darmowa publikacja
Transkrypt
darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. Virginia C. Andrews A jeśli ciernie Fragment Z angielskiego przełożył Jarosław Foppke Nota amerykańskiego wydawcy Pogrążeni w głębokim smutku, zawiadamiamy o śmierci naszej ukochanej autorki Virginii C. Andrews. Pozostawiła po sobie nie tylko bogatą spuściznę literacką, ale również poniższe słowa, które powinny stać się inspiracją dla wielu z nas: „Wychowywałam się w środowisku robotniczym. Mój ojciec kochał książki równie gorąco jak ja. Kiedy miałam siedem lat, zaprowadził mnie do biblioteki publicznej i założył mi pierwszą kartę. Wrócił do domu z dwiema książkami, ja zaś wypożyczyłam dziewięć. Książki otwierały przede mną drzwi, o których istnieniu nawet mi się nie śniło. Wyrywały mnie z mojego jestestwa. Przenosiły w przeszłość i przyszłość; przenosiły na Księżyc, do ogromnych pałaców, w dzikie dżungle – wszędzie. Dzięki nim poznałam Londyn i Paryż, jeszcze zanim zdążyłam tam pojechać. Kiedy książki nie mogły dać mi tego, czego potrzebowałam, marzenia zaspokajały moje potrzeby. Wiele lat temu marzyłam o bogactwie i sławie – wtedy właśnie zobaczyłam kwiaty rosnące na strychu... Marzenia można urzeczywistnić bez względu na to, jakie los zgotuje nam przeszkody, pod którymi musimy się przeczołgać, które musimy przeskoczyć lub obejść. Mnie zawsze udawało się przedostać na drugą stronę. To, że pomimo tak wielu przeciwności zdołałam osiągnąć swój cel, jest tylko i wyłącznie moją zasługą. Dając kilku milionom czytelników radość i ucieczkę od codzienności, robiłam to również dla siebie”. Dla Mary Dla Joan Prolog Było już późno, więc cienie stały się znacznie dłuższe. Siedziałam nieruchomo obok jednej z marmurowych rzeźb Paula. Słyszałam, jak posągi szepczą do siebie o przeszłości, której nigdy nie zapomnę, i napomykają o przyszłości, którą chciałabym się nie martwić. Kiedy błyszczały w trupio bladym świetle księżyca, były niczym wyrzut sumienia, przypominały, że mogłam i powinnam zachować się inaczej. Jestem jednak taka, jaka zawsze byłam – jestem osobą, którą rządzą instynkty. I chyba nigdy się już nie zmienię. Dzisiaj dostrzegłam na głowie pierwszy kosmyk siwych włosów, który przypomniał mi, że wkrótce i ja mogę zostać babcią. Zadrżałam. Jaką też będę babcią? Jaką właściwie jestem matką? W nikłym świetle zmierzchu czekałam, aby przyszedł do mnie Chris i żeby jego błękitne oczy powiedziały mi, że jeszcze nie gasnę, że nie jestem papierowym, lecz prawdziwym kwiatem. Przyszedł wreszcie i położył dłoń na moim ramieniu. Oparłam na nim głowę. Oboje wiedzieliśmy, że nasza historia dobiega końca i że Bart i Jory sprawią nam jeszcze zarówno wiele radości, jak i wiele bólu. To ich opowieść – Jory’ego i Barta. Opowiedzą wszystko tak, jak to przeżyli. Część pierwsza Jory Ilekroć ojciec nie przyjeżdżał po mnie do szkoły samochodem, korzystałem z żółtego szkolnego autobusu, który dowoził mnie na odludny przystanek, gdzie każdego ranka ukrywałem w zaroślach rower. Później, aby dotrzeć do domu, musiałem pokonać spory odcinek wąskiej, krętej ścieżki, wiodącej przez prawdziwe pustkowie. Po drodze mijałem zaledwie jedną budowlę – starą, opuszczoną willę, która za każdym razem przykuwała mój wzrok. Zawsze byłem ciekaw, kto tu mieszkał i dlaczego opuścił te strony. Kiedy zbliżałem się do niej, odruchowo zwalniałem, czując bliskość domu. Nasz dom znajdował się kilkaset jardów dalej. Stał samotnie przy drodze, która miała więcej zakrętów niż labirynt. Mieszkaliśmy w Fairfax, w hrabstwie Marin, jakieś dwadzieścia mil na północ od San Francisco. Nieopodal znajdowały się porośnięte sekwojowym lasem góry, których zbocza opadały łagodnie w stronę oceanu. Było to raczej zimne i posępne miejsce. Zdarzało się czasem, że nadciągająca od oceanu mgła przez cały dzień szczelnie spowijała okolicę, czyniąc wszystko jeszcze bardziej tajemniczym. Było w tym jednak również coś romantycznego. Kochałem nasz dom, lecz mimo to pozostały we mnie jakieś niewyraźne wspomnienia południowego ogrodu, pełnego drzewek magnolii obrośniętych hiszpańskim mchem. Pamiętam także wysokiego mężczyznę o szpakowatych włosach; mężczyznę, który nazywał mnie swoim synem. Niestety, nie potrafię sobie przypomnieć jego twarzy, pamiętam jedynie poczucie bezpieczeństwa i ciepło, które znajdowałem w jego ramionach. Chris był trzecim z kolei mężem mamy. Mój prawdziwy ojciec umarł, zanim się jeszcze urodziłem. Nazywał się Julian Marquet i był światowej sławy baletmistrzem. O drugim mężu mamy, doktorze Paulu Scotcie Sheffieldzie, nie słyszał prawie nikt poza mieszkańcami Clairmont w Karolinie Południowej. W tym samym stanie, w Greenglennie, mieszkała moja babcia ze strony ojca – Madame Marisha. Pisała do mnie co tydzień, a każdego lata odwiedzałem ją wraz z rodzicami. Zdawało mi się, że babcia równie gorąco jak ja pragnie, bym stał się największym tancerzem, o jakim kiedykolwiek słyszał świat. W ten sposób udowodniłbym wszystkim, że mój ojciec pozostawił godnego spadkobiercę swego dorobku i talentu. Nie można powiedzieć, żeby babcia w jakiś sposób różniła się od innych staruszek. Kiedyś była bardzo sławna i nie chciała, aby ktokolwiek o tym zapomniał. Obowiązywała mnie pewna zasada: w towarzystwie obcych nie mogłem nazywać jej babcią. Sądziła, iż dzięki temu nikt z postronnych nie będzie w stanie domyślić się jej wieku. Pewnego razu szepnęła mi nawet do ucha, że nic by się nie stało, gdybym mówił do niej po prostu „mamo”, ale wydawało mi się, że to nie jest w porządku wobec mojej ukochanej matki. Nazywałem ją więc tak jak inni – Madame Marisha albo Madame M. Uwielbiałem coroczne wyprawy do Karoliny Południowej, a jeszcze bardziej moment, gdy wracaliśmy do naszej małej doliny i przytulnego domku z sekwojowego drewna. „Bezpieczni w dolinie, gdzie nie wieją wiatry” – mawiała często mama, jakby wiatr napawał ją lękiem. Dotarłem wreszcie do domu. Zostawiłem rower na podjeździe i wszedłem do środka. Psiakrew! Ani śladu Barta i mamy. Wpadłem do kuchni, gdzie Emma przygotowywała obiad. Spędzała tam większość czasu. Nawiasem mówiąc, kuchnia pasowała do jej ujmującej tłuściutkiej figury. Emma miała pociągłą, surową twarz, która nabierała znacznie sympatyczniejszego wyrazu, kiedy się uśmiechała; na szczęście Emma chodziła uśmiechnięta prawie cały dzień. Mogła kazać zrobić to czy tamto, ale jej ciepły uśmiech sprawiał, że nie traktowało się tego jak bożego dopustu. Trochę inaczej miała się sprawa z moim bratem Bartem, który często odmawiał wykonywania jej poleceń. Podejrzewałem zawsze, że Emma zajmuje się nim częściej niż mną. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, ponieważ mój brat był strasznym niezgrabą. Rozlewał mleko, gdy próbował nalać je sobie do szklanki. Przewracał się, niosąc kubek wody. W całym domu nie było dosłownie niczego, na co by nie wpadł. Zderzał się z meblami, przewracał lampy. A jeśli na podłodze leżał rozciągnięty kabel, to można było mieć pewność, że Bart zaczepi o niego butem i albo sam się wywróci, albo pociągając kabel za sobą, rozbije radio czy też mikser. – Gdzie jest Bart? – spytałem Emmę, która właśnie obierała pomidory, by nafaszerować nimi pieczeń. – Mówię ci, Jory, że będę szczęśliwa, kiedy ten dzieciak będzie siedział w szkole tak długo jak ty. Nie cierpię, gdy włazi mi do kuchni. Muszę zaraz rzucać całą robotę i uważać na niego. Dzięki Bogu, ma ten mur, na którym może sobie przesiadywać. À propos, co wy tam, chłopcy, właściwie robicie? – Nic – odparłem. Nie chciałem opowiadać jej o tym, że przekradamy się do stojącej za murem opuszczonej willi. Nie wolno nam było tam chodzić, a tym bardziej bawić się. – A gdzie mama? – spytałem po chwili. Emma powiedziała, że mama wróciła dziś wcześniej, bo odwołano lekcje baletu. O tym akurat wiedziałem. – Połowa jej klasy jest chora – wyjaśniłem. – Ale gdzie ona jest teraz? – Jory, nie mogę przecież mieć wszystkich na oku i jednocześnie zajmować się kuchnią. Parę minut temu mówiła mi, że musi iść na poddasze i zrobić coś ze starymi obrazami. Dlaczego nie przyłączysz się do niej i nie pomożesz jej w pracy? Emma dała mi tym sposobem do zrozumienia, że nie powinienem jej przeszkadzać. Ruszyłem w stronę schodów wiodących na poddasze. Wejście do nich było ukryte w olbrzymiej szafie na bieliznę, znajdującej się na samym końcu korytarza. Dokładnie w chwili, gdy przechodziłem przez salon, usłyszałem, że otwierają się drzwi frontowe. Ku mojemu zdumieniu zobaczyłem w przedpokoju ojca. Jego błękitne oczy zdradzały głębokie zamyślenie. Chciałem go zawołać, ale się powstrzymałem, gdyż z pewnością zakłóciłbym tok jego rozmyślań. Zatrzymałem się, nie wiedząc, co mam zrobić. Ojciec odstawił czarną torbę lekarską i skierował się w stronę swojej sypialni. Po drodze musiał jednak przejść obok bieliźniarki, której drzwi były teraz lekko uchylone. Przystanął, nasłuchując dobiegającej ze strychu muzyki. Co mama tam robi? Czyżby znowu tańczyła? Za każdym razem, gdy ją pytałem, dlaczego tańczy w tym brudnym pomieszczeniu, wyjaśniała, iż czuje, że musi tańczyć właśnie na strychu, pomimo panującego tam zaduchu i bałaganu. – Tylko nie mów o tym ojcu – prosiła mnie kilkakrotnie. Kiedy po raz ostatni zadałem jej to pytanie, przestała chodzić na poddasze – teraz jednak znowu zaczęła to robić. Byłem ciekaw, co też się stanie. Zastanawiałem się, co mama powie tacie, gdy ten przyłapie ją na strychu. Cichutko poszedłem za nim po stromych, wąskich schodach. Stanął dokładnie pod zwisającą z sufitu nieosłoniętą żarówką. Wpatrywał się w mamę, która nie dostrzegła jego obecności. Trzymała w dłoni miotełkę do kurzu i naśladowała w figlarnych ruchach Kopciuszka, bo z pewnością nie była to księżniczka Aurora ze Śpiącej królewny, pomimo że na staromodnym adapterze kręciła się płyta z muzyką właśnie z tego baletu. O Boże! Ojczymowi chyba serce skoczyło do gardła. Wyglądał na przerażonego. Wyczułem, że widok mamy tańczącej na strychu sprawia mu ból. Czyż to nie dziwne? Nie pojmowałem, co się między nimi dzieje. Miałem dopiero czternaście lat, Bart miał dziewięć, musieliśmy przeżyć jeszcze wiele, aby stać się dorosłymi. Miłość, jaką żywili do siebie moi rodzice, różniła się znacznie od uczuć łączących rodziców moich przyjaciół. Ich miłość wydawała się bardziej namiętna, burzliwa i intensywna. Kiedy sądzili, że nikt ich nie widzi, zamykali oczy i przytulali się do siebie. Teraz, w związku z tym, że wydoroślałem już trochę, zaczynałem dostrzegać coraz więcej. Często zastanawiałem się nad rolami, jakie moi rodzice przyjmowali w życiu. Inaczej zachowywali się wobec obcych, inaczej przede mną i Bartem, a w jeszcze inny sposób w stosunku do siebie samych. (Skąd niby mogli wiedzieć, że ich synowie nie zawsze byli na tyle dyskretni, by odwrócić się i wyjść, chociaż należało to zrobić?). A może zachowywali się tak wszyscy dorośli, zwłaszcza ci, którzy mieli dzieci? Tata obserwował mamę wirującą w szybkich piruetach. Poruszała się tak prędko, że jej długie jasne włosy unosiły się w powietrzu, kreśląc półkolistą aureolę. Miała na sobie biały trykot i baletki. Byłem oczarowany jej tańcem i sposobem, w jaki wymachiwała miotełką. Zdawać by się mogło, że to miecz, którym walczy ze starymi meblami. Na podłodze i na półkach leżały porozrzucane zabawki, popsute samochodziki i hulajnogi, a także rozbite talerze, które czekały cierpliwie, by wreszcie ktoś je posklejał. Każdy ruch miotełki wyrzucał w górę miriady drobinek złotego kurzu. Wyrwane z letargu usiłowały czym prędzej opaść, zanim mama ponownie zaatakuje i raz jeszcze zmusi je do lotu. – Wynocha! – krzyczała tonem królowej strofującej niewolników. – Wynoście się stąd i nie wracajcie! Nie męczcie mnie już więcej! I wciąż wirowała tak szybko, że nie mogłem za nią nadążyć wzrokiem. W końcu zaczęło mi się od tego kręcić w głowie. Robiła fouettes z wirtuozerią, jakiej nigdy dotąd nie widziałem na żadnej scenie. Jak opętana krążyła coraz szybciej i szybciej, dostosowując się do muzyki. Posługiwała się miotełką tak, jakby to był nieodzowny rekwizyt w roli, którą grała. Wkładała w ten taniec tyle dramatyzmu i uczucia, że miałem nieodpartą ochotę zdjąć buty i dołączyć do niej. Chciałem być jej partnerem i tańczyć z nią tak, jak robił to kiedyś mój prawdziwy ojciec. Jednak mogłem tylko stać ukryty w purpurowym cieniu i oglądać coś, czego, jak mi się zdawało, nie powinienem być świadkiem. Tata przyglądał się mamie z rosnącym napięciem. Ona zaś wyglądała tak pięknie i delikatnie. Miała trzydzieści siedem lat, lecz wydawała się znacznie młodsza i łatwo było ją zranić niezbyt uprzejmym słowem, jak jakąkolwiek początkującą tancerkę. – Cathy! – zawołał tata. – PRZESTAŃ! Co robisz? Usłyszała go i udając przerażenie, zamachała rękoma. Przytańczyła do niego małymi kroczkami zwanymi bourres. W sekundę później wykonała wokół taty serię piruetów. Krążyła dookoła niego, bez przerwy omiatając go miotełką. – PRZESTAŃ! – wrzasnął, wyrywając jej z ręki miotełkę, którą zaraz odrzucił daleko za siebie. Błękitne oczy mamy rozszerzyły się i stały jakby ciemniejsze. Jej pełne usta zaczęły drżeć. Powoli, bardzo powoli, z wyraźną niechęcią odwróciła głowę, żeby spojrzeć na to, co wskazywał palcem ojciec. Popatrzyłem w to miejsce i, ku memu zdziwieniu, zobaczyłem dwa jednakowe łóżka, ustawione w tej części poddasza, która wkrótce miała być przebudowana. Tata obiecał mamie, że zrobi tu pokój rekreacyjny. Ale po co wśród tych gratów postawiono łóżka? – Chris? Jesteś w domu? Zwykle nie wracałeś tak wcześnie... – odezwała się mama; jej głos był matowy i pobrzmiewała w nim nutka strachu. Ulżyło mi. Ojciec wreszcie ją przyłapał. Teraz będzie mógł zakazać mamie tańczyć w tym suchym, zakurzonym pomieszczeniu, co z pewnością wyjdzie na korzyść jej zdrowiu. Zauważyłem, iż mama za bardzo nie wie, jak ma się wytłumaczyć. – Cathy, wiem, że to ja przyciągnąłem tu te łóżka, ale dlaczego zestawiłaś je razem? – pytał tata. – Jak wniosłaś materace? Przerwał na chwilę i zainteresował się piknikowym koszykiem stojącym koło łóżek. – Cathy! – wrzasnął, przeszywając ją wzrokiem. – Czy ta historia musi się powtórzyć? Czy nie możemy się uczyć na błędach popełnionych przez innych? Czy naprawdę musimy powtórzyć to wszystko?! Powtórzyć? O czym on mówi? – Catherine – kontynuował tata. – Nie stój tak i nie próbuj udawać niewiniątka, jak jakieś podłe dziecko przyłapane na kradzieży. Dlaczego są tu te łóżka? Po co te materace i nowe koce? Po co ten koszyk? Czy nie widzieliśmy już zbyt wiele takich koszy przez całe nasze życie? Myślałem, że mama zestawiła te łóżka po to, żebyśmy mogli się na nich wyciągnąć, zmęczeni wspólnym tańcem. A kosz piknikowy to po prostu jeszcze jeden typ kosza. Podszedłem bliżej i ukryłem się za belką podpierającą krokiew. Między rodzicami działo się coś smutnego i bolesnego; przy tym świeżego, ale tak jak rana, która nie chce się goić. Mama wyglądała na zawstydzoną i zakłopotaną. Mężczyzna, którego nazywałem tatą, stał oszołomiony. Zdawało mi się, że chciałby wziąć ją w ramiona i wybaczyć jej. – Cathy, Cathy – błagał udręczonym głosem. – Pod żadnym względem nie bądź taka jak ona! Mama uniosła głowę i wyprostowała ramiona. Spoglądała na ojca z wyrazem aroganckiej dumy. Odrzuciła do tyłu długie włosy i uśmiechnęła się urzekająco. Robiła to wszystko tylko dlatego, żeby przestał zadawać pytania, na które wolała nie odpowiadać? Pomimo panującego na strychu zaduchu nagle poczułem chłód. Po plecach przebiegły mi dreszcze. Chciałem stąd natychmiast uciec. Zrobiło mi się wstyd, że podglądam rodziców, czym zwykle zajmował się Bart, nie ja. Ale jak mogłem uciec, nie zwracając ich uwagi? Musiałem więc pozostać tam, gdzie stałem. – Spójrz na mnie, Cathy – zaczął tata. – Nie jesteś już młodziutką, naiwną dziewczyną, a to nie są żarty. Nie ma żadnego powodu, dla którego miałyby tu stać te łóżka. A koszyk powiększa tylko moje obawy. Co ty, do cholery, zamierzasz zrobić? Jej ramiona rozwarły się szeroko. Wyglądało na to, że chce tatę objąć, on jednak odepchnął ją i mówił dalej. – Nie usiłuj mnie uwodzić, bo robi mi się od tego niedobrze. Codziennie zadaję sobie pytanie, jak mogę wracać do domu i nie mieć ciebie dość, i ciągle czuć to samo, jak wiele lat temu, czuć to po tym wszystkim, co zaszło. Lecz mimo to mijają lata, a ja wciąż cię kocham, wciąż cię potrzebuję i ufam ci. Nie wykorzystuj więc mojej miłości dla jakichś niecnych celów! Widać było, że mama jest oszołomiona. To samo zresztą można było powiedzieć o mnie. Czyżby ojczym już jej nie kochał? Czy to właśnie starał się dać jej do zrozumienia? Mama znów wpatrywała się w łóżka, jak gdyby była zaskoczona, widząc je tutaj. – Chris, pomóż mi! – rzekła zduszonym głosem i otwierając ramiona, podeszła do niego. Tata powstrzymał ją przeczącym potrząśnięciem głowy. – Proszę, nie kręć głową i nie zachowuj się tak, jakbyś mnie nie rozumiał – prosiła. – Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek kupowała ten koszyk. Naprawdę! Śniło mi się zeszłej nocy, że przyszłam tu i zsunęłam łóżka, ale gdy dzisiaj zobaczyłam, że stoją jedno przy drugim, pomyślałam, że ty to zrobiłeś. – Cathy! JA TEGO NIE ZROBIŁEM! – Wyłaź z tego cienia! Nie widzę cię! – krzyknęła mama i uniosła drobne białe ręce. Próbowała chyba pochwycić jakąś niewidoczną pajęczynę. Przez moment przyglądała się dłoniom tak, jakby te odmówiły jej posłuszeństwa – a może rzeczywiście widziała pajęcze nici spowijające jej palce? Idąc za przykładem ojca, rozejrzałem się dookoła. Nigdy przedtem strych nie był taki czysty. Podłoga była wyszorowana, a kartony z rupieciami starannie ułożone. Żeby poddasze wyglądało przytulniej, mama powiesiła na ścianach obrazy przedstawiające najprzeróżniejsze kwiaty. Tata patrzył na nią jak na wariatkę. Zastanawiałem się, co on sobie teraz myśli i dlaczego, skoro jest najlepszym lekarzem w okolicy, nie powie, co jej dolega? Może starał się ocenić, czy mama udawała tylko ten nagły zanik pamięci? A może pełen zakłopotania wyraz jej oczu powiedział mu zupełnie coś innego? Zdaje się, że tak, bo zwrócił się do niej delikatniej niż dotychczas. – Cathy, nie musisz się już martwić. Nie pływasz już w morzu zakłamania. Nie porwała cię fala odpływu. Nie toniesz. Nie pogrążasz się. Nie dręczą cię już koszmary. Jestem przy tobie, więc nie musisz, jak tonący, chwytać się brzytwy. Przytulił ją do siebie. Mama przywarła do niego tak, jakby ratowała się przed utonięciem. – Nic ci nie jest, kochanie – wyszeptał tata i dotykając jej policzków, otarł łzy, które zaczynały po nich spływać. Czule podniósł jej głowę i przybliżył usta do jej warg. Pocałunek trwał tak długo, że aż zaparło mi z wrażenia dech w piersiach. – Babka nie żyje. Foxworth Hall spalił się doszczętnie. Foxworth Hall? O co tu chodzi? – Nie, Chris, to nieprawda. Słyszałam, jak przed chwilą wchodziła po schodach. Wiesz przecież, że zawsze bała się małych, ciasnych pomieszczeń, jak więc mogła wejść po tych schodach? – A może spałaś, kiedy słyszałaś jej kroki? Zadrżałem. O czym, do diabła, oni mówili? O jakiej babce? – Tak – wymamrotała z ustami przytulonymi do jego twarzy. – Zdaje się, że zasnęłam podczas kąpieli i znów musiałam mieć koszmar. Nie pamiętam nawet, jak się tu znalazłam. Nie wiem, dlaczego tu przyszłam. Dlaczego tańczyłam. Chyba tracę zmysły. Czasem wydaje mi się, że jestem nią. Żebyś ty wiedział, jak bardzo się wtedy nienawidzę! – Nie, nie jesteś nią, a mama jest daleko, bardzo daleko i nigdy już nas nie zrani. Wirginia leży trzy tysiące mil stąd, a to, co było wczoraj, nigdy się już nie powtórzy. Ilekroć będziesz wątpić, zadaj sobie jedno pytanie: jeżeli udało się nam przeżyć najgorsze, jak można wątpić, że nie poradzimy sobie z najlepszym? Ciąg dalszy w wersji pełnej Bart Dostępne w wersji pełnej Przeprowadzka Dostępne w wersji pełnej Polowanie Dostępne w wersji pełnej Cud, miód, ultramaryna Dostępne w wersji pełnej Moje najskrytsze marzenie Dostępne w wersji pełnej Cienie Dostępne w wersji pełnej Zaklęte dziecko Dostępne w wersji pełnej Część druga Dostępne w wersji pełnej Opowieści pełne zła Dostępne w wersji pełnej Lekcje Dostępne w wersji pełnej Wojenne rany Dostępne w wersji pełnej Powrót Dostępne w wersji pełnej Trudny wybór Dostępne w wersji pełnej Wąż Dostępne w wersji pełnej Nadciągające ciemności Dostępne w wersji pełnej Część trzecia Dostępne w wersji pełnej Gniew Malcolma Dostępne w wersji pełnej Ostatni taniec Dostępne w wersji pełnej Jeszcze jedna babcia Dostępne w wersji pełnej Czcij matkę swoją Dostępne w wersji pełnej Począwszy od Ewy Dostępne w wersji pełnej Madame M. Dostępne w wersji pełnej Okrutna prawda Dostępne w wersji pełnej Wrota piekieł Dostępne w wersji pełnej Gniew sprawiedliwych Dostępne w wersji pełnej Gdzie jest mama? Dostępne w wersji pełnej Podarunki na strychu Dostępne w wersji pełnej Poszukiwania Dostępne w wersji pełnej Szepty Dostępne w wersji pełnej Detektyw Dostępne w wersji pełnej Ostatnia wieczerza Dostępne w wersji pełnej Oczekiwanie Dostępne w wersji pełnej Dzień sądu Dostępne w wersji pełnej Odkupienie Dostępne w wersji pełnej Jory Dostępne w wersji pełnej Bart Dostępne w wersji pełnej Epilog Dostępne w wersji pełnej A jeśli ciernie Spis treści Okładka Karta tytułowa Nota amerykańskiego wydawcy Dedykacja Prolog Część pierwsza Jory Bart Przeprowadzka Polowanie Cud, miód, ultramaryna Moje najskrytsze marzenie Cienie Zaklęte dziecko Część druga Opowieści pełne zła Lekcje Wojenne rany Powrót Trudny wybór Wąż Nadciągające ciemności Część trzecia Gniew Malcolma Ostatni taniec Jeszcze jedna babcia Czcij matkę swoją Począwszy od Ewy Madame M. Okrutna prawda Wrota piekieł Gniew sprawiedliwych Gdzie jest mama? Podarunki na strychu Poszukiwania Szepty Detektyw Ostatnia wieczerza Oczekiwanie Dzień sądu Odkupienie Jory Bart Epilog Karta redakcyjna Tytuł oryginału If There Be Thorns Wydawca Paulina Martela Redakcja Iwona Denkiewicz Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Bożena Jakowiecka Irena Kulczycka Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych czy martwych – jest całkowicie przypadkowe. © Copyright 1981 by Virginia Andrews Originally published by Pocket Books, a Division of Simon & Schuster Inc. 1230 Avenue of the Americas, New York, NY 10020, USA. © Copyright for the Polish translation by Jarosław Foppke, 2001 Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Świat Książki Warszawa 2012 Weltbild Polska Sp. z o.o. ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-273-0056-0 Nr 90452707 Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: [email protected] www.eLib.pl Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.