobątylkowysokich,uśmiechniętychAnglosasów?
GniewBoga!
Kiedywybiegłemna korytarz,byłatamjużcałamasagościhotelowych.Nawetukraińskacycatapiękność
przestaładokazywaćzesmagłymhabibi,któretozajęcie
całkowiciezajmowałoichprzeztrzyostatnienoce.Półnagi chłopak chciał otoczyć kobietę ramieniem, ale ona
strzepnęłajez siebie,jakbybyłotrędowate.
PotrąciłmnieArabw czarnejkoszuli,któryza pas-
nt
kiemmiałkaburęz rewolwerem.Prze
mepl dzierałsięprzezkog
.
rytarz,krzycząc,żebyśmybie
fragtlina
ek plażę.
y
r
w
– Jak pan myśli, pa
o nzie
kakolego, Izrael zaatakował?
econy jegomość z trywialnym
rmspo
b
a
– zażartował gru
b
y,
.
D w
uśmieszkiemwymwalwowanymna ospowatychpolikach.
– Tobomby– szturchnęłagow bokdrobnakobiecinaw okularachjakdenkaod szklanek,któraprawdopodobniemiałanieszczęściebyćjegożoną.
– Alektowie,czynieizraelskie?!
Na plażyzebrałsięcałkiempokaźnytłum.W powietrzuwciążunosiłasięotoczonafetoremsiarkimieszanka
pyłui śmieci.Arabowiepadlina kolanai składalipokłonyAllachowi.PragmatyczniEuropejczycynietraciliczasuna modlitwy.Próbowalidodzwonićsiędo ambasad,
rodzini zachodnichstacjitelewizyjnych.Grubaswyciągnąłtelefon.
– Zaraz będziemy wiedzieli, o co chodzi. Napiszę
do kumplaesemesa.Przepowiadapogodęw telewizji– powiedział.
5
Czymprędzejwmieszałemsięw tłum.Z oddalipomachałdo mniewysoki,chudyMurzyn.Każdegoranka
na plażynamawiałdo darmowegopróbnegonurkowania
i rozdawałskrętyzesłabąegipskątrawą,za cowedlemiejscowegoprawagroziłomuobcięciedłoni,a ktowie,czy
nieczegoświęcej.
Sudańczyko imieniuTahib.
Biegłterazpo plażyi uspokajałzdezorientowanych
turystów.
– Nicsięniebój,my friend – zawołał.– Totylkowybuchłybutlew bazienurkowej.
Krzyczałna całygłos,żebywszyscysłyszeli,a potem
nachyliłsiędo mniei szepnął,żetokaraBoga.Taksamo
jakroktemu,gdydo morzaspadłsamolot,któregopasażerów potem powyjadały rekiny. Tak zasmakowały
nt
w ludzkimmięsie,żezdarzałysięata
mepklina plażowiczów.
g
Alecicho– o tymniktniewie.fra ek.
wylecdo
art usti mrugnąłokiem,
Sudańczykprzycisnąłpa
o
k
z
e
anrm
częstującmniewypa
ymdo
Dlo
w.b połowyskrętem.
w
Ranowszystkoby
w łojasne.Dwiebomby,osiemdziesięciuzabitych,dwusturannych.Przezmegafonyapelowanodo lekarzy-turystów,żebyzgłaszalisiędo pomocy.
Całaekiparodzimychłapiduchówbawiław Kairzena meczupiłkinożnej.Egiptwygrałtrzyzero.
Ekipytelewizyjnekręciłyujęciazburzonychbudynkówi stojącychna rogatkachczołgów.Żołnierzew czarnych mundurach z odbezpieczonymi kałasznikowami
w dłoniachz powagąpozowalido zdjęć,nawetniedrapiącsiępo tyłkach,jaktomieliw zwyczaju.Przedzieraliśmy się przez czterdziestostopniowy upał i walącą
na lotniskomasęuciekinierów.Beduińskitaksówkarznie
włączyłmuzyki.Niewiedziałemjeszcze,żetojegobracia spowodowali wybuchy. Dopiero w kraju doszły
do mniewieścio spacyfikowanychwioskachnomadów
6
na obrzeżach Szarm. Zemsta Mubaraka była krwawa
i bezlitosna.
Taksiarzskasowałdziesięćdolcówi natychmiastzaproponowałwymienienieichna mojeokularyprzeciwsłoneczne.Uśmiechżółtychzębówświadczył,żebyłbardzo
zadowolonyz transakcji.
Trafiłemdo samolotuholenderskichlinii.Kilkanaście
godzinpóźniejw Amsterdamiemiałemprzesiąśćsięna lot
do Warszawy.
W samolociewszystkiemiejscabyłyzajęte.Głównie
Holendrzy,alezdarzalisięrównieżSzwajcarzy,Francuzi
i Niemcy.Noi ja.JedenPolak.Lepiejbyłosiędo tegonie
przyznawać.
Na szczęściegość,któryusiadłprzy mnie,wskazał
na uchoi powiedział,żeprzy wybuchupopękałymubęnt
benki,więcniebędziew staniezemnąkon
wersować.Skimepl
g
a
.
nąłem,żerozumiem.
r
y f artek czałomnieuczucie,
wtunieopusz
Przezpięćgodzinlo
o
k
ez serwacją.Ukradkiemzerkarm.jbąśob
żeznajdujęsiępod
Daczy
w
łemna sąsiadów,aleniedo
strzegłemniczegoniepokojąww
cego.Dwarazyprzeszedłemdo toalety,obserwująctwarze
współpasażerów.W końcuuspokoiłemsię.Uznałem,że
musiałomisięwydawać.Możepo takimzdarzeniu,każdymauczucie,żejestobserwowany.
Aleniewydawałomisię.
HermanBolspodszedłdo mniew poczekalniamsterdamskiegolotniskaSchiphol.Miałna sobieopiętąna brzuchukoszulkępoloi jasnespodnie.Byłmisiowatymfacetem
z brodą,w typiePeteraUstinova.Równiedobrzemógłbyć
seryjnymmordercąjakdobrodusznymŚwiętymMikołajem.
– Zimnopo tymcholernymupale– zagadnął,siadającobok,a ponieważnieodpowiedziałem,dodał:– Przepraszam,lecieliśmyjednymsamolotem,a widzę,żepan
teżpodróżujesamotnie.NazywamsięHermanBols.
7
Podałemmuniechętniedłoń.
– Proszęsięnieobawiać.Niejestemtypemrzepa,
któryjaksięuczepi,toniemożnagooderwać.Niezamierzamzatruwaćpanudnia,aleuznałem,żepowinniśmyporozmawiać.Tozajmietylkochwilę.
– O cochodzi?– zapytałemszorstko.
– Jestempsychiatrą,obserwowałempanaw samolocie.– Sięgnąłdo koszulkii wyjąłwizytówkę.
– Miałemtakiewrażenie.Aleniewidziałempana.
– Całylotsiedziałemw kabiniepilotów.Jedenz nich
byłna bazarzew momenciewybuchu.Sąsiadarozerwało
na cząstki.Pilotbyłcaływekrwii strzępkachciałatamtego.Alenicmusięniestało.Poproszonomnie,żebym
z nimporozmawiałi pilnowałpodczaslotu,żebynagle
cośmuniestrzeliłodo głowypod wpływemspóźnionego
nt
szoku.Jakbytoczemuśmogłozapm
obeiec.
l
g
– Skorosiedziałpanw kabfrinaiepi
k.plotów,jakpanmógł
e
t
y
mnieobserwować?
ow zkar
m
e ii chrząknął.
r
bm
a io
Bolswzruszyłra
Dm
wn.a
w
– Mówiłem,żeje
wstempsychiatrą…Aleniewariatem
– dodałszybkoBols.– Tłumaczeniepewnychtajników
mojegozawodui wyuczonychumiejętnościbyłobybezcelowe,boi takmipannieuwierzy.Powiemtylko,żesiedział pan w trzecim rzędzie obok człowieka, któremu
popękałybębenki.Prawda?
Skinąłemgłową,alemnietonieprzekonało.Przecież
takieinformacjemógłwyczytaćw karciepokładowej.Czy
jednakbyłataminformacjao popękanychbębenkach?Pozatymtouczucie…
– Proszęniestaraćsiępodważaćtego,comówię,boto
do niczegoniedoprowadzi.Dwarazyprzechodziłpando toalety,czytałksiążkęo LeonardziedaVinci,a w trzeciejgodzinielotupróbowałsięzdrzemnąć.Bezpowodzenia.
Mówiłprawdę.Czyw samolociebyłajakaśkamera?
8
– Nodobra,wierzę,żemniepanobserwował.Ale
po co?
– Właśnie,tojestnajciekawsze…– rzekłtajemniczo.
– Tak?
– Prawdęmówiąc,niemampojęcia.
– Nierozumiem.
HermanBolswestchnąłciężko.
– Najgorszew zawodziepsychiatryjestto,żeludzie
traktująnasjakszarlatanów.Przyznaję,niebezpodstaw,
boludzkiumysłwciążstanowidlanaszagadkę.Chociaż
znamyjegobudowęanatomiczną,potrafimyocenić,którereceptoryza coodpowiadają,gdziezachodząposzczególneprocesymyślowe,tojednakstanowitozaledwie
ułamekprocentatego,cochcielibyśmywiedzieć.W większościprzypadkówwiemy,gdzieleżyproblem,alezupełt
nie nie mamy pojęcia, jak gomle
ecnzyć. Terapia polega
l
g
.p
na metodziepróbi błędówifranie
esktetyrzadkokiedyprzyt
y
r
w
nosioczekiwaneskutki.o zka
rm e
– Janiejestemcho
Daww.rby.
Zignorowałmo
w jąodpowiedź.
– Ciężkomio tymmówić,alepsychiatriajestwciąż
na początku drogi. Leczenie psychotropami i elektrowstrząsamimożewydawaćsięnawetefektywne,aletak
naprawdęjesttylkonieudolnymnaśladownictweminnych,
dalekobardziejrozwiniętychgałęzimedycyny.Bomymusimynauczyćsięleczyćdusze,a o duszywiemyjeszcze
mniejniżo umyśle.
A więcjednakwariat.
– Cotomawspólnegozemną?
Przeznastępnepółgodzinywykładałmitajnikinowoczesnejpsychiatriii jejmożliwościbądźniemożliwości.
– Tenprzydługiwstęppoczyniłemtylkopo to– zakończył– żebypanuwytłumaczyć,żeniejestemjednym
z tychszarlatanów,którzyuważają,żepotrafiąwyleczyć
9
choregopsychicznieczłowieka.Właściwieuważamsię
za badacza.
– Wciąż nie powiedział mi pan, jaki problem dostrzegłu mnie?!
– Ależpowiedziałem.Powiedziałempanu,żeniemam
pojęcia,dlaczegotoakuratpanaosobaprzykułamojąuwagę.Możepantonazwaćszóstymzmysłem,parapsychologią, zwykłym przypadkiem, jak pan chce… Szczerze
mówiąc,miałemnadzieję,żepanmipodpowie…
– Dość– syknąłemi wstałemz miejsca.– Mnienic
niedolega!
– Jestpanpewien?– równieżwstał.– Proszęzostać,
jajużidę.Proszęwziąćwizytówkę,żebypanwiedział,
do kogosięzwrócić,gdyjużzrozumieswójproblem.Pańskiprzypadekmożebyćdlamnienad wyrazinteresujący.
t
– Topanpowiniensięleczyć!–
en łemi ostentacyjmucią
l
g
.p nika.
niewyrzuciłemjegowizytówkfędo
ra ekśmiet
t
y
r
w
– Panawybór.Żegnam.
o zka
e
arcm
Patrzyłem, jakDod
ho
w.bdzi w kierunku sali odlotów.
w
Kiedyzniknąłmiz w
oczu,wróciłemdo czytaniaksiążki
o Leonardzie.Po godziniena tablicypojawiłasięinformacjao moimsamolocie.
Chwyciłemtorbę,alezanimruszyłemw kierunkuhali,nachyliłemsięnad koszemi starającsięniezwracaćniczyjej uwagi, wyciągnąłem wizytówkę Hermana Bolsa
z koszana śmieci.
Jakieśdzieckoo nieokreślonejpłciszarpnęłomamę
za rękę i wskazało w moim kierunku. Nietrudno było
zgadnąć,comana myśli.
– Patrzmamo,pangrzebiew śmietniku!
– Och,mówiłamci,żetrzebaszanowaćwszystkich
ludzi.Nawetżebrakówi śmieciarzy.
Mama zasłoniła dziecku oczy i uśmiechnęła się
do mniez obrzydzeniem.
10