Pobierz pdf
Transkrypt
Pobierz pdf
Tytuł oryginału WAITING FOR DOGGO Copyright © 2014 Mark Mills By arrangement with the author First published in Great Britain in 2014 by Headline Review An imprint of Headline Publishing Group All rights reserved Projekt okładki Joanna Strękowska www.strekowska.pl Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Lucyna Łuczyńska Korekta Marta Olejnik Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7961-194-2 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 dla Benny'ego Śpiewaj, jakby nikt nie słuchał, kochaj, jakby nikt cię nigdy nie zranił, tańcz, jakby nikt nie patrzył, i żyj, jakby niebiosa były na ziemi. Mark Twain (1875) Rozdział pierwszy D Danielu, Boże, jak oficjalnie. Nie chcę, żeby tak zabrzmiało, a może chcę. Sama nie wiem. Cholera, zaczęłabym od początku, ale to już moje trzecie podejście i spóźnię się na samolot. Wyjeżdżam, bardzo daleko. Nie mogę ci powiedzieć dokąd. Może powinnam, ale to nie ma sensu, przecież nie wiem, jak długo tam zostanę. Zresztą, tak będzie lepiej. Co ja gadam. Oczywiście będzie lepiej dla mnie, nie dla ciebie, ale wiem, że jakoś to zniesiesz, bo jesteś silny, rozsądny i trochę nieczuły. Niedługo porozmawiamy jak należy, gdy poczuję się na siłach. To jasne, że teraz się nie czuję, inaczej nie uciekałabym do Austral... Ups! (Żartuję. Widzisz, nie straciłam poczucia humoru, wbrew temu, co mi ostatnio wypomniałeś). No dobra, nie ma w tym nic rogi 9 śmiesznego, zważywszy na okoliczności. Widzę, jak stoisz przy stole i to czytasz. Wybacz, mój kochany Danielu. Tchórz ze mnie. Chociaż tyle się o sobie dowiedziałam. I przykro mi z powodu Burka. Moja wina jest bezsporna; Bóg raczy wiedzieć, co mi strzeliło do głowy. Miałam nadzieję, że coś się zmieni i to może nawet nas uzdrowi. Nienawidzisz tego słowa, podobnie jak rozmów o podróżach, energiach i – no właśnie aniołach. Sęk w tym, że ja w nie wierzę. A ty nie. Czy nie o to tak naprawdę chodzi? Możliwe. Dawniej kochałam twoją uprzejmą wyrozumiałość i sceptyczny uśmiech w oczach, ale teraz mnie to wpienia. Dziś wiem, że to było cyniczne i protekcjonalne, jakbyś uważał, że zjadłeś wszystkie rozumy. Otóż nie zjadłeś. Nikt nie zjadł. Może tego musisz się o sobie dowiedzieć, tak jak ja dowiedziałam się, że jestem tchórzem. Niewykluczone, że mogę być tylko z facetem, który wierzy w anioły. Spokojnie, nie myśl, że uciekłam z Brendonem. Brendon to pajac. Sto razy wolę ciebie (a jeśli coś takiego nie jest komplementem, to ja już nie wiem!). Nie, jadę sama, prawie bez bagażu, gdzie mnie oczy poniosą. Jestem tylko ja i sam-wiesz-kto – „Ten, którego imienia nie wolno wymawiać”, jak go żartobliwie nazywasz. Wiem, że uważasz go za wytwór mojej chorej wyobraźni, ale ja wierzę, że jest przy mnie i mnie strzeże, a ty nie możesz kwestionować tego uczucia (nawet gdybyś miał rację co do aniołów, a nie masz!). Oddaj Burka. Coś mi mówi, że dostaniesz pracę, a nie możesz trzymać go cały dzień w czterech 10 ścianach. To byłoby wobec niego nie fair, zresztą i tak między wami nie zaiskrzyło. Stoi tam i patrzy na ciebie tymi swoimi dziwnymi ślepiami? Przysięgam, że łypał na mnie z pogardą, kiedy się pakowałam, jakby wiedział, co knuję. Oczywiście nie wiedział, bo to tylko pies, mały, a na dodatek szpetny. No może nie szpetny, ale wiesz, co mam na myśli – urodą biedak nie grzeszy. Chyba wziął mnie na litość, kiedy go zobaczyłam. Bardzo żałuję, że namieszałam mu w życiu, ale przynajmniej zmienił otoczenie, miał krótkie wakacje. Nawet bym go odprowadziła, ale zabrakło czasu. Sam widzisz, że tego nie planowałam, to była spontaniczna decyzja. Zrozumiałam, co muszę zrobić, i to robię. Czy popełniam błąd życia? Nie sądzę. Myślę, że stanęliśmy o krok od katastrofalnej decyzji, katastrofalnej dla mnie i być może dla ciebie również. Nie bierz mi tego za złe, Danielu. Naturalnie poczujesz się upokorzony, ale mogło być gorzej. Mimo wszystko nie zostawiam cię przy ołtarzu, zresztą i tak wszyscy powieszą na mnie psy, co ułatwi ci sprawę. Proszę, nie próbuj mnie szukać i nie dzwoń, bo zapewne już wystartowaliśmy. Niech miłość i jasność będą z tobą, Klara xxxxxxxx PS Właśnie przeczytałam całość i dochodzę do wniosku, że nie wyraziłam się jasno: między nami koniec, przynajmniej na razie, czyli chyba na zawsze, ale kto wie? Nigdy nie mów nigdy, nie? Chcę się otworzyć na inne możliwości (niech ci będzie, 11 na innych mężczyzn). Zrobisz, co zechcesz i nic mi do tego, ale jeśli prześpisz się z Polly, to cię zabiję. Jest młoda, bezbronna i zapatrzona w ciebie, ale to moja młodsza siostra, więc non toccare, jak mawiają we Włoszech (przypomniałam sobie sklep z pamiątkami w Lucca, gdzie kupiłeś mi tę wstrętną, porcelanową figurkę Matki Boskiej, bo uznałeś, że wygląda jak mój ojciec w przebraniu kobiety). Drżącą ręką odkładam list na stół. Nieczuły? Serio? Cyniczny i protekcjonalny? Nigdy nie patrzyłem na nią z góry. Prowadziliśmy taką małą gierkę. Razem ustalaliśmy reguły. Astrologia, reinkarnacja, anioły stróże: cokolwiek to było, Klara rzucała się na główkę, a ja hamowałem. Nie przeszkadzało nam, że jesteśmy różni, umieliśmy się z tego śmiać, bo nas łączyło coś, co było o wiele ważniejsze. Łączyła nas miłość. Co do tego panowała pełna zgoda. Klara nie może tak po prostu zmieniać zasad, wsiąść do samolotu i zniknąć po czterech latach. Tu chodzi też o moje życie. Chcę się pieklić, ale nie mogę. Ugodzony oskarżeniami mam zarazem niemiłe poczucie, że zawaliłem na całej linii. Patrzę pod nogi. Burek przed chwilą tu był, teraz leży na kanapie. Wie, że mu nie wolno, ale ma gdzieś moją reakcję. Ba, nawet na mnie nie patrzy. Leży z pyskiem na łapach i zawzięcie wygląda przez okno, jakby przepływające obłoki kryły odpowiedź na jego metafizyczne zmagania. 12 –Burek. Nie odwraca się, zresztą nigdy nie reagował na to imię, może dlatego, że było tymczasowe, dopóki nie wymyślimy, jak go naprawdę nazwać. Próbowaliśmy wszystkiego – przeglądaliśmy nawet strony z dziecięcymi imionami, ale żadne nie pasowało. Na chwilę stanęło na „Eustachym”, ale się nie przyjęło. Według Wikipedii, święty Eustachy był rzymskim generałem, który przeszedł na chrześcijaństwo, co ściągnęło mu na głowę mnóstwo przykrości, w tym upieczenie żywcem wraz z synami w byku z brązu. Trzeba oddać cesarzowi Hadrianowi, że nie tylko umiał zbudować mur, ale i miał niebywałą inwencję w kwestii pozbywania się wrogów. Dziś wiem, że święty Eustachy jest patronem strażaków (nie ugasili płomieni pod nim samym) oraz – w sensie bardziej ogólnym – orędownikiem w trudnych sytuacjach. –Eustachy – mówię. – Jestem w trudnej sytuacji. Burek strzyże uchem, tylko jednym, lewym, ale może coś go zaswędziało. Dalej gapi się na chmury. Wyciągam z kieszeni komórkę. Wiem, że mam jej numer, bo w kwietniu rozmawialiśmy w sprawie urodzinowego przyjęcia niespodzianki dla Klary. Pracuje jako koordynatorka w firmie organizującej dziecięce imprezy i zdaje się spędzać większość czasu na spływach w Walii. Są wakacje, więc pewnie włączy się sekretarka. Odbiera po czwartym sygnale. –Daniel... 13 Tylko jedno słowo, ale niesie w sobie mieszankę zadowolenia, zaskoczenia i wyczekiwania. –Cześć, Polly. – Burek znów strzyże uchem, tym razem prawym. – Jak leci? Klara jest wszystkiemu winna, myślę i prawie w to wierzę. Sam nigdy bym nie wpadł na pomysł, żeby się zainteresować Polly. –Świetnie – ćwierka Polly. – Haruję jak pies. Patrzę na Burka rozwalonego na kanapie tak, że prawie się z nią zlewa, i zachodzę w głowę, skąd u licha wzięło się to powiedzenie. Rozdział drugi W padam na to dopiero, gdy wsiadamy do au- tobusu. –Wolno przewozić psy? –Za zgodą kierowcy. Dla bezpieczeństwa kierowca siedzi w kabinie i musi przycisnąć nos do szyby, żeby się przyjrzeć Burkowi. –Jezu – mruczy zdegustowany. – Trzymaj go pan na kolanach. –Nie mogę. Ugryzie mnie, jeżeli spróbuję go podnieść. –Oho, groźny, co? Stanowi zagrożenie dla ludzi? –Nie, nie, nie o to chodzi... – Milknę jak ostatni frajer. Cóż mogę powiedzieć? To fakt: capnie, jeśli spróbuję go wziąć na kolana. –Obwiązują mnie przepisy. – Proszę, nie mów 15 tego, myślę, ale on nie słyszy. – Nie chcę wylecieć z roboty. Zwykle nie dałbym za wygraną, nawet urządziłbym scenę, ale nie dziś. Dzisiaj nie miałem siły ugotować sobie jajka na śniadanie. –No dobrze. Przepraszam za kłopot. Miłego dnia. Wysiadam z autobusu, ale kierowca dorzuca: –Gdyby był psem przewodnikiem albo psem sygnalizującym atak serca... –Nie jest. Facet przewraca oczami i tłumaczy jak jakiemuś głupkowi: –Psy rozpraszają uwagę kierowcy. –Tak, tak, on sygnalizuje atak serca. – Na dowód postukuję się w pierś. –Kłopoty sercowe w tym wieku? – prycha. – Żarty pan sobie stroisz. Ale to on nabija się moim kosztem. Mruga i kiwa, żebym usiadł. Dziękuję mu i przykładam bilet do czytnika. –Tylko upchnij go pod siedzeniem. Nie chcemy, żeby wystraszył innych pasażerów, prawda? Tym razem nie żartuje. Schronisko Battersea jest wciśnięte między starą gazownię a pustkowie wokół opustoszałej elektrowni Battersea. Trudno wyobrazić sobie smutniejsze miejsce do przetrzymywania niechcianych czworonogów. Trójkątny teren z dwóch stron graniczy z torami kolejowymi i ruchliwą szosą z trzeciej. Budynek wyremontowano, 16 odkąd ostatnio byłem tu przed paru laty. (Rzadko zapuszczam się na południe od rzeki, na ogół trzymam się północno-zachodniego Londynu, dlatego że to właśnie tam los rzucił mnie po przyjeździe do stolicy). Schronisko pyszni się obecnie szklaną fasadą. Rozmach wydaje się nieco przesadny, jakby pozwolono sobie na szyderstwo z zawiedzionych krewnych, którzy liczyli na duży spadek po ciotecznej babce Mabel, a dostali guzik z pętelką. W przeciwieństwie do Włoch i Francji, gdzie obowiązują zasady sprawiedliwego podziału między spadkobierców, w Anglii można wykiwać rodzinę zza grobu, a w wojnie o spadek zwycięstwo często przypada fundacjom na rzecz zwierząt. Burek chyba nie wie, gdzie jest. Beztrosko wbiega do środka, jakby nie słyszał stłumionego, ale wyraźnego jazgotu, zagłuszającego łoskot pociągu. Wyłuszczam sprawę recepcjonistce. Jest pogodna jak otoczenie, w którym spędza dzień, nawet gdy oznajmia, że powinienem był się zapowiedzieć. Może jestem uprzedzony, ale wyczuwam pewien fałsz w uśmiechu Laury (imię ma na plakietce). Przypomina do złudzenia opiekunów z ponurego domu opieki w pobliżu Brighton, gdzie dogorywa mój dziadek. Czy ta niezmordowana dobroduszność jest w ogóle możliwa? Czy może po naszym wyjściu pokazują swoje prawdziwe oblicza, klną jak szewcy i tłuką podopiecznych? A miałem panować nad cynizmem, który zarzuciła mi Klara. Dziesięć minut później trafiamy z Burkiem do smętnego biura, gdzie wita nas kolejna miła osóbka 17 w firmowej koszulce polo. Ma na imię Beth, jest odpowiedzialna za „zwroty” i wyraźnie niezadowolona, że ma przyjąć psa, którego wyadoptowała zaledwie przed trzema tygodniami. Oddycham z ulgą, że jednak mam do czynienia z istotą ludzką. Jest na oko w moim wieku, pod trzydziestkę, i opiera się łokciami o biurko, słuchając z uwagą mojej opowieści. Biorę ją na litość: moja dziewczyna wymarzyła sobie psa i przyprowadziła go do domu bez porozumienia ze mną, a potem się wypięła i rzuciła mnie bez uprzedzenia. Tłumaczę ze skruchą, że nie jestem w stanie sam zajmować się psem. Beth kiwa głową, ale widzę, że szuka w mojej twarzy odpowiedzi na pytanie, co skłoniło biedną Klarę do ucieczki. Zastanawia się, czy jestem brutalem, czy tylko nudziarzem. Mam w nosie, co sobie myśli, byle tylko wzięła Burka i dała mi święty spokój. Wyciągam szarą kopertę pozostawioną przez Klarę, jest w niej cała dokumentacja. Beth kręci głową, ma własną kartotekę. Nie znała Burka, lecz z chęcią podejmie się jego „powtórnego przyjęcia do placówki”. Trochę to zbyt Orwellowskie jak na mój gust, ale uśmiecham się i grzecznie dziękuję. Okazuje się, że Burek nosił tutaj imię Maciuś. Chociaż Klara nic o tym nie wspominała, nie biorę jej tego za złe. Maciuś?! To tak, jakby rodzice Winstona Churchilla w ostatniej chwili zmienili zdanie i przemianowali go na Briana. Czy Roosevelt i Stalin zasiedliby z nim do rozmów w Jałcie, gdyby miał na imię Brian? 18 Beth czyta i marszczy brwi. –Dziwne, spędził u nas tylko tydzień, zanim pana dziewczyna go adoptowała. –No i? –Podejrzewałabym go raczej o dożywocie. –Dożywocie? –Jak w więzieniu... bez większych szans na adopcję. –Dlaczego? –No niech pan na niego spojrzy. Patrzę na Burka i nie wiem, o co jej chodzi. Złożył się jak scyzoryk i liże sobie jaja. –Coś mi się tu nie zgadza – mówi Beth. –Burek, przestań. –Kastrujemy naszych podopiecznych. – Przegląda kartotekę i znajduje to, czego szuka. – Aha, no tak. Za krótko u nas był. Pana dziewczyna miała to załatwić. Tym razem ją poprawiam. –Moja była dziewczyna. –Uhm. Podpisała, że się tym zajmie. –Czym? –Ciach, ciach. Wzdrygam się. Może trzeba być facetem, aby wiedzieć, że kastracja to coś więcej niż nożyczki z palców i onomatopeja. –Nic nie mówiła. Beth kładzie rękę na bezcennej kartotece. –Tutaj jest czarno na białym. Żadne tam czarne ani białe, tylko szare, bardzo szare. Mowa o jajach Burka. 19 –Muszę to przemyśleć. –Trzeba to zrobić. –Ale dlaczego? –Taką mamy politykę. Gdyby mnie lepiej znała, darowałaby sobie tę uwagę. –Hitlerowcy wprowadzili politykę eksterminacji Żydów, Cyganów i homoseksualistów. Czy to tłumaczy ich działania? Beth robi urażoną minę, nawet lekko się zżyma. –Jak pan może tak mówić? – Jej oczy robią się szkliste, więc z zakłopotaniem odwracam wzrok. Burek dalej liże jak nakręcony. Chyba nigdy nie widziałem go tak zadowolonego, dlatego wstaję i wyciągam rękę nad biurkiem. –Beth, było miło, ale Burek i ja musimy już iść. * Żałosne. Przecież to tylko pies, w dodatku pies, którego nigdy nie chciałem, ale oczekuję czegoś na kształt wdzięczności. Wystarczyłoby choćby spojrzenie na dwunożne zwierzę na drugim końcu smyczy, ale gdy zdążamy w stronę parku Battersea, nie dostaję nawet tego. –Stary, chcieli cię podciąć. Burek przystaje, żeby obwąchać śmietnik. –Tak jest. Ciach, ciach. Adios testiculos. I po jajcach. Trafiam nie w porę. Jestem tak skupiony na Burku i rozmyślaniach, czy zadrze nogę i obsika śmietnik, 20 że nie zauważam dzieci w mundurkach, dopóki jedna z czujnych mam nie przywołuje mnie do porządku. –Wyrażaj się, człowieku! Znam ten typ: chuda blondynka, pewna swego miejsca w uprzywilejowanym świecie. Wypisz wymaluj moja siostra. Mam ochotę coś odburknąć, ale mój wzrok pada na jej syna, który najchętniej zapadłby się pod ziemię. –Przepraszam, młody człowieku. –Jak się wabi? – pyta nieoczekiwanie chłopiec. –Burek. Moją uwagę przykuwa nieprzepisowo zaparkowany wielki 4x4 z dwoma kołami na chodniku i migającymi światłami awaryjnymi. Kobieta otwiera go pilotem. –Jedziemy, Hektorze. Hektor jest ładnym chłopcem w typie młodego Christiana Bale’a z „Imperium słońca”, potargane włosy i duże, zielone oczy. –Hej, Burek – wabi go czule, przysiadając w kucki. Burek nie tylko reaguje, ale łaskawie daje się pogłaskać, wytargać za uszy i podrapać pod bródką. –Śliczny piesek. Kochany piesek. Najkochańszy. –Hektorze! – dobiega urażone wołanie matki. Chłopiec podnosi na mnie wzrok i przewraca oczami. –Muszę lecieć. –Z czasem będzie lepiej. –Miejmy nadzieję – odpowiada. – Na razie, Burek. Patrzymy, jak Hektor włazi na tylne siedzenie mercedesa. Macha nam na pożegnanie i samochód odjeżdża. 21 Miejmy nadzieję? Do tego wypowiedziane z pogodną rezygnacją biblijnego mędrca. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Skąd ten dzieciak się wziął? Bo nie z matki, to pewne. Idę za przykładem Hektora i przykucam. –Hej, Burek, zyskałeś kolegę. Gdy wyciągam rękę, w pierwszej chwili biorę dźwięk za warkot przejeżdżających samochodów, ale to Burek ostrzega mnie, żebym się nie zbliżał.