gra w salonowca - Filmoteka Szkolna

Transkrypt

gra w salonowca - Filmoteka Szkolna
GRA W SALONOWCA
Rozmowa z Markiem Piwowskim, którego „Rejs” zwyciężył w ankiecie „Najciekawsze
filmy XX w.”
Zdzisław Pietrasik
„Polityka” 1999, nr 29
– Kiedy ostatni raz widział pan „Rejs”?
– Z piętnaście lat temu
– Z czego teraz się pan śmieje oglądając ten film?
– Ja na „Rejsie” w ogóle się nie śmieję. Chcę robić filmy serio, a ludzie się na nich śmieją. To
mnie skazuje dożywotnio na komedie.
– Czy (prawie) trzydzieści lat temu robiąc „Rejs” podejrzewał pan, że może to być
polski film stulecia?
– Nic za tym nie przemawiało, nawet poszlaki. To, że film ciągle się podoba, sprawia mi
ogromną radość. Powstawał on w sposób tak spontaniczny, że aż niekontrolowany i ta
spontaniczność zachowań może cieszyć i śmieszyć również dziś. Dziękuję czytelnikom
„Polityki”, że wybrali filmem stulecia film wyśmiewający komunę. Może w komunie było coś
immanentnie śmiesznego, skoro śmieszy dzisiejszą młodzież, która nie wie co to komuna.
– W naszej ankiecie na trzech pierwszych miejscach znalazły się komedie. O czym to
świadczy?
– O tym, że widz wymaga od filmów nie tylko tego, żeby „poruszały tematy”, ale żeby
operowały sprawnie taką formą, która pozwoli to lekko strawić. Bawią mnie utwory, które
„poruszają słuszne tematy”, np. piosenki przeciwko budowie tam i atomowym elektrowniom.
Odpowiedniejsze byłyby tu inne formy wyrazu, np. demonstracja pod Sejmem lub blokada
drogi. Teraz ludzie nie wymagają od artystów, żeby byli kaznodziejami. Po kazania chodzą
gdzie indziej.
– To już w ogóle nie wierzy pan w posłannictwo sztuki?
– Bardzo wierzę, ale wymaga to ogromnego talentu, a nie tylko dobrych chęci. Bo często
artysta bez talentu łapał się za słuszny temat, a decydenci mówili: „może to nie jest najlepszy
utwór, ale jakże aktualny!” Zamiast wagi talentu była waga tematu. Tymczasem do ważnych
tematów powinni być dopuszczani tylko wielcy reżyserzy.
– Czy to nie dziwne, że na czołowych miejscach rankingu są filmy powstałe w PRL?
– Komuna potrzebowała filmów, kultury i sztuki dla legitymizacji władzy. Co prawda na
początku kulturą rządzili ludzie z awansu społecznego, często przygłupi, ale w okresie
schyłkowej oświeconej komuny zastąpili ich fachowcy starannie dobrani, bardzo często
inteligentni i sprawni. Doszło nawet do paradoksu, że za pieniądze komunistyczne
powstawały antykomunistyczne filmy. Ale to dawało komunie dowód, że w tym systemie jest
wolność oraz warunki do uprawiania wartościowej sztuki. To był dowód fałszywy, ale nasi
twórcy potrafili sprytnie wykorzystać okazję. Polska szkoła filmowa, drugie kino polskie, kino
moralnego niepokoju – to były „protezy” wyręczające organy społeczne w stanie zaniku.
– Nie miał pan ochoty przyłączyć się do kina moralnego niepokoju?
– W tym czasie wyemigrowałem do Ameryki, gdzie uczyłem na wydziale filmowym. Dzięki
mnie powstał pierwszy amerykański film moralnego niepokoju z tezą, że należy zwrócić
Amerykę Indianom. Jak wróciłem do kraju, chciałem zrobić film o tym, jak Solidarność
wspierana przez delegację artystów polskich płynie statkiem do Ameryki, by przywrócić tam
sprawiedliwość.
– Może dzisiaj mógłby powstać taki film?
– Nie, bo widzowie stracili zainteresowanie filmami politycznymi. Kraj znormalniał, a ludzie
uważają, że polityką powinni zajmować się zawodowcy.
– A może po prostu widz polski, wzorem inżyniera Mamonia z „Rejsu”, lubi takie filmy,
które już zna?
– Ha, ha. Dziś Mamoń zdominował decydentów kultury. To oni decydują, żeby produkować
tylko takie filmy, które już wcześniej widzieli w portfelu importowanym z Ameryki. Dziś Polska
z eksportera filmu i serialu stała się importerem trzeciorzędnych seriali. Zaczynamy żyć
problemem, czy plantator Carlos ożeni się z biedną Chiquitą. Stajemy się kolonią kulturalną
Trzeciego Świata. Mamoń to Chińczyk, który zobaczył szwajcarski zegarek, rozłożył go na
części, złożył do kupy i wierzy, że zrobił szwajcarski zegarek. Mamoń umie zrobić tylko
„polski film amerykański”: jest mafia, amfetamina, przemyt, wywrotki samochodów, tylko że
Daewoo zamiast Lincolna.
– Co pana w Polsce najbardziej śmieszy?
– Nowa klasa polityczna.
– Czy ta klasa ma klasę?
– Wprost przeciwnie. Pycha i kasa. Poza Balcerowiczem, Mazowieckim, Wujcem i
siedemnastu wybranymi nie ma człowieka, któremu bym wierzył, że naprawdę zależy mu na
tym, żeby w Polsce się polepszyło.
– O czym należałoby teraz kręcić komedie?
– O wszystkim, na przykład o żwirowisku.
– Co pan mówi, przecież to bardzo poważny temat.
– No właśnie. Tylko komedią można rozładować poważne napięcia. Przecież kiedy Urban
napisał, żeby żwirowisko oddać na Jacksoland, to cały spór ucichł na parę tygodni, bo obie
strony konfliktu zobaczyły, że są śmieszne.
– I Świtoń byłby postacią komediową?
– Świtoń jest niepowtarzalny. Bez takich ludzi jak on, Lepper, ks. Rydzyk – a z drugiej strony
Ikonowicz, Wiaderny, „Trybuna”, scena polityczna byłaby smutna. Ciemno byłoby wszędzie,
głucho wszędzie. A propos, słyszałem, że Jan Englert ma zamiar wystawić na nowo „Dziady”
w Wołominie.
– Którego z polskich polityków chciałby pan zaangażować do filmu?
– Janusza Korwin-Mikke. Już nawet miałem robić film pt. „Fidel”, który miał być operową
odpowiedzią na wyzwanie rzucone światu przez Madonnę w filmie „Evita”. Finałem miała być
scena pojedynku politycznego autentycznego Castro z liderem UPR. Ale Fidel sprawdził
Korwina przez swoje służby specjalne, przestraszył się i wycofał.
– Polacy są narodem ogólnie z siebie dość zadowolonym, mówi się też, iż mamy
niespotykane poczucie humoru.
– Tak, ale to jest śmiech histeryczny, który rodzi się w sytuacjach zagrożenia, takich jak
wojna, okupacja, komunizm.
– Czy polski papież ma poczucie humoru?
– Ma i potrafi wyjść z tym humorem naprzeciw szerokiemu słuchaczowi.
– Śmieszą pana dowcipy o blondynkach?
– Niektóre tak. Dwie blondynki jadą autobusem. Jedna pyta kierowcę: Czy ja dojadę na
Wolę? Nie. A druga: A ja?
– Dobre. A co pan sądzi o sitcomach?
– Trudno mi coś powiedzieć, ponieważ nie oglądam. Miałbym natomiast ochotę zrobić
parodię sitcomu.
– Czy to jest w ogóle możliwe, przecież sitcom jest poniekąd parodią komedii.
– Jest pewna pułapka, mianowicie część widzów może potraktować parodię serio. Mann i
Materna próbują czasem ośmieszyć różne telewizyjne quizy i podobno niektórzy biorą to
poważnie. Takie jest oswojenie z telewizyjną głupotą, w czym dużą zasługę mają reklamy.
Mój mąż miał dzisiaj urodziny, dziękuję ci Omo! I nikt się nie śmieje.
– Więc może teraz, kiedy ogólnie jajcarstwo jest w modzie, należałoby robić rzeczy
bardziej na serio?
– Wspomniani już politycy, brazylijskie seriale, koreańskie samochody jako wyznaczniki
przyspieszonego awansu cywilizacyjnego – naprawdę trudno powstrzymać się od śmiechu.
Rzeczywistość nie daje szans na ton serio.
– Był pan niedawno na festiwalu gwiazd w Międzyzdrojach. Jakie wrażenia?
– Bardzo rzadko mam okazję dotknąć żywego Lubaszenkę czy Olbrychskiego. A myślę, że
po to właśnie ludzie tam przyjeżdżają.
– Czy to nie jest temat na film?
– To jest bardzo dobry temat, bo tu następuje rozpoznanie widza – dla kogo te filmy trzeba
robić? Ono jest bardzo pouczające. Był pan świadkiem, jak jedna Pani wzięła mnie za
Hanuszkiewicza. Do Lubaszenki podchodzi chłopiec z biletem tramwajowym, żeby dał mu
autograf. Co mi podsuwasz jakiś świstek – dziwi się Olaf. Proszę pana, ja sobie w domu
przepiszę…Są śmieszne sytuacje, bo widać czego ludzie naprawdę oczekują od artystów.
Jak podejrzewałem – żeby pajacowali i ich rozbawiali. Sztuka spełniła już swoją rolę
narodowo-wyzwoleńczą, jaką miała od początku rozbiorów, teraz ma bawić.
– Dlaczego nie ma polskiej komedii współczesnej, skoro jest tyle śmiesznych rzeczy?
– Wiem, że powstają bardzo dobre scenariusze, np. Andrzej Mularczyk napisał wspaniały
tekst „Cyrk wyjechał, lwy zostały”. Wygrał tym konkurs Prix Italia, ale dyrektor Bork od filmów
w TVP nie mógł tego tekstu zrozumieć. Ten sam Bork cztery lata czytał scenariusz „Rejsu 2”,
aż statek na którym to miało być kręcone, został pocięty na złom. Jak może powstać
komedia, skoro ludzie, którzy o tym decydują sami są postaciami z komedii?
– Słyszałem, że ma pan zamiar zrobić film z Andrzejem Mleczką?
– Namawiam go od pół roku. To są trudne rozmowy, bo jego śmieszy samo zjawisko „film
polski”, tak jak „polska piłka”. A jeszcze bardziej sam fakt powstawania dzieła. Więc wyjście
jest takie, by zrobić komedię o tym, jak się robi polski film.
– Jest teraz moda na adaptację klasyki. Może by pan też coś nakręcił, żeby potem nie
powiedzieli, że stał pan z boku, kiedy wszyscy ekranizowali?
– Niestety, sposób opowiadania filmu i książek coraz bardziej się różnią.
– Mówi pan o polskiej współczesnej literaturze?
– Mało znam polską literaturę. Mówię w ogóle. Filmy, które ja chciałbym robić, są bliższe
strukturze i kompozycji dokumentalnej. W ten sposób można nawet robić polską odmianę
science fiction, czyli polo fiction.
– Kiedy wpadł pan na pomysł polo fiction?
– Kiedyś koło Lublina wylądowało UFO. Przyjechały mikrofony i kamery, żeby przesłuchać
świadków. Najbardziej wiarygodny był wieśniak, który to wszystko widział. Stał oparty o
widły, palił peta i tak odpowiadał: Jak to UFO wyglądało? Zwyczajnie, coś w podobie
pekaesu. A panu nie przeszkadza, że usiadło akurat na pana ziemi? A co to za ziemia,
szóstej kategorii, same piachy – niech se lądują. Jeżeli mamy robić polo fiction, to właśnie po
naszemu, w oparciu o takich świadków. Na ścieżce wysoko budżetowej nie mamy co
szukać, natomiast z wykorzystaniem śmiesznych ludzi i sytuacji, tak. Bo mamy ich aż za
dużo.
– Są tacy ludzie jak Himilsbach?
– Są inni. Zgłasza się na casting pan, który śpiewa, robi salto, przysiad oraz pompki i mówi,
że jest docentem fizyki teoretycznej. Tzw. margines społeczny przestał być atrakcyjny.
Dlaczego kiedyś fascynował? Bo był takim terenem, na który nie trafiały reguły komuny.
– Kto ma teraz ten rodzaj fantazji?
– Poczucie humoru się zmieniło, na co ma wpływ importowana subkultura amerykańska.
Ludzie są bardziej odhamowani, podpatrują, jak przed kamerą zachowują się Amerykanie.
Mówi się nieraz, że zmiana systemu ludzi tak otworzyła, ale jeszcze nie do końca. Pozostało
jakieś napięcie. Jak się wchodzi do knajpy polskiej, to nie ma „dzień dobry”, „dzień dobry” z
uśmiechem, tylko „zobacz tego palanta, co wszedł, jaki ma krawat, w mordę kopany ...”
– Dlaczego zrobił pan trzy filmy kinowe, a powiedzmy X – piętnaście? Czy to jest
pańska wina czy systemu?
– Moja. Jest tyle konkurencyjnych atrakcji. Łapałem się różnych zajęć. Zazdroszczę tym,
którzy nie chcą robić nic innego oprócz filmów.
– Czy ktoś pana zmuszał, masz tu pieniądze, pokój, zamknij się i nie wyjdziesz, dopóki
nie napiszesz scenariusza?
– Tak. Wajda zamknął mnie kiedyś w zespole filmowym „X” i powiedział, że nie wyjdę,
dopóki nie podpiszę kontraktu. No i co z tego, skoro później cenzura i tak tego nie puściła.
Za komuny z Głowackim napisaliśmy wiele scenariuszy, które były odrzucane. Zadziałał
odruch Pawłowa, zacząłem odpuszczać, wziąłem się za inne zajęcia.
– To ilu filmów pan nie zrobił?
– Kinowych? Napisanych i zaadaptowanych scenariuszy miałem chyba dziesięć. Mogło być
dziesięć filmów więcej.
– Czy może dać pan słowo honoru, że „Rejs 2” w końcu powstanie?
– Tak, daję takie słowo, z tym że nie jestem pewien, że będzie miał taki tytuł i czy akcja
będzie toczyć się na statku. Ale będzie.
– Wciąż działają fan kluby „Rejsu”?
– Powstał nowy w San Francisco.
– Kiedyś napisałem w artykule, że pojawiał się w filmie donos kredą „kaowiec jest
głupi” i dostałem list od takiego klubu, że sam jestem głupi, bo naprawdę napisane
było „głupi kaowiec”.
– Miałem podobną historię. Spotykałem się kiedyś z fanami w krakowskim klubie Rotunda i
przyłapali mnie na tym, że nie pamiętam wszystkich dialogów. Oni znają je na pamięć.
– O czym miał być naprawdę „Rejs”?
– Scenariusz opowiadał o jakiejś pani Krysi, która wpada na statek, gdzie szuka
narzeczonego lub odwrotnie, już dokładnie nie pamiętam, cośmy z Januszem Głowackim
pisali, żeby zdobyć stempel władz. Nawet wymyśliliśmy, że na brzegu rzeki powstają nowe
kombinaty, rozwija się przemysł, ale ostatecznie władze powiedziały, że jeżeli to ma być
komedia, to należy kombinaty skreślić. A robiliśmy zupełnie co innego: w nocy gadaliśmy, w
dzień natychmiast kręciliśmy wymyślone sceny. Nie było czasu na ulepszanie, stąd ta
spontaniczność.
– Co cenzura wycięła z filmu?
– Bardzo dużo wycinali doradcy producenta, żeby nie drażnić cenzury. Cenzor mnie nawet
zapytał – kto panu tak pociął film? Władze chciały wyciąć jeszcze scenę gry w salonowca, bo
to aluzja do wyborów. Po miesiącu narad dostałem wiadomość: Pozwalam na scenę
dupnika. Minister kultury i sztuki.
– Przetrwało coś do dziś z materiałów wyciętych?
– Nic. Wszystko poszło na przemiał. Nie przewidziałem, że komuna upadnie. Gdybym
przewidział, zachowałbym cały negatyw.
– Teraz wszyscy się chwalą, że przewidzieli.
– Uwierzyłem, że komunizm jest wieczny, już w młodości, kiedy siedziałem w więzieniu.
– Za co?
– Próbowałem uciec na Zachód i zostałem schwytany. Kiedy ostatnio wyjeżdżałem za
granicę, wopistka na lotnisku nie chciała nawet zobaczyć mojego paszportu. I po co ja
uciekałem?
Rozmawiał Zdzisław Pietrasik