Stefan Danis
Transkrypt
Stefan Danis
TŁUMACZENIE FILMU „What’s Your GOBI?” http://www.youtube.com/watch?v=9HuhByhk4J4 Chcę wam opowiedzieć o przeciwnościach. Życie nas nie rozpieszcza. Spójrzcie tylko. Czy widzicie na tym slajdzie jakieś problemy, którym właśnie stawiacie czoło? Ja i moja żona właśnie borykamy się z kilkunastoma z nich. Mój teść, wspaniały człowiek, ma raka. Jeden chłopiec w szkole naszego dziecka znęca się nad kolegami. Sytuacja na rynku jest ciągle niepewna. Ja doznałem kontuzji. Czy każda para w średnim wieku zmaga się z tyloma problemami? Przyjrzyjmy się statystykom. Patrząc na te liczby, czy to nie zdumiewające, że kiedy to nam coś złego się w życiu przytrafi, reagujemy zawsze takim zaskoczeniem? To są rzeczy nieuniknione. Dopadną nas wcześniej czy później. Jedyne, co od nas zależy, to sposób, w jaki sobie z nimi radzimy. Jestem głęboko przekonany, że to od naszej wytrzymałości emocjonalnej zależy, jakie znaczenie nadamy danemu wydarzeniu, i jak na nie zareagujemy. Pracuję w kadrach. Wyobraź sobie, że w poniedziałek stracisz pracę. Najprawdopodobniej twoją natychmiastową reakcją będzie poczucie wstydu, upokorzenie, utrata pewności siebie, niepokój, presja finansowa. Po jakimś czasie pojawi się akceptacja. A po akceptacji nadchodzi wolność, nowe możliwości, szanse, odnowa. Niektórzy z was osiągną ten etap w ciągu jednego dnia. Inni będą potrzebowali tygodnia, a jeszcze innym nie starczy na to nawet rok. Dzisiaj pomówimy o tym, jak skrócić ten czas pomiędzy negatywnym wydarzeniem, a dostrzeżeniem szansy. I jak zrozumieć i oswoić to wszystko, co narasta w naszej głowie wokół tego zdarzenia, demonizując je i sprawiając, że zdaje się większe i groźniejsze, niż jest w rzeczywistości. Opowiem wam o własnym „dołku”. Pamiętacie kryzys? Październik 2008. To był czas, kiedy moje tętno niemal idealnie zgrało się z rytmem spadków na nowojorskiej giełdzie. To była katastrofa. We wrześniu klienci zatrudniali nowych ludzi, w październiku ich zwalniali. W grudniu myślałem, że to koniec świata. To była moja własna rzeczywistość, wymyślona przeze mnie, ale naprawdę wierzyłem, że nadchodzi apokalipsa. Spodziewałem się, że ta linia zanurkuje aż do zera. Na początku byłem wściekły. To była moja trzecia recesja, na tym samym stanowisku, w tej samej firmie. Jak można być tak głupim? Ile można? Ale po sześciu tygodniach nadal nie wiedziałem, co robić, i zacząłem się naprawdę niepokoić. Nie wiedziałem, co powiedzieć naszemu zespołowi. Dyrektor generalny powinien znać wszystkie odpowiedzi. W grudniu wpadłem w depresję. Żona mnie nie poznawała. Przychodziłem do domu albo zły jak osa, albo przygnębiony, albo przerażony. Beznadziejna sytuacja. Nie miałem kontroli nad własnymi emocjami, nie miałem kontroli nad gospodarką; potrzebowałem się oderwać, zająć czymś zupełnie innym. Czymkolwiek. Postanowiłem skupić się na swoim zdrowiu. Zapisałem sobie: do końca 2009 roku, rok od tamtego momentu, będę zdrowszy niż kiedykolwiek wcześniej. Cel godny podziwu jak na 44-latka. Wtedy zacząłem się rozglądać za jakimś naprawdę wielkim przedsięwzięciem, czymś, co oderwałoby mnie od problemów i pozwoliło skupić się na czymś osiągalnym. Wpisałem w Google kilka słów: wytrzymałość, najtrudniejsze, wymagające, postrzelone, najdłuższe. Pierwszy wynik: Mount Everest. „Kochanie, chcę wejść na Mount Everest, zawsze o tym marzyłem, pozwól mi wejść na Mount Everest!”. „Wykluczone, ludzie tam umierają!” „Jestem wart więcej martwy niż żywy”. Tłumaczenie: Zofia Owczarek I wtedy zaintrygowało mnie to. „Chcę przebiec 5 maratonów, albo lepiej 6, w 5 dni. Pozwól mi to zrobić!”. „Stef, w życiu nie biegłeś w maratonie, biegasz jak Golden retriever – za kolorowymi błyskotkami albo piłką tenisową… nie bądź głupi! Ale zrobisz jak chcesz, twoja sprawa”. I tyle. Zapisałem się i wystartowałem w 250-kilometrowym wyścigu na jakimś pustkowiu na końcu świata – pustyni Gobi. Wiecie, gdzie jest pustynia Gobi? W Chinach. Pomyślałem, że jeśli przebiegnę tę pustynię, to i z kryzysem sobie poradzę. Bułka z masłem. Założenie było proste, to nie jest maraton, tego rodzaju sporty ekstremalne jeszcze nie doczekały się własnej formuły, ale ktoś powiedział, że psychika jest tu tak samo istotna jak sfera fizyczna. Fizyczność była dla mnie jasna: przebiec połowę w ramach treningu i mieć nadzieję, że siła psychiczna wystarczy na drugą połowę. Więc postanowiłem biegać tylko wtedy, kiedy nie chciałem – żeby mój trening przypominał nieco warunki, jakie będą panować na pustyni. Więc o północy, kiedy byłem już zmęczony i chciałem iść spać – zakładałem buty do biegania. Kiedy na dworze szalała śnieżyca – to znak, trzeba biegać. Kiedy po obfitym posiłku czułem się naprawdę przejedzony, natychmiast wychodziłem biegać. Nie żartuję! Jeśli troszkę za dużo wypiłem – nie macie pojęcia, gdzie budził mnie wschód słońca… To działało. Po czterech miesiącach mogłem już przeprosić się ze swoimi starymi dżinsami rozmiar w pasie 32. Włożyłem je, a w poniedziałek Leslie mówi: „Musisz iść do pracy”, a ja jej na to: „No co ty, spójrz tylko na to!” I wyobraźcie sobie, że zaczął mi się robić kaloryfer! To było niewiarygodne, zrzuciłem 11 kilo! To był punkt kulminacyjny. Kryzys nadszedł tydzień później. Kiepski ze mnie biegacz. Uległem kontuzji, i to poważnej. Lekarz powiedział, że nie mogę już biegać. Nie mogę jechać na pustynię. Ale skoro naprawdę mi zależy, to powinienem iść na basen i próbować biegać w wodzie, nie dotykając dna. Więc nazajutrz wziąłem pod pachę deskę do pływania i wybrałem się na basen. Oto moje towarzyszki z grupy. Były dla mnie przemiłe, bo byłem nowym przystojniakiem na basenie. Nadszedł czas wyprawy na Gobi. Byłem wtedy bardziej pływakiem niż biegaczem, ale jak zobaczycie, ćwiczenia w basenie nie poszły na marne. To było pustkowie, surowe i jałowe. Dość przerażające. W zasadzie od dwóch miesięcy w ogóle nie biegałem. Na starcie pojawili się ludzie z jakichś 28 krajów, w tym 13 Kanadyjczyków. Niesamowite. Zacząłem się denerwować. Nie było tam żadnych widzów, żadnej kapeli. Tylko jakaś kobieta woła: „3, 2, 1, start!”. I ruszyliśmy. Po 15 minutach od startu biegliśmy wzdłuż rzeki, gdzie były luźne kamienie wielkości piłki baseballowej. Każdy krok groził skręceniem kostki, a wtedy to koniec. Możesz się tylko cieszyć, że masz blisko z powrotem na start i ktoś szybko się tobą zajmie. Zaczynam się wkurzać, mija 25 minut a ja już czuję pęcherz. A ścieżka wiedzie nas do rzeki. Stanąłem, rozglądam się za organizatorami, myślę „Jaja sobie robicie! Co to ma być?! Gdzie się podział piasek!?”. W końcu owinąłem nogi w worki na śmieci i zacząłem przechodzić przez rzekę. Nigdy nie przechodźcie przez rzekę w workach na śmieci na nogach. W połowie – pac! – i leżę. Ja, facet w średnim wieku, na środku pustyni, stoję potąd w rzece i zgrzytam zębami ze złości. Myślę sobie, do diabła z tą rzeką, z tymi kamieniami, z tymi ludźmi, i po prostu wywrzeszczałem jak najgłośniej jedno słowo, co zaczyna się na „k” i kończy na „a”. Cała pustynia Gobi aż zadrżała. Trochę mi ulżyło i wtedy dostrzegłem kilku innych uczestników. Popatrzyli na mnie, a ja na nich. Oni też byli wkurzeni. Poczułem się, jakbym spoglądał na własne odbicie w lustrze. Pomyślałem: „Chryste, a więc o to tu chodzi! Nie radziłem sobie z kryzysem, teraz nie radzę sobie z rzeką.. Pewnie nie poradzę sobie też ze słońcem. W tym wyścigu czeka mnie 1001 przeszkód, które będę musiał pokonać. Jak ja to zrobię?”. I wtedy się ocknąłem. Stojąc ciągle w wodzie poprzysiągłem sobie, że każdą przeszkodę, którą napotkam, potraktuję lekko, z uśmiechem, i oswoję. Brzmi dziwacznie, wiem. Podniosłem się i przeszedłem przez rzekę jeszcze dziewięć razy, za każdym razem Tłumaczenie: Zofia Owczarek bogatszy o jeden pęcherz. I jakimś cudem pobiegłem do mety, prześcigając wszystkich przede mną. A jak wiadomo, kiedy dotrze się do mety, to jest to wspaniałe uczucie. Nieważne, jak długi był wyścig. To był mój pierwszy maraton, więc był niesamowicie ekscytujący, ale ukończenie go na dziewiątym miejscu to był najprawdziwszy cud. Oczywiście nie było czasu na świętowanie, bo nazajutrz czekał nas drugi maraton. Więc ja i moje pęcherze musieliśmy się przygotować. Ten drugi maraton był trochę trudniejszy. Było naprawdę gorąco. W tym wyścigu każdy miał plecak, a w nim ponad 10 kilo sprzętu: jedzenie, apteczka, wszystko co potrzebne, by przetrwać. To tak jakby biec niosąc dwulatka na barana. Plecak się ociera o skórę, to normalne. Trzeciego dnia jakiś oszust przesunął nam flagę. Ja i 15 innych ludzi zboczyliśmy z trasy na kilka mil – to niezbyt przyjemne doświadczenie, jeśli przebiegło się ich już 25. Ciekawe było się potem dowiedzieć, że w innych wyścigach, jak Tour de France, też zdarzają się tacy oszuści. Dajcie spokój, to była łatwizna… Maraton numer 4: wdrapywaliśmy się po schodach, żeby dotrzeć do tzw. Bramy Niebios, skąd roztacza się wspaniały widok na dolinę. W drodze na to miejsce straciłem 5 paznokci u stóp. W nocy wkładałem swoje paznokcie pod poduszkę w nadziei że odwiedzi mnie Paznokciowa Wróżka. Niestety najwyraźniej pustynia Gobi to już nie jest jej rejon. Ale najlepsze jest to, że nic się już nie liczyło – ani pęcherz, ani paznokieć, ani kamień, ani rzeka. Na cztery dni zapomniałem, że nie umiem biegać. Obóz numer 5, 3 tysiące metrów nad poziomem morza, trzy razy mniej tlenu niż mamy tutaj. To tak jakbyście oddychali przez jedną dziurkę w nosie, przy zamkniętych ustach… po prostu za mało tlenu. Do tego zimno. A nazajutrz marsz śmierci: dwa maratony. Ktoś przychodzi i mówi: „Dobre wieści! Jesteś najlepszy spośród Kanadyjczyków i prowadzisz w kategorii 4050-latków!”. Znaczy staruszków. To miało mnie podnieść na duchu, a tymczasem zacząłem czuć presję. Na starcie włącza mi się mój wewnętrzny krytyk i szepcze mi do ucha: „Tylko tego nie schrzań, tylko nie schrzań. Wiesz, że żaden z ciebie maratończyk”. I tak w kółko przez 10 godzin. Po 10 godzinach zostało nas dwóch. Ja czuję się strasznie. Po prostu mi nie idzie. Mam nogi jak z ołowiu, jestem w złym humorze. Tej pięknej góry ze zdjęcia nigdy nie zobaczyłem, bo tak byłem skupiony na celu, na tym, żeby nie przegrać. Po jakimś czasie przeszliśmy z biegu w marsz. Jesteśmy kompletnie wyczerpani. I wtedy koleś o imieniu Kevin mija nas, mknąc jak wiatr. Potrzebowałem 3 minut, żeby dojść do siebie. Dostałem ataku paniki, zacząłem się zastanawiać, czy dam radę, czy powinienem biec dalej, czy potrafię, czy na pewno dam radę… W końcu ruszam za nim jak za złodziejem. To działa, wtedy się biegnie szybciej. Nie dogoniłem go. Wiedział, że jestem tuż za nim, oglądał się. Ale nie nadrobiłem różnicy. Dotarł do mety pierwszy, poczekał na mnie, wpadliśmy sobie w objęcia. I dopiero z perspektywy czasu byłem w stanie spojrzeć na ten moment i zobaczyć, jakim był dla mnie darem. Po pierwsze to było najszybsze 10 mil w moim życiu – i to po wcześniejszych 40. Czasem potrzebny jest nam ktoś inny, abyśmy dostrzegli własne możliwości. Po drugie spocząłem na laurach. Było oczywiste, że umiem biegać, ale wmówiłem sobie, że to nieprawda. I to zmusiło mnie do przyjrzenia się innym sferom mojego życia, w których chodziłem zamiast biegać. Następnego dnia był koniec. Krótkie 10 km do wioski. Coś pięknego. Każdy dostał medal „Made in China” za dwa dolary. Każdy taki medal był czyimś osobistym symbolem. Możecie zapytać, czy nauczyłem się czegoś na tej całej Gobi? No więc całkiem sporo. Ale nie dowiedziałem się nic nowego. To ciekawe. Potrzebowałem przeżycia na pustyni, aby móc skojarzyć ze sobą rzeczy, o których już wiedziałem, i wreszcie naprawdę się czegoś nauczyć. To tak jak kiedy słyszymy, że powinniśmy jeść z umiarem, nie nadużywać tłuszczu, cukru i Tłumaczenie: Zofia Owczarek soli. To nie dociera do nas, dopóki nie przyjdą wyniki badań serca. Na Gobi kompletnie przewartościowałem swoje podejście do przeciwności. W wojsku mówi się, że medali nie rozdaje się w czasach pokoju. Czasy są trudne. Znowu. Ale teraz wiem, że mogę liczyć na samego siebie i że sobie poradzę. Wcześniej uważałem, że przeciwności po prostu trzeba przetrwać. Teraz jest inaczej. Wcześniej myślałem, że z moim wysokim IQ i EQ (inteligencja emocjonalna) poradzę sobie ze wszystkim. Ale na pustyni przekonałem się, że kiedy robi się naprawdę trudno, a ty musisz się podnieść i iść dalej, to potrzebujesz silnego charakteru, emocjonalnej determinacji. Odporności. Tego chcę nauczyć moje dzieci. Specjaliści nazywają to ilorazem wytrwałości albo ilorazem przeciwności. Ten trzeci rodzaj inteligencji tym różni się od pozostałych, że można go w sobie wypracować. Jest jak mięśnie. Może stać się twoją największą bronią. Oto 3 małe wskazówki: po pierwsze, nie mamy pojęcia o własnych możliwościach. Gdybym kiedykolwiek wcześniej spróbował sił w maratonie i wiedział, jaka to gehenna, w życiu bym się nie zdecydował. Trzeba być szalonym, żeby pakować się w coś takiego! Ale kiedy się już tam znalazłem, zrobiłem 600 tysięcy kroków od startu do mety. I z każdym postojem patrzyłem za siebie i myślałem: „Wow, nie miałem pojęcia, że stać mnie na coś takiego!”. Tak samo za jakieś dwie minuty, kiedy zejdę z tej sceny, spojrzę na Teda i powiem: „Hej, to mogło się nigdy nie wydarzyć!”. Mamy tendencję, by identyfikować się z naszymi uczuciami, a nie słowami. I to bardzo wyraźnie widać na pustyni. Co to znaczy? Wielu ludzi, którzy zapisali się na ten bieg, nigdy nie stanęło na starcie. Zajęli się innymi sprawami. Nie przyjechali. Posłuchali swoich emocji. Coś się wydarzyło, poczuli, że to ważne. W starciu słów z emocjami zwykle wygrywają emocje. Nic w tym dziwnego. Jest 309 zdefiniowanych ludzkich emocji. Dwie trzecie z nich to emocje negatywne, i są one 10 razy częstsze niż te pozytywne. Mamy dziesiątki powodów, żeby czegoś NIE zrobić. Tak jesteśmy skonstruowani. Na szczęście dzięki badaniom nad mózgiem już niedługo będziemy w stanie wyposażyć każdego w narzędzia, by w ułamku sekundy przestawić się z uczuć negatywnych na pozytywne. Po trzecie przekonałem się, że najcięższym brzemieniem są nasze oczekiwania. Przez trzy dni biegłem wolny, a czwartego dnia biegłem po to, żeby nie przegrać. Ten plecak był naprawdę ciężki. Strach przed porażką, stres. Najgorsze jest to, że po powrocie dowiedziałem się, że wzbudziłem oczekiwania także w innych. Dołożyłem im dodatkowy ciężar do plecaka. Więc jeśli miałbym zakończyć jedną myślą, jednym wnioskiem z tej pogadanki, to byłaby ona taka: zaplanuj własną przeciwność losu. Wiem, że to z pozoru nie brzmi zbyt budująco. Jeśli jutro zrobisz trochę więcej niż dzisiaj, zwiększysz swoją wytrzymałość, ale jej nie przekształcisz. Żeby rozwinąć swoją wytrzymałość, trzeba wyjść poza swoją sferę komfortu. Zrobić coś całkowicie nowego. To wtedy się uczymy. Każdy uczestnik biegu na Gobi zgadzał się co do jednego: to była najtrudniejsza rzecz w ich życiu. A jednak wszyscy oni, mężczyźni, kobiety, starzy, młodzi, grubi i chudzi, wszyscy dotarli do mety. Dokonali przełomu we własnej wytrzymałości. Problemy zawsze będą nam towarzyszyć. Widzieliście statystyki. Ale my możemy się uzbroić i być gotowi, kiedy się pojawią w naszym życiu. Możemy zmienić własne nastawienie. Przeciwności to nic innego jak możliwości. Albo pozwalamy im się naznaczyć, albo wykorzystujemy je, by pozostawić ślad po sobie. Skoro ja, kiepski biegacz, przebiegłem Gobi, to pomyślcie, do czego wy jesteście zdolni! Co jest waszą pustynią Gobi? Dziękuję za uwagę. Tłumaczenie: Zofia Owczarek