Dobra uczelnia to bogata uczelnia

Transkrypt

Dobra uczelnia to bogata uczelnia
Dobra uczelnia to bogata uczelnia
Witold Gadomski
2009-08-16, ostatnia aktualizacja 2009-08-16 16:06
Wolny rynek nie rozwiąże problemu słabych uczelni. Potrzebne są dodatkowe pieniądze - od studentów i pracodawców. Bez
tego słabe uczelnie i ich absolwenci nie wyjdą z zaklętego kręgu ubóstwa.
•
Witold Gadomski
W PRL dyplom ukończenia wyższych studiów nie zapewniał kariery finansowej, ale był dowodem przynależności do grupy społecznej - ludzi wykształconych.
Niektórzy żartowali, że jest niczym herb dla szlachcica. U schyłku PRL tego rodzaju "szlachectwo" osiągał co dziesiąty młody człowiek. W III RP nastąpiło upowszechnienie
wyższej edukacji. W rankingach skolaryzacji przesunęliśmy się z końca na jedno z pierwszych miejsc w Europie. Ten awans edukacyjny powszechnie uważa się za jedno z
największych osiągnięć III RP. Liczby są rzeczywiście imponujące. O ile w roku 1991 w szkołach wyższych uczyło się niespełna 400 tys. studentów, to dziesięć lat później
czterokrotnie więcej. W 1991 r. status studenta posiadało 13 proc. 20-latków. Dziś studiuje co drugi młody człowiek. Matura, uważana przed pół wiekiem za przepustkę do
środowiska inteligencji, stała się prawie obowiązkowa.
Jednak upowszechnienie wyższej edukacji w III RP nie zaowocowało erupcją wynalazków, osiągnięć naukowych, wspaniałymi dziełami kultury. Co dziwniejsze, nie Czy
posiadający formalnie wyższe wykształcenie młodzi ludzie lepiej się sprawdzają na rynku pracy niż ich ojcowie - absolwenci zawodówek? Być może, choć zmiany w tym
obszarze były w ostatnich latach tak głębokie, że nie są możliwe proste porównania.
Dyplom tanio sprzedam
Opisany niedawno przez "Gazetę" przypadek Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi nie jest wyjątkiem. Działająca od 1993 r. AHE jest
prawdopodobnie największą polską uczelnią. Kształci 35 tys. studentów studiów stacjonarnych i niestacjonarnych na 16 kierunkach nie tylko w Łodzi, ale też w
kilkudziesięciu polskich i zagranicznych miastach. AHE jest fabryką, ale produktem, który wytwarza i sprzedaje, nie jest wiedza, lecz dyplomy ukończenia wyższych
studiów. Najwyraźniej studentom to nie przeszkadza. Niemal każdy absolwent szkoły średniej jest zarejestrowany w portalu społecznościowym, gdzie bez trudu znajduje
opinie o szkołach wyższych. Złe opinie o AHE nie zrażają chętnych. Powodem są umiarkowane ceny za uzyskanie dyplomu i jeszcze niższe wymagania naukowe.
Jestem entuzjastą prywatnej przedsiębiorczości, ale obawiam się, że większość niepublicznych szkół wyższych ma na swoim koncie podobne grzechy jak AHE. Od razu
dodam - podobne grzechy mają także szkoły publiczne, a z drugiej strony wśród prywatnych uczelni są chlubne wyjątki.
Spójrzmy na statystyki. Boom edukacyjny zawdzięczamy przede wszystkim uczelniom niepublicznym oraz studiom niestacjonarnym na uczelniach państwowych. W 1991 r.
na prywatnych uczelniach studiowało zaledwie 4 tys. osób, dziesięć lat później 400 tys., dziś 660 tys. W tym czasie liczba studentów na uczelniach publicznych, uczących się
w trybie stacjonarnym wzrosła zaledwie 2,6 razy.
Ale uczelnie państwowe też nauczyły się zarabiać pieniądze. Liczba studentów w trybie niestacjonarnym, czyli płacących za studia, wzrosła ponadpięciokrotnie. W 2000 r.
niemal co drugi student uczelni państwowych studiował zaocznie lub wieczorowo. Dziś jest to wciąż ponad jedna trzecia. Względny spadek studiujących w trybie
niestacjonarnym wynika z niżu demograficznego. Ale mimo niżu wciąż rośnie liczba studentów w szkołach niepublicznych. Nie są to wprawdzie przyrosty 50-procentowe
jak w latach 90., ale w roku 2007/2008 w szkołach prywatnych studiowało o 3,6 proc. więcej niż rok wcześniej.
Gdy przed blisko dziesięciu laty pisałem o prywatnych uczelniach, spotykałem się z opiniami: wcześniej czy później rynek zweryfikuje złe uczelnie i pozostaną tylko te
lepsze. Wierzę, że kiedyś to rzeczywiście nastąpi, ale dopóki na rynku wyższych uczelni nie handluje się wiedzą, lecz dyplomami, przewagę mają ci, którzy konkurują ceną, a
nie jakością.
Słabe szkoły coraz słabsze
- Pierwszym wyborem absolwenta szkoły średniej szukającego dla siebie miejsca na wyższej uczelni jest prestiżowy kierunek na dobrej publicznej uczelni - mówi studentka
Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Studia w Kolegium MISH uchodzą za prestiżowe, gdyż student może
wybierać spośród kilkunastu wydziałów UW dziedziny, które chce studiować. "Prestiżowość" jest pojęciem względnym i wciąż słabo powiązanym z rynkiem pracy.
Prestiżowa jest na przykład psychologia, choć większość absolwentów nie może liczyć na pasjonującą i dobrze płatną pracę, w której wykorzysta zdobytą wiedzę.
Żeby uniknąć nieporozumień i zarzutów ze strony humanistów, że nie doceniam ich wykształcenia, chcę jasno powiedzieć: każde solidne studia są wartością. Im lepsze,
prowadzone przez lepszych profesorów, tym lepiej. Studia, o ile są rzeczywiście na wysokim poziomie, poszerzają horyzonty myślenia, a w dodatku uczą tego, jak się uczyć,
co w każdej pracy jest przydatne. Zwłaszcza że żyjemy w czasach, gdzie zmiany następują bardzo szybko i konieczne jest nieustanne zdobywanie nowych kwalifikacji.
Dlatego humanista może się świetnie sprawdzić na rynku pracy. Najlepszym dowodem jest kariera Mateusza Morawieckiego, z wykształcenia historyka, a dziś prezesa
banku BZ WBK. Zdobył stanowisko, przechodząc morderczą rekrutację. Oczywiście skończył też studia ekonomiczne, choć w wywiadach prasowych twierdzi, że najbardziej
ukształtowała go historia.
- Gdy pierwszy wybór kończy się porażką, pozostają wydziały mniej prestiżowe, co wcale nie musi oznaczać utraty szans na dobrą pracę po zdobyciu dyplomu - mówi
zaprzyjaźniony student. - Każdy zaczyna kalkulować: czy lepiej zamiast socjologii na UW studiować bibliotekoznawstwo, czy socjologię wieczorową. A może wybrać
socjologię na mniej renomowanej uczelni publicznej lub na uczelni prywatnej mającej dobrą opinię.
To są wciąż wybory zamożnych - nastawionych na naukę młodych ludzi z prowincji lub z dużych miast, mających wsparcie rodziców, kończących niezłe szkoły średnie,
którym powinęła się noga na maturze i zdali gorzej, niżby chcieli.
Przeciętniacy, ci, którzy przed naszą rewolucją edukacyjną nie mogliby marzyć nawet o maturze, a teraz osiągają na niej bardzo słabe wyniki, wybierają uczelnie prywatne,
najlepiej te blisko miejsca zamieszkania. Czesne jest zwykle niewygórowane - 3-4 tys. zł rocznie, znacznie mniej niż opłata za dobre niepubliczne gimnazjum w Warszawie.
Za 10 tys. można w ciągu kilku lat zostać magistrem.
Jeśli słaba prywatna uczelnia jest z góry uważana za wybór gorszy, podjęty tylko dlatego, że młodego człowieka nie stać (materialnie i intelektualnie) na coś lepszego, to
niewielka jest szansa, by jej poziom w miarę upływu czasu i zbierania doświadczeń rósł. Staje się ofiarą - podobnie jak jej studenci - "zaklętego kręgu ubóstwa". Nie ma
mowy o pracy naukowej, o przyciągnięciu bardziej znanych naukowców, o ciekawych konferencjach z udziałem znanych naukowców z Polski i ze świata. Z drugiej strony
pracownicy tych uczelni muszą dbać o to, by nie stracić "klientów". Stratą jest każdy student, który rezygnuje i przestaje płacić. Czy w takiej sytuacji można sobie pozwolić
na zaostrzenie kryteriów egzaminacyjnych?
Tylko czemu służy zabawa w naukę?
Pominąwszy tych, którzy pracę mają, a muszą uzupełnić formalne wykształcenie, i dzieci przedsiębiorców, które wiedzą, że nie będą szukać pracy, bo z czasem przejmą
firmę po rodzicach, reszta po słabych studiach ma marne szanse na dobrą pracę.
Duże korporacje rekrutują kandydatów poprzez własny system egzaminów. Na przykład cztery największe światowe firmy audytorskie robią egzaminy w języku angielskim,
jednakowe we wszystkich krajach, w których firmy te działają. Obejmują zwykle sprawdzian z umiejętności posługiwania się językiem biznesowym (business english), testy
inteligencji i predyspozycji oraz test numeryczny pokazujący, czy kandydat potrafi sprawnie posługiwać się liczbami. Szczęścia w rekrutacji może szukać absolwent każdej
•
uczelni i każdego kierunku, lecz absolwent słabej szkoły ma nikłe szanse, by przez egzaminy przebrnąć.
Coraz częściej firma, szukając pracowników, w ogóle nie określa, jakie kierunki studiów powinni skończyć kandydaci. Po prostu aplikuje stażystom
intensywne szkolenie. Kandydaci ze szkół słabych często nawet nie są zapraszani na rozmowę kwalifikacyjną, a jeszcze mniejsza jest szansa, że wyjdą z niej zwycięsko.
Kluczem do sukcesu zawodowego jest bowiem elastyczność, zdolność wykorzystania nie tylko zdobytej wiedzy, ale przede wszystkim umiejętność uczenia się. Słaba szkoła
tego nie daje.
Matematyka, głupku
Wybitny amerykański ekonomista Paul Romer zajmujący się wpływem postępu technicznego na rozwój gospodarczy twierdzi, że najlepszą inwestycją państwa w rozwój jest
wspomaganie studiów technicznych i studiów z dziedziny nauk ścisłych. Według Romera wpływ na postęp techniczny i gospodarczy ma nie liczba wszystkich studentów,
Tymczasem w Polsce na blisko 2 mln studentów zaledwie nieco ponad 310 tys. studiuje w szkołach technicznych. Tylko 10 tys. studiuje w szkołach prywatnych.
Zorganizowanie i funkcjonowanie szkoły technicznej jest bowiem trudniejsze i bardziej kosztowne niż szkoły "marketingu i biznesu" lub szkoły humanistycznej.
W 2008 r. OBOP przeprowadził badania dotyczące zapotrzebowania firm na specjalistów. Prawie dwie trzecie badanych przedsiębiorstw zadeklarowało, że brakuje im
specjalistów inżynierów. Rząd, by przeciwdziałać brakom wykwalifikowanej kadry, oferuje wyższym uczelniom technicznym dodatkową pomoc w wysokości 1 mld euro do
roku 2013, która przeznaczona jest na zajęcia wyrównawcze z matematyki i fizyki oraz na stypendia dla studentów preferowanych przez rząd kierunków i na organizowanie
praktyk. Na razie są sprzeczne sygnały, czy program działa. Na Politechnice Warszawskiej na początku sierpnia zaczęła się druga tura rekrutacji. Kryteria przyjęć są
żenująco niskie. Na mniej prestiżowe kierunki (oczywiście "prestiżowość" jest względna) wystarczy 45-60 punktów, by zdobyć indeks. Jeszcze łatwiej jest w filii PW w
Płocku. Tam, by studiować mechanikę i budowę maszyn, potrzeba zaledwie 30 punktów z matury. Wynik ten osiąga każdy, kto słabo zda egzamin z matematyki na
poziomie podstawowym.
Inna sprawa, czy ktoś taki da sobie radę na trudnych studiach. To staje się coraz większym problemem uczelni technicznych. Ponosimy skutki absurdalnej decyzji podjętej
przed dwudziestu paru laty o skreśleniu matematyki z listy obowiązkowych przedmiotów maturalnych.
Marzenia o Harvardzie
Fabryki dyplomów w rodzaju Wyższej Szkoły Humanistyczno-Ekonomicznej nie są polskim pomysłem. Podobnych szkół nie brakuje w Europie, a zwłaszcza w Stanach
Zjednoczonych. Ale jednocześnie młody człowiek ma do wyboru znacznie lepsze szkoły, o ile dysponuje odpowiednim kapitałem finansowym i intelektualnym. Student
Harvardu wie, że 200 tys. dol., jakie musi wydać, by uzyskać tytuł master of science, to inwestycja, która zwróci się w ciągu kilku lat. Dobre prywatne uniwersytety
amerykańskie i europejskie mogą sobie pozwolić na to, by podnosić nie tylko poprzeczkę finansową, lecz również intelektualną. Przyjmują tylko najlepszych, podczas
egzaminów profesorowie nie stosują taryfy ulgowej tylko dlatego, że student płaci regularnie czesne. Na polskim pracodawcy dyplom ukończenia UW, SGH czy UJ robi
większe wrażenie niż dyplom AHE, ale dla absolwenta jest co najwyżej biletem wstępu, a nie gwarancją kariery.
Jeżeli marzymy o "polskim Harvardzie", powinniśmy zacząć od przyjrzenia się finansom uczelni. Roczne przychody Harvard University to 3,2 mld dol. (10 mld zł), a
wartość majątku fundacji Uniwersytetu Harvarda to 36,9 mld dol. (dane za rok 2007). Tymczasem przychody wszystkich szkół niepublicznych w Polsce to 2,6 mld zł, a
publicznych 14 mld zł.
Bez zwiększenia strumienia pieniędzy nie ma mowy o wyrwaniu się z "zaklętego kręgu ubóstwa".
To stwierdzenie banalne. Ciekawsze jest pytanie, skąd mają pochodzić środki.
W Stanach Zjednoczonych głównym źródłem utrzymania dużych szkół wyższych są prywatne fundacje, często zasilane przez bogatych absolwentów. W Polsce o takiej
formie finansowania nie ma co marzyć, choć warto pomyśleć o zmianie przepisów podatkowych, by bogaci ludzie byli bardziej skłonni wspierać fundacje.
Bez zwiększenia zasilania ze środków prywatnych polskie szkolnictwo wyższe pozostanie biedne, gdyż państwo zawsze będzie miało pilniejsze potrzeby. Konieczne jest
pewne ujednolicenie źródeł zasilania finansowego szkół publicznych i prywatnych. Jeżeli szkoły publiczne oferują połowę miejsc "bezpłatnych", czyli finansowanych z
budżetu państwa, to już na wstępie mają przewagę nad szkołami prywatnymi.
• DOTACJE Z BUDŻETU DLA WSZYSTKICH UCZELNI. Jeżeli uznajemy, że wykształcenie wyższe jest dobrem publicznym, które w pewnym stopniu powinno być
finansowane przez całe społeczeństwo, to nie jest zasadne, by z przywileju tego korzystały jedynie szkoły państwowe.
Publiczne wsparcie dla szkół prywatnych pomoże wyeliminować szkoły najsłabsze, takie jak AHE. Nie tylko dlatego że dotacje wiązać się będą z większą kontrolą.
Wyrównanie szans finansowych państwowych i prywatnych szkół powinno spowodować większe zainteresowanie zdolnej młodzieży szkołami prywatnymi. Będzie szansa na
to, że najlepsze przebiją się i będą konkurować jak równy z równym z UW, UJ, SGH czy Politechniką Warszawską. Najsłabsze pozostaną tam, gdzie są.
• WSPÓŁFINANSOWANIE PRZEZ STUDENTÓW I PRACODAWCÓW. W finansowaniu szkół w większym stopniu powinni partycypować pracodawcy i studenci.
Absurdem jest publiczne finansowanie na przykład studiów medycznych, dających dobre perspektywy zawodowe. Również pracodawcy powinni czuć się bardziej
odpowiedzialni za jakość kształcenia absolwentów. Im lepiej wykształconych stażystów pozyskają, tym mniejsze będą musieli ponosić koszty na podnoszenie ich kwalifikacji
podczas pracy. Powinni narzucać szkołom standardy i kierunki studiów i partycypować w ich finansowaniu. Im lepsza będzie kooperacja szkół wyższych, pracodawców,
organizacji studenckich i pośredników na rynku pracy, tym bardziej szkoły będą konkurować jakością kształcenia, a nie niskimi cenami.
Wydaje mi się też konieczne zaostrzenie kryteriów egzaminu maturalnego. Dziś są ogromne rozpiętości między poziomem maturzysty zdającego dobrze na poziomie
rozszerzonym a tego, kto ledwie zalicza poziom podstawowy. Dzięki temu możemy z dumą twierdzić, że wykształcenie średnie jest niemal powszechne, lecz poza
dokumentem nic z tego nie wynika. Nową rewolucję edukacyjną rozpocznijmy od podniesienia kryteriów na każdym etapie edukacji.
Przychody działalności dydaktycznej szkół wyższych w Polsce w 2007 r.
Przychody z
..
działalności
Z tego
dydaktycznej
dotacje z
z budżetów gmin i innych
opłaty za zajęcia
budżetu
funduszy publicznych
dydaktyczne
13,7 mld
8,5 mld
39 mln
4,3 mld
872 mln
11,3 mld
8,4 mld
26 mln
2 mld
785 mln
2,4 mld
69 mln
13 mln
2,2 mld
86 mln
..
..
Ogółem
Szkoły wyższe
publiczne
Szkoły wyŜsze
niepubliczne
Źródło: GUS
Źródło: Gazeta Wyborcza
pozostałe