darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Virginia C. Andrews
A jeśli ciernie
Fragment
Z angielskiego przełożył
Jarosław Foppke
Nota amerykańskiego wydawcy
Pogrążeni w głębokim smutku, zawiadamiamy o śmierci naszej ukochanej autorki
Virginii C. Andrews. Pozostawiła po sobie nie tylko bogatą spuściznę literacką, ale
również poniższe słowa, które powinny stać się inspiracją dla wielu z nas:
„Wychowywałam się w środowisku robotniczym. Mój ojciec kochał książki równie
gorąco jak ja. Kiedy miałam siedem lat, zaprowadził mnie do biblioteki publicznej i założył
mi pierwszą kartę. Wrócił do domu z dwiema książkami, ja zaś wypożyczyłam dziewięć.
Książki otwierały przede mną drzwi, o których istnieniu nawet mi się nie śniło.
Wyrywały mnie z mojego jestestwa. Przenosiły w przeszłość i przyszłość; przenosiły na
Księżyc, do ogromnych pałaców, w dzikie dżungle – wszędzie. Dzięki nim poznałam
Londyn i Paryż, jeszcze zanim zdążyłam tam pojechać.
Kiedy książki nie mogły dać mi tego, czego potrzebowałam, marzenia zaspokajały moje
potrzeby. Wiele lat temu marzyłam o bogactwie i sławie – wtedy właśnie zobaczyłam
kwiaty rosnące na strychu...
Marzenia można urzeczywistnić bez względu na to, jakie los zgotuje nam przeszkody,
pod którymi musimy się przeczołgać, które musimy przeskoczyć lub obejść. Mnie zawsze
udawało się przedostać na drugą stronę. To, że pomimo tak wielu przeciwności zdołałam
osiągnąć swój cel, jest tylko i wyłącznie moją zasługą. Dając kilku milionom czytelników
radość i ucieczkę od codzienności, robiłam to również dla siebie”.
Dla Mary
Dla Joan
Prolog
Było już późno, więc cienie stały się znacznie dłuższe. Siedziałam nieruchomo obok jednej
z marmurowych rzeźb Paula. Słyszałam, jak posągi szepczą do siebie o przeszłości, której
nigdy nie zapomnę, i napomykają o przyszłości, którą chciałabym się nie martwić. Kiedy
błyszczały w trupio bladym świetle księżyca, były niczym wyrzut sumienia, przypominały,
że mogłam i powinnam zachować się inaczej. Jestem jednak taka, jaka zawsze byłam –
jestem osobą, którą rządzą instynkty. I chyba nigdy się już nie zmienię.
Dzisiaj dostrzegłam na głowie pierwszy kosmyk siwych włosów, który przypomniał mi,
że wkrótce i ja mogę zostać babcią. Zadrżałam. Jaką też będę babcią? Jaką właściwie
jestem matką? W nikłym świetle zmierzchu czekałam, aby przyszedł do mnie Chris i żeby
jego błękitne oczy powiedziały mi, że jeszcze nie gasnę, że nie jestem papierowym, lecz
prawdziwym kwiatem.
Przyszedł wreszcie i położył dłoń na moim ramieniu. Oparłam na nim głowę. Oboje
wiedzieliśmy, że nasza historia dobiega końca i że Bart i Jory sprawią nam jeszcze
zarówno wiele radości, jak i wiele bólu.
To ich opowieść – Jory’ego i Barta. Opowiedzą wszystko tak, jak to przeżyli.
Część pierwsza
Jory
Ilekroć ojciec nie przyjeżdżał po mnie do szkoły samochodem, korzystałem z żółtego
szkolnego autobusu, który dowoził mnie na odludny przystanek, gdzie każdego ranka
ukrywałem w zaroślach rower.
Później, aby dotrzeć do domu, musiałem pokonać spory odcinek wąskiej, krętej ścieżki,
wiodącej przez prawdziwe pustkowie. Po drodze mijałem zaledwie jedną budowlę – starą,
opuszczoną willę, która za każdym razem przykuwała mój wzrok. Zawsze byłem ciekaw,
kto tu mieszkał i dlaczego opuścił te strony. Kiedy zbliżałem się do niej, odruchowo
zwalniałem, czując bliskość domu.
Nasz dom znajdował się kilkaset jardów dalej. Stał samotnie przy drodze, która miała
więcej zakrętów niż labirynt. Mieszkaliśmy w Fairfax, w hrabstwie Marin, jakieś
dwadzieścia mil na północ od San Francisco. Nieopodal znajdowały się porośnięte
sekwojowym lasem góry, których zbocza opadały łagodnie w stronę oceanu. Było to raczej
zimne i posępne miejsce. Zdarzało się czasem, że nadciągająca od oceanu mgła przez cały
dzień szczelnie spowijała okolicę, czyniąc wszystko jeszcze bardziej tajemniczym. Było
w tym jednak również coś romantycznego.
Kochałem nasz dom, lecz mimo to pozostały we mnie jakieś niewyraźne wspomnienia
południowego ogrodu, pełnego drzewek magnolii obrośniętych hiszpańskim mchem.
Pamiętam także wysokiego mężczyznę o szpakowatych włosach; mężczyznę, który
nazywał mnie swoim synem. Niestety, nie potrafię sobie przypomnieć jego twarzy,
pamiętam jedynie poczucie bezpieczeństwa i ciepło, które znajdowałem w jego ramionach.
Chris był trzecim z kolei mężem mamy. Mój prawdziwy ojciec umarł, zanim się jeszcze
urodziłem. Nazywał się Julian Marquet i był światowej sławy baletmistrzem. O drugim
mężu mamy, doktorze Paulu Scotcie Sheffieldzie, nie słyszał prawie nikt poza
mieszkańcami Clairmont w Karolinie Południowej. W tym samym stanie,
w Greenglennie, mieszkała moja babcia ze strony ojca – Madame Marisha.
Pisała do mnie co tydzień, a każdego lata odwiedzałem ją wraz z rodzicami. Zdawało mi
się, że babcia równie gorąco jak ja pragnie, bym stał się największym tancerzem, o jakim
kiedykolwiek słyszał świat. W ten sposób udowodniłbym wszystkim, że mój ojciec
pozostawił godnego spadkobiercę swego dorobku i talentu.
Nie można powiedzieć, żeby babcia w jakiś sposób różniła się od innych staruszek.
Kiedyś była bardzo sławna i nie chciała, aby ktokolwiek o tym zapomniał. Obowiązywała
mnie pewna zasada: w towarzystwie obcych nie mogłem nazywać jej babcią. Sądziła, iż
dzięki temu nikt z postronnych nie będzie w stanie domyślić się jej wieku. Pewnego razu
szepnęła mi nawet do ucha, że nic by się nie stało, gdybym mówił do niej po prostu
„mamo”, ale wydawało mi się, że to nie jest w porządku wobec mojej ukochanej matki.
Nazywałem ją więc tak jak inni – Madame Marisha albo Madame M.
Uwielbiałem coroczne wyprawy do Karoliny Południowej, a jeszcze bardziej moment,
gdy wracaliśmy do naszej małej doliny i przytulnego domku z sekwojowego drewna.
„Bezpieczni w dolinie, gdzie nie wieją wiatry” – mawiała często mama, jakby wiatr
napawał ją lękiem.
Dotarłem wreszcie do domu. Zostawiłem rower na podjeździe i wszedłem do środka.
Psiakrew! Ani śladu Barta i mamy. Wpadłem do kuchni, gdzie Emma przygotowywała
obiad. Spędzała tam większość czasu. Nawiasem mówiąc, kuchnia pasowała do jej
ujmującej tłuściutkiej figury. Emma miała pociągłą, surową twarz, która nabierała
znacznie sympatyczniejszego wyrazu, kiedy się uśmiechała; na szczęście Emma chodziła
uśmiechnięta prawie cały dzień. Mogła kazać zrobić to czy tamto, ale jej ciepły uśmiech
sprawiał, że nie traktowało się tego jak bożego dopustu. Trochę inaczej miała się sprawa
z moim bratem Bartem, który często odmawiał wykonywania jej poleceń. Podejrzewałem
zawsze, że Emma zajmuje się nim częściej niż mną. Nie było w tym zresztą nic dziwnego,
ponieważ mój brat był strasznym niezgrabą. Rozlewał mleko, gdy próbował nalać je sobie
do szklanki. Przewracał się, niosąc kubek wody. W całym domu nie było dosłownie
niczego, na co by nie wpadł. Zderzał się z meblami, przewracał lampy. A jeśli na podłodze
leżał rozciągnięty kabel, to można było mieć pewność, że Bart zaczepi o niego butem i albo
sam się wywróci, albo pociągając kabel za sobą, rozbije radio czy też mikser.
– Gdzie jest Bart? – spytałem Emmę, która właśnie obierała pomidory, by nafaszerować
nimi pieczeń.
– Mówię ci, Jory, że będę szczęśliwa, kiedy ten dzieciak będzie siedział w szkole tak
długo jak ty. Nie cierpię, gdy włazi mi do kuchni. Muszę zaraz rzucać całą robotę i uważać
na niego. Dzięki Bogu, ma ten mur, na którym może sobie przesiadywać. À propos, co wy
tam, chłopcy, właściwie robicie?
– Nic – odparłem.
Nie chciałem opowiadać jej o tym, że przekradamy się do stojącej za murem opuszczonej
willi. Nie wolno nam było tam chodzić, a tym bardziej bawić się.
– A gdzie mama? – spytałem po chwili.
Emma powiedziała, że mama wróciła dziś wcześniej, bo odwołano lekcje baletu. O tym
akurat wiedziałem.
– Połowa jej klasy jest chora – wyjaśniłem. – Ale gdzie ona jest teraz?
– Jory, nie mogę przecież mieć wszystkich na oku i jednocześnie zajmować się kuchnią.
Parę minut temu mówiła mi, że musi iść na poddasze i zrobić coś ze starymi obrazami.
Dlaczego nie przyłączysz się do niej i nie pomożesz jej w pracy?
Emma dała mi tym sposobem do zrozumienia, że nie powinienem jej przeszkadzać.
Ruszyłem w stronę schodów wiodących na poddasze. Wejście do nich było ukryte
w olbrzymiej szafie na bieliznę, znajdującej się na samym końcu korytarza. Dokładnie
w chwili, gdy przechodziłem przez salon, usłyszałem, że otwierają się drzwi frontowe. Ku
mojemu zdumieniu zobaczyłem w przedpokoju ojca. Jego błękitne oczy zdradzały głębokie
zamyślenie. Chciałem go zawołać, ale się powstrzymałem, gdyż z pewnością zakłóciłbym
tok jego rozmyślań. Zatrzymałem się, nie wiedząc, co mam zrobić.
Ojciec odstawił czarną torbę lekarską i skierował się w stronę swojej sypialni. Po drodze
musiał jednak przejść obok bieliźniarki, której drzwi były teraz lekko uchylone.
Przystanął, nasłuchując dobiegającej ze strychu muzyki.
Co mama tam robi? Czyżby znowu tańczyła? Za każdym razem, gdy ją pytałem,
dlaczego tańczy w tym brudnym pomieszczeniu, wyjaśniała, iż czuje, że musi tańczyć
właśnie na strychu, pomimo panującego tam zaduchu i bałaganu.
– Tylko nie mów o tym ojcu – prosiła mnie kilkakrotnie.
Kiedy po raz ostatni zadałem jej to pytanie, przestała chodzić na poddasze – teraz
jednak znowu zaczęła to robić.
Byłem ciekaw, co też się stanie. Zastanawiałem się, co mama powie tacie, gdy ten
przyłapie ją na strychu.
Cichutko poszedłem za nim po stromych, wąskich schodach. Stanął dokładnie pod
zwisającą z sufitu nieosłoniętą żarówką. Wpatrywał się w mamę, która nie dostrzegła
jego obecności. Trzymała w dłoni miotełkę do kurzu i naśladowała w figlarnych ruchach
Kopciuszka, bo z pewnością nie była to księżniczka Aurora ze Śpiącej królewny, pomimo
że na staromodnym adapterze kręciła się płyta z muzyką właśnie z tego baletu.
O Boże! Ojczymowi chyba serce skoczyło do gardła. Wyglądał na przerażonego.
Wyczułem, że widok mamy tańczącej na strychu sprawia mu ból. Czyż to nie dziwne? Nie
pojmowałem, co się między nimi dzieje. Miałem dopiero czternaście lat, Bart miał
dziewięć, musieliśmy przeżyć jeszcze wiele, aby stać się dorosłymi. Miłość, jaką żywili do
siebie moi rodzice, różniła się znacznie od uczuć łączących rodziców moich przyjaciół. Ich
miłość wydawała się bardziej namiętna, burzliwa i intensywna. Kiedy sądzili, że nikt ich
nie widzi, zamykali oczy i przytulali się do siebie.
Teraz, w związku z tym, że wydoroślałem już trochę, zaczynałem dostrzegać coraz
więcej. Często zastanawiałem się nad rolami, jakie moi rodzice przyjmowali w życiu.
Inaczej zachowywali się wobec obcych, inaczej przede mną i Bartem, a w jeszcze inny
sposób w stosunku do siebie samych. (Skąd niby mogli wiedzieć, że ich synowie nie
zawsze byli na tyle dyskretni, by odwrócić się i wyjść, chociaż należało to zrobić?).
A może zachowywali się tak wszyscy dorośli, zwłaszcza ci, którzy mieli dzieci?
Tata obserwował mamę wirującą w szybkich piruetach. Poruszała się tak prędko, że jej
długie jasne włosy unosiły się w powietrzu, kreśląc półkolistą aureolę. Miała na sobie biały
trykot i baletki. Byłem oczarowany jej tańcem i sposobem, w jaki wymachiwała miotełką.
Zdawać by się mogło, że to miecz, którym walczy ze starymi meblami. Na podłodze i na
półkach leżały porozrzucane zabawki, popsute samochodziki i hulajnogi, a także rozbite
talerze, które czekały cierpliwie, by wreszcie ktoś je posklejał. Każdy ruch miotełki
wyrzucał w górę miriady drobinek złotego kurzu. Wyrwane z letargu usiłowały czym
prędzej opaść, zanim mama ponownie zaatakuje i raz jeszcze zmusi je do lotu.
– Wynocha! – krzyczała tonem królowej strofującej niewolników. – Wynoście się stąd
i nie wracajcie! Nie męczcie mnie już więcej!
I wciąż wirowała tak szybko, że nie mogłem za nią nadążyć wzrokiem. W końcu zaczęło
mi się od tego kręcić w głowie. Robiła fouettes z wirtuozerią, jakiej nigdy dotąd nie
widziałem na żadnej scenie. Jak opętana krążyła coraz szybciej i szybciej, dostosowując
się do muzyki. Posługiwała się miotełką tak, jakby to był nieodzowny rekwizyt w roli,
którą grała. Wkładała w ten taniec tyle dramatyzmu i uczucia, że miałem nieodpartą
ochotę zdjąć buty i dołączyć do niej. Chciałem być jej partnerem i tańczyć z nią tak, jak
robił to kiedyś mój prawdziwy ojciec. Jednak mogłem tylko stać ukryty w purpurowym
cieniu i oglądać coś, czego, jak mi się zdawało, nie powinienem być świadkiem.
Tata przyglądał się mamie z rosnącym napięciem. Ona zaś wyglądała tak pięknie
i delikatnie. Miała trzydzieści siedem lat, lecz wydawała się znacznie młodsza i łatwo było
ją zranić niezbyt uprzejmym słowem, jak jakąkolwiek początkującą tancerkę.
– Cathy! – zawołał tata. – PRZESTAŃ! Co robisz?
Usłyszała go i udając przerażenie, zamachała rękoma. Przytańczyła do niego małymi
kroczkami zwanymi bourres. W sekundę później wykonała wokół taty serię piruetów.
Krążyła dookoła niego, bez przerwy omiatając go miotełką.
– PRZESTAŃ! – wrzasnął, wyrywając jej z ręki miotełkę, którą zaraz odrzucił daleko za
siebie.
Błękitne oczy mamy rozszerzyły się i stały jakby ciemniejsze. Jej pełne usta zaczęły
drżeć. Powoli, bardzo powoli, z wyraźną niechęcią odwróciła głowę, żeby spojrzeć na to, co
wskazywał palcem ojciec.
Popatrzyłem w to miejsce i, ku memu zdziwieniu, zobaczyłem dwa jednakowe łóżka,
ustawione w tej części poddasza, która wkrótce miała być przebudowana. Tata obiecał
mamie, że zrobi tu pokój rekreacyjny. Ale po co wśród tych gratów postawiono łóżka?
– Chris? Jesteś w domu? Zwykle nie wracałeś tak wcześnie... – odezwała się mama; jej
głos był matowy i pobrzmiewała w nim nutka strachu.
Ulżyło mi. Ojciec wreszcie ją przyłapał. Teraz będzie mógł zakazać mamie tańczyć
w tym suchym, zakurzonym pomieszczeniu, co z pewnością wyjdzie na korzyść jej
zdrowiu. Zauważyłem, iż mama za bardzo nie wie, jak ma się wytłumaczyć.
– Cathy, wiem, że to ja przyciągnąłem tu te łóżka, ale dlaczego zestawiłaś je razem? –
pytał tata. – Jak wniosłaś materace?
Przerwał na chwilę i zainteresował się piknikowym koszykiem stojącym koło łóżek.
– Cathy! – wrzasnął, przeszywając ją wzrokiem. – Czy ta historia musi się powtórzyć?
Czy nie możemy się uczyć na błędach popełnionych przez innych? Czy naprawdę musimy
powtórzyć to wszystko?!
Powtórzyć? O czym on mówi?
– Catherine – kontynuował tata. – Nie stój tak i nie próbuj udawać niewiniątka, jak
jakieś podłe dziecko przyłapane na kradzieży. Dlaczego są tu te łóżka? Po co te materace
i nowe koce? Po co ten koszyk? Czy nie widzieliśmy już zbyt wiele takich koszy przez całe
nasze życie?
Myślałem, że mama zestawiła te łóżka po to, żebyśmy mogli się na nich wyciągnąć,
zmęczeni wspólnym tańcem. A kosz piknikowy to po prostu jeszcze jeden typ kosza.
Podszedłem bliżej i ukryłem się za belką podpierającą krokiew. Między rodzicami działo
się coś smutnego i bolesnego; przy tym świeżego, ale tak jak rana, która nie chce się goić.
Mama wyglądała na zawstydzoną i zakłopotaną. Mężczyzna, którego nazywałem tatą,
stał oszołomiony. Zdawało mi się, że chciałby wziąć ją w ramiona i wybaczyć jej.
– Cathy, Cathy – błagał udręczonym głosem. – Pod żadnym względem nie bądź taka jak
ona!
Mama uniosła głowę i wyprostowała ramiona. Spoglądała na ojca z wyrazem
aroganckiej dumy. Odrzuciła do tyłu długie włosy i uśmiechnęła się urzekająco. Robiła to
wszystko tylko dlatego, żeby przestał zadawać pytania, na które wolała nie odpowiadać?
Pomimo panującego na strychu zaduchu nagle poczułem chłód. Po plecach przebiegły mi
dreszcze. Chciałem stąd natychmiast uciec. Zrobiło mi się wstyd, że podglądam rodziców,
czym zwykle zajmował się Bart, nie ja.
Ale jak mogłem uciec, nie zwracając ich uwagi? Musiałem więc pozostać tam, gdzie
stałem.
– Spójrz na mnie, Cathy – zaczął tata. – Nie jesteś już młodziutką, naiwną dziewczyną,
a to nie są żarty. Nie ma żadnego powodu, dla którego miałyby tu stać te łóżka. A koszyk
powiększa tylko moje obawy. Co ty, do cholery, zamierzasz zrobić?
Jej ramiona rozwarły się szeroko. Wyglądało na to, że chce tatę objąć, on jednak
odepchnął ją i mówił dalej.
– Nie usiłuj mnie uwodzić, bo robi mi się od tego niedobrze. Codziennie zadaję sobie
pytanie, jak mogę wracać do domu i nie mieć ciebie dość, i ciągle czuć to samo, jak wiele
lat temu, czuć to po tym wszystkim, co zaszło. Lecz mimo to mijają lata, a ja wciąż cię
kocham, wciąż cię potrzebuję i ufam ci. Nie wykorzystuj więc mojej miłości dla jakichś
niecnych celów!
Widać było, że mama jest oszołomiona. To samo zresztą można było powiedzieć o mnie.
Czyżby ojczym już jej nie kochał? Czy to właśnie starał się dać jej do zrozumienia? Mama
znów wpatrywała się w łóżka, jak gdyby była zaskoczona, widząc je tutaj.
– Chris, pomóż mi! – rzekła zduszonym głosem i otwierając ramiona, podeszła do niego.
Tata powstrzymał ją przeczącym potrząśnięciem głowy. – Proszę, nie kręć głową i nie
zachowuj się tak, jakbyś mnie nie rozumiał – prosiła. – Nie przypominam sobie, abym
kiedykolwiek kupowała ten koszyk. Naprawdę! Śniło mi się zeszłej nocy, że przyszłam tu
i zsunęłam łóżka, ale gdy dzisiaj zobaczyłam, że stoją jedno przy drugim, pomyślałam, że
ty to zrobiłeś.
– Cathy! JA TEGO NIE ZROBIŁEM!
– Wyłaź z tego cienia! Nie widzę cię! – krzyknęła mama i uniosła drobne białe ręce.
Próbowała chyba pochwycić jakąś niewidoczną pajęczynę. Przez moment przyglądała się
dłoniom tak, jakby te odmówiły jej posłuszeństwa – a może rzeczywiście widziała pajęcze
nici spowijające jej palce?
Idąc za przykładem ojca, rozejrzałem się dookoła. Nigdy przedtem strych nie był taki
czysty. Podłoga była wyszorowana, a kartony z rupieciami starannie ułożone. Żeby
poddasze wyglądało przytulniej, mama powiesiła na ścianach obrazy przedstawiające
najprzeróżniejsze kwiaty.
Tata patrzył na nią jak na wariatkę. Zastanawiałem się, co on sobie teraz myśli
i dlaczego, skoro jest najlepszym lekarzem w okolicy, nie powie, co jej dolega? Może starał
się ocenić, czy mama udawała tylko ten nagły zanik pamięci? A może pełen zakłopotania
wyraz jej oczu powiedział mu zupełnie coś innego? Zdaje się, że tak, bo zwrócił się do niej
delikatniej niż dotychczas.
– Cathy, nie musisz się już martwić. Nie pływasz już w morzu zakłamania. Nie porwała
cię fala odpływu. Nie toniesz. Nie pogrążasz się. Nie dręczą cię już koszmary. Jestem przy
tobie, więc nie musisz, jak tonący, chwytać się brzytwy.
Przytulił ją do siebie. Mama przywarła do niego tak, jakby ratowała się przed
utonięciem.
– Nic ci nie jest, kochanie – wyszeptał tata i dotykając jej policzków, otarł łzy, które
zaczynały po nich spływać.
Czule podniósł jej głowę i przybliżył usta do jej warg. Pocałunek trwał tak długo, że aż
zaparło mi z wrażenia dech w piersiach.
– Babka nie żyje. Foxworth Hall spalił się doszczętnie.
Foxworth Hall? O co tu chodzi?
– Nie, Chris, to nieprawda. Słyszałam, jak przed chwilą wchodziła po schodach. Wiesz
przecież, że zawsze bała się małych, ciasnych pomieszczeń, jak więc mogła wejść po tych
schodach?
– A może spałaś, kiedy słyszałaś jej kroki?
Zadrżałem. O czym, do diabła, oni mówili? O jakiej babce?
– Tak – wymamrotała z ustami przytulonymi do jego twarzy. – Zdaje się, że zasnęłam
podczas kąpieli i znów musiałam mieć koszmar. Nie pamiętam nawet, jak się tu
znalazłam. Nie wiem, dlaczego tu przyszłam. Dlaczego tańczyłam. Chyba tracę zmysły.
Czasem wydaje mi się, że jestem nią. Żebyś ty wiedział, jak bardzo się wtedy nienawidzę!
– Nie, nie jesteś nią, a mama jest daleko, bardzo daleko i nigdy już nas nie zrani.
Wirginia leży trzy tysiące mil stąd, a to, co było wczoraj, nigdy się już nie powtórzy.
Ilekroć będziesz wątpić, zadaj sobie jedno pytanie: jeżeli udało się nam przeżyć najgorsze,
jak można wątpić, że nie poradzimy sobie z najlepszym?
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Bart
Dostępne w wersji pełnej
Przeprowadzka
Dostępne w wersji pełnej
Polowanie
Dostępne w wersji pełnej
Cud, miód, ultramaryna
Dostępne w wersji pełnej
Moje najskrytsze marzenie
Dostępne w wersji pełnej
Cienie
Dostępne w wersji pełnej
Zaklęte dziecko
Dostępne w wersji pełnej
Część druga
Dostępne w wersji pełnej
Opowieści pełne zła
Dostępne w wersji pełnej
Lekcje
Dostępne w wersji pełnej
Wojenne rany
Dostępne w wersji pełnej
Powrót
Dostępne w wersji pełnej
Trudny wybór
Dostępne w wersji pełnej
Wąż
Dostępne w wersji pełnej
Nadciągające ciemności
Dostępne w wersji pełnej
Część trzecia
Dostępne w wersji pełnej
Gniew Malcolma
Dostępne w wersji pełnej
Ostatni taniec
Dostępne w wersji pełnej
Jeszcze jedna babcia
Dostępne w wersji pełnej
Czcij matkę swoją
Dostępne w wersji pełnej
Począwszy od Ewy
Dostępne w wersji pełnej
Madame M.
Dostępne w wersji pełnej
Okrutna prawda
Dostępne w wersji pełnej
Wrota piekieł
Dostępne w wersji pełnej
Gniew sprawiedliwych
Dostępne w wersji pełnej
Gdzie jest mama?
Dostępne w wersji pełnej
Podarunki na strychu
Dostępne w wersji pełnej
Poszukiwania
Dostępne w wersji pełnej
Szepty
Dostępne w wersji pełnej
Detektyw
Dostępne w wersji pełnej
Ostatnia wieczerza
Dostępne w wersji pełnej
Oczekiwanie
Dostępne w wersji pełnej
Dzień sądu
Dostępne w wersji pełnej
Odkupienie
Dostępne w wersji pełnej
Jory
Dostępne w wersji pełnej
Bart
Dostępne w wersji pełnej
Epilog
Dostępne w wersji pełnej
A jeśli ciernie
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Nota amerykańskiego wydawcy
Dedykacja
Prolog
Część pierwsza
Jory
Bart
Przeprowadzka
Polowanie
Cud, miód, ultramaryna
Moje najskrytsze marzenie
Cienie
Zaklęte dziecko
Część druga
Opowieści pełne zła
Lekcje
Wojenne rany
Powrót
Trudny wybór
Wąż
Nadciągające ciemności
Część trzecia
Gniew Malcolma
Ostatni taniec
Jeszcze jedna babcia
Czcij matkę swoją
Począwszy od Ewy
Madame M.
Okrutna prawda
Wrota piekieł
Gniew sprawiedliwych
Gdzie jest mama?
Podarunki na strychu
Poszukiwania
Szepty
Detektyw
Ostatnia wieczerza
Oczekiwanie
Dzień sądu
Odkupienie
Jory
Bart
Epilog
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału
If There Be Thorns
Wydawca
Paulina Martela
Redakcja
Iwona Denkiewicz
Redakcja techniczna
Małgorzata Juźwik
Korekta
Bożena Jakowiecka
Irena Kulczycka
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek
podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych czy martwych – jest
całkowicie przypadkowe.
© Copyright 1981 by Virginia Andrews
Originally published by Pocket Books, a Division of
Simon & Schuster Inc.
1230 Avenue of the Americas, New York, NY 10020, USA.
© Copyright for the Polish translation by Jarosław Foppke, 2001
Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o.,
Warszawa 2012
Świat Książki
Warszawa 2012
Weltbild Polska Sp. z o.o.
ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa
Księgarnia internetowa: Weltbild.pl
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany
dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która
wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie
udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie,
kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych
– jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-273-0056-0
Nr 90452707
Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.