w innym miejscu

Transkrypt

w innym miejscu
CZŁOWIEK NA WIEŻY
Grzegorz Krawczyk od r. 2004 był zastępcą dyrektora
Teatru Muzycznego do spraw administracyjno-inwestycyjnych. Ale – niezła w końcu – pensja nie wystarczała na wszystkie potrzeby. Życie na wysokiej stopie,
luksusowe wakacje, zakup mieszkania konkubenckiego
(300.000 z garażem), nowe wyposażenie, bryka…
Konieczna jest druga, jednocześnie brana przez
Krawczyka pensja dyrektorska: w Muzeum. Tak
żeby razem z pensją sekretarza redakcji było tego
w porywach 17.000 zł miesięcznie na rękę. Tak się wyprowadza samorządowe pieniądze na prywatne konta!
Jak zostać dyrektorem
w Gliwicach
Andrzej Jarczewski
Kto przeczytał rozdziałek o wstydliwej tajemnicy prezydenckiego rzecznika, zapewne zastanowił się, jak taki
niedouk potrafi i kiedy ma czas redagować naczelnie
dość solidne pismo, jakim jest MSI („Miejski Serwis Informacyjny”). Odpowiedź jest prosta. On tego wcale nie
redaguje. Dziewięć osób, wymienionych w stopce redakcyjnej, plus materiały pisane przez dziesiątki urzędników
– w tym na szczęście też gotowe teksty z instytucji kultury – to wystarczy do robienia poprawnej gazety.
Sprawa prywatna? Nie. Złodziejstwo! Bo Krawczyk zna
się, owszem, na ekonomii, ale nic a nic nie zna się na sprawach muzealnych. Przy nawet maksymalnym wsparciu
ze strony prezydenta – nie da się go przepchać przez żaden konkurs, bo tam by skompromitował nie tylko siebie.
Zaczynają się więc zakulisowe intrygi, początkowo zatajane nawet przed samym prezydentem, który generalnie olewa sprawy kultury i tylko każe pilnować, żeby
przypadkiem jakiegoś ważnego stanowiska nie objął ktoś
samodzielny (zatrudnianie członków rodziny, konkubentów i kochanek cementuje otoczenie każdego kacyka).
MSI to tygodnik w całości poświęcony promocji prezydenta miasta, zawierający też pro forma różne stronyprzyzwoitki. Nie znajdziesz tam tylko słowa już nawet
nie krytyki, czy polemiki; nie znajdziesz braku uwielbienia szefa gminy. I tylko tego dogląda prezydencki niedorzecznik. Uwielbienia. Dozór nad całą resztą sprawuje
sekretarz redakcji – Joanna Lenczowska. Prywatnie –
konkubina Grzegorza Krawczyka.
Ja się dowiedziałem o tym dopiero po pierwszym konkursie na dyrektora Muzeum (jesień 2008), gdy uwalono
wszystkich, w tym bardzo dobrych kandydatów. Wszyscy
kustosze natychmiast odmówili udziału w drugim konkursie, a ja akurat byłem na etapie zbierania dowodów
do „Europolitei, cz. II”, o czym piszę w innym miejscu.
Stwierdziłem, że nadarza się dobra okazja do przetestowania tezy głównej na sobie samym, bo testowanie na
innych jest trochę niehumanitarne, a poza tym – nigdy
bym nie zdobył o całej sprawie wiedzy aż tak pewnej.
Proszę mnie tu nie łapać za słówka i nie sugerować,
że zajmuję się prywatnymi sprawami innych osób. Otóż
nic a nic mnie nie obchodzi, kto z kim pozostaje w jakich
stosunkach. Staje się to ważne dopiero, gdy te prywatne
związki zaczynają odgrywać przemożną rolę w sprawach
publicznych. I tak tu właśnie jest. Gdyby Lenczowska
była żoną Krawczyka – sprawa wyglądałaby dokładnie
tak samo. Ale Krawczyk miał inną żonę, więc ta nie jest.
1/5
To są tego rodzaju sytuacje, że coś musisz zrobić,
choć domyślasz się, że to nie ma sensu. W tym wypadku
rzeczywiście nie miało to sensu praktycznego, natomiast
znaczenie teoretyczne miało. Sytuacja była prześmieszna, bo z chwilą, gdy ogłosiłem zamiar przystąpienia do
drugiego konkursu – pracownicy Muzeum (ci niewtajemniczeni) zaczęli do mnie mówić per „panie dyrektorze”.
Wymieniano wtedy jeszcze dwa inne nazwiska, ale
to też byli kiepscy kandydaci, a poza tym – żaden z nich
nie miał konkubiny w kafkowsko-frankiewiczowskim Urzędzie. Gdy istota sprawy została nagłośniona, prezydent
miał szansę nie wygłupić się z tym Krawczykiem, ale
w końcu okazało się, że oni wszystko kartowali w tajemnicy przed… prezydentem! No i bądź tu mądry!
Byłem wtedy przewodniczącym Komisji Kultury w Radzie Miejskiej, a także członkiem Klubu Radnych Platformy Obywatelskiej, do którego to klubu należał również
prezydent Frankiewicz (na wszelki wypadek dodam, że
nigdy nie byłem członkiem PO, podobnie jak większość
bezpartyjnych członków klubu, który musiał przyjąć nazwę PO ze względów, które tu nie mają znaczenia).
By zrozumieć głębsze motywy działania pani Renaty
Caban musimy cofnąć się do kilku momentów z dalszej
przeszłości. Teraz tylko rok 1997, kiedy to ówczesna wicenaczelnik Wydziału Edukacji, protegowana prezydenta
Frankiewicza, postanowiła zostać dyrektorką Zespołu
Szkół Łączności. Popierałem ten pomysł choćby z tego
względu, by już skończyły się w Urzędzie plotki i intrygi,
którymi zajmowała się z niezrównaną biegłością. Poza
tym uważałem, że – jako inżynier informatyk – da sobie
tam radę. Należało też sensownie zagospodarować jej
niewątpliwie wysokie kwalifikacje.
Uważano, że moim dodatkowym atutem jest fakt, że
w latach 1994-2002 pełniłem funkcję wiceprezydenta od
kultury i spraw społecznych i cieszyłem się znacznym
autorytetem. Niektórych wyprowadzałem z błędu, z innymi założyłem się, że na pewno prezydent Frankiewicz
nie dopuści mnie na stanowisko dyrektora Muzeum.
Co innego jednak domyślać się, a nawet stawiać zakłady, a co innego – wiedzieć na pewno, doświadczyć. Należało to zrobić. Znam prezydenta wystarczająco, by nie
mieć wątpliwości, że przy odpowiedniej okazji powie, jak
zwykle: „wypełniłeś los? Przecież mogłeś startować”.
Wydawałoby się, że z poparciem prezydenta Frankiewicza – sukces jest murowany. Tymczasem pojawił się
problem natury ogólnopolitycznej. Otóż w całej Polsce
obowiązywały wtedy takie (absurdalne) zasady w konkursie, że głos prezydenta liczył się tak, jak głos rodzica
czy związkowca. I jeśli jakiś kandydat zapewnił sobie poparcie innych członków komisji – prezydent był bezsilny,
choć to na nim ciążą różne obowiązki, a nie na rodzicach.
Zgodnie z przewidywaniami – wiceprezydent Renata
Caban, która przewodniczyła komisji w drugim konkursie
tak pomanipulowała, żebym nie przeszedł. Ten podwójny
impas, założony na konkurs, miał na celu posadowienie
tam Grzegorza Krawczyka, o czym z trzymiesięcznym
wyprzedzeniem (17.12.2008) powiadomiłem opinię publiczną wywiadem, opublikowanym w Nowinach Gliwickich.
Nauczony tymi doświadczeniami prezydent kazał później tak układać regulaminy konkursów dyrektorskich, by
tam, gdzie się da, unieważniać konkursy i wklejać dyrektorów z teczki. Tak się stało właśnie z konkursem na
dyrektora Muzeum, gdzie sprawę rozstrzygnięto już na
poziomie regulaminu. W innych sytuacjach unika się
konkursu przez przedłużenie kadencji „swoim” itd.
2/5
Po lekturze tych paru dokumentów nikt chyba nie ma
wątpliwości, że mój udział w konkursie nie mógł prowadzić do dyrektorstwa. Najważniejsza była odpowiedź na
pytanie: jak oni „to” zrobią. Zdobycie dowodu. Nałykałem się wtedy na forach internetowych sporo obelg ze
strony zwolenników zarówno PiS-u, jak i PO. Ale nie mogłem
odpowiadać na zaczepki ani opublikować tych rzeczy
i nigdy bym tego nie zrobił, gdyby nie wydarzenia dotyczące OOA, opisane w serwisie ze stycznia 2010.
Wyjaśniam te zawiłości, by Czytelnik tego pisma mógł zrozumieć, dlaczego pani Caban dyrektorką ZSŁ nie została. Ja
byłem przewodniczącym komisji konkursowej i musiałem prezydentowi wytłumaczyć konieczność klęski jego protegowanej.
Wszystko dokumentuję na piśmie, więc każdy może teraz zobaczyć, jak starannie rozpatrywane są i mechanizmy, i układy, wpływające na wybór dyrektora jednej szkoły. Tak lub
podobnie dzieje się przy obsadzie każdego stanowiska, a prezydent, który przecież nie ma szans na kontrolę działalności
merytorycznej szkół i zakładów miejskich – pilnuje tylko
personaliów. Wchodziły tu w grę jeszcze inne czynniki, ale
nie mogę wprowadzać zbyt wielu wątków, bo ten serwis
puchnie mi w oczach. I tak mało kto dotrze do tego miejsca.
A teraz przyjrzyjmy się wybrańcowi prezydenta. Według
informacji, wiszącej wciąż na stronie Teatru Muzycznego
(bo na stronie Muzeum nic nie mogę znaleźć) pan Grzegorz Krawczyk to: „menadżer instytucji kultury”. Reszta
to zadziwiający bełkot.
Pani Renata mnie wtedy znienawidziła! Niesłusznie. Rozstałbym się z nią z przyjemnością. Ale nasza kandydatka za
wcześnie uwiesiła się u klamki prezydenta, bo ustawodawca
dopiero w roku 2002 wprowadził w Polsce bezpośrednie wybory szefa gminy, co wywróciło dotychczasowe zasady całkowicie. Teraz faktycznie wystarczy już tylko łaska pańska.
Jak na autobiografię mężczyzny 46-letniego – razi
dotkliwy brak samodzielnych osiągnięć w jakiejkolwiek
dziedzinie kultury, bo o muzealnictwie już wiemy: zero.
Nigdzie nie ma żadnego tekstu, wyrażającego poglądy
Grzegorza Krawczyka na temat kultury, a jego wypowiedzi, notowane lub nagrywane przez dziennikarzy, zachwycają wręcz idealną bezideowością. Nie dziwiłbym się,
gdyby to był inżynier czy skrzypek. Ale pan Krawczyk
jest magistrem filologii polskiej! I nic do tej pory nie napisał? Nawet koncepcji pracy? Przecież to nie może
wynikać z braku umiejętności! To jest świadome ukrywanie prawdziwych intencji. I właśnie to ukrywanie jest
zagrożeniem dla gliwickiej kultury.
Nie znaczy to w żadnym razie, że wszyscy dyrektorzy,
prezesi i naczelnicy liżą tyłek prezydentowi. Znam wśród nich
wielu wspaniałych ludzi, ale nie znam żadnego, który by się
ośmielił krytykować Wodza lub choćby tylko wyrazić publicznie swój własny pogląd, jeżeli ten nie w stu procentach zgadza się z jakimkolwiek wytworem geniuszu Zygmunta Frankiewicza. Nikogo też nie zachęcam do nadmiernej szczerości.
Nie wymagam od nikogo heroizmu. Każdy ma jakieś swoje
cele i musi czasem się ugiąć. Ja też wcale nie jestem taki odważny. Po prostu badam ustrój i zbieram materiał do książki.
Niezależnie więc od dobrych czy złych chęci R. Ca ban –
moja kandydatura była nie do przyjęcia z tego drugiego
względu. Bo ja właśnie na (umiarkowaną) krytykę sobie przez
wiele lat pozwalałem. Proszę przeczytać np. ten list i ten
koreferat, wręczony prezydentowi 7 sierpnia 2008, czyli już
po pierwszym i przed drugim konkursem.
Z różnych działań i wypowiedzi G. Krawczyka można
też wnosić, że on tę całą przygodę z muzealnictwem
traktuje jako poczekalnię do skoku na Teatr Muzyczny
po wygryzieniu stamtąd obecnego dyrektora, do czego
robione są (również cudzymi rękami) pewne przymiarki.
3/5
Z autoprezentacji Grzegorza Krawczyka dowiadujemy
się, do jakich on szkół uczęszczał i w jakich warsztatach
uczestniczył, zostaniemy też szczegółowo poinformowani,
obok jakich to znakomitości znajdował się w wymienionych miejscach. Ale ani słowa o dziełach własnych!
Miejsce wypełnia kit nazewniczy (katedry, instytuty, wydziały,
teatry). Ale nic o np. niezmiernie ciekawych przyczynach
– dajmy na to – wydalenia z teatru „Banialuka”.
Teraz wezmę pod lupę tylko to, do czego ma dostęp
każdy internauta: oświadczenia majątkowe. Tu jest link
do oświadczenia za rok 2008, a tu – za rok 2009.
Z oświadczenia złożonego 29.04.2010, które powinno
obejmować majątek, dochody, kredyty i wierzytelności
za rok 2009, dowiadujemy się oto, że Grzegorz Jakub
Krawczyk, ur. 30.01.1965 w Olkuszu był dyrektorem
Muzeum w Gliwicach, a jednocześnie wicedyrektorem
Teatru Muzycznego. Na razie się zgadza. Ale teraz
czytamy pozycję VIII. A tam należało wpisać dochody
osiągane z tytułu zatrudnienia z podaniem kwot uzyskiwanych z każdego tytułu. I co tam wpisał ekonomista
podyplomowy Grzegorz Krawczyk? Ano kwotę: 135.356
złotych z groszami. Nie podał, ile z Muzeum, a ile z GTM!
Najciekawsze – jak na polonistę – jest właśnie ustawianie się w cudzym blasku, w świetle odbitym. Jeżeli
coś studiował, to musi teraz podać, że w katedrze, którą
kierował prof. Jerzy Hausner. Dalej lecą nazwiska Macieja Nowickiego, Leo Lipskiego, Piotra Tomaszuka a nawet
Pawła Gabary. Ważne za chwile okażą się też nazwy
miast. Jeżeli więc organizował jakieś wyjazdy, to musi
napisać, że chodziło o Turyn, Berlin i Nowy Jork. A jeżeli
z przyczyn absolutnie losowych (i tu drugorzędnych) przez
chwilę dyrektorował Teatrem Dramatycznym w Warszawie, to nie dowiemy się, dlaczego to robił tak króciutko.
To nie przypadek. 135.000 złotych (choć jeszcze mu
daleko do Jarzębowskiego) Krawczyk nie mógł zarobić
w Muzeum, bo to jest miejsce, gdzie pensje są najniższe
wśród wszystkich jednostek samorządowych w Gliwicach.
Nawet dyrektor nie uskłada w ciągu roku takich dochodów
(podaje się tylko dochód; nie mylić z przychodem, który jest
odpowiednio wyższy). Gdyby to robił malarz – mógłby to
oświadczenie pomylić z PIT-em. Gdy ekonom podaje tylko
sumę – chodzi o ukrycie składników! W dodatku – ktoś
to przepuścił w Urzędzie, gdzie w identycznym oświadczeniu
zmuszono mnie po roku do korekty błędu tak drobnego,
że mało kto dostrzeże różnicę w tym i w tym dokumencie.
Z tej Krawczykowej autobiografii przebija ciekawa
umiejętność autoreklamy, skierowanej do kompletnych
buraków. Otóż: nieważne, co ja tam zrobiłem, nieważne czy ja cokolwiek zrobiłem. Ważna jest ta… Warszawa!
Ten Nowy Jork i Turyn, ten Hausner i Tomaszuk!
Ciekaw jestem, czy ktoś sprawdził te informacje, również te o latach osiemdziesiątych. Ja nie wierzę w ani jedno
słowo człowiekowi, który jest swoim własnym symulakrem, bo
on mataczy na każdym kroku. Tu właśnie lokuje całe swe
mistrzostwo: w oszustwie. Gdy w końcu Muzeum będzie
miało dyrektora z prawdziwego zdarzenia – można będzie znaleźć w dokumentach wiele ciekawych manipulacji, o których wiedzą zmuszeni do milczenia pracownicy.
Jeszcze lepsze jest oświadczenie majątkowe G. Krawczyka za rok 2008. W tejże VIII pozycji mamy kwotę…
14.400! Absurd czy mataczenie? Muzealnicy spotykają
się z tym na każdym kroku: zacieranie śladów. Żeby nic nie
było jasne, żeby nikt się nie połapał! Inna sprawa, że samo
oświadczenie jest idiotyczne, ale ekonom się na tym zna.
4/5
Strasznie to się długie zrobiło, a dotknąłem zaledwie
samego naskórka patologii, firmowanej przez prezydenta
Frankiewicza. Kto chce poznać więcej metod manipulacji,
stosowanych przez ekipę prezydenta musi zajrzeć tu,
choć przestrzegam, że ta lektura będzie wymagała poważnego wysiłku. Wątki niemuzealne pomijam całkowicie.
Jest w „Fedonie” pewna wskazówka. Filozof nie ucieka!
Zwłaszcza jeżeli najważniejsze dzieło ma już za sobą.
Gdyby wtedy uciekł – nic by nie znaczyło, co głosił.
Jest też inne zobowiązanie: Krzyż Komandorski Orderu
Odrodzenia Polski. To jest strasznie ciężki krzyż, jeżeli
poważnie traktujemy wszystkie składniki nazwy orderu:
Polskę, Odrodzenie i komandorię. Nie ma z tego żadnego
pożytku. Tylko obowiązek, by bronić Polski w jakimś wymiarze Odrodzonej. I nie pozwalać na gnicie.
Nic już więcej nie powiem o Grzegorzu Krawczyku.
Zagwarantowałem sobie prawo do milczenia tu. Jeżeli
pójdzie źle – niech mówią za mnie moje książki i trochę
też te strony internetowe. Jeżeli zostanę przywrócony do
pracy, a represje się całkowicie zakończą – przechodzę
do ważniejszych zadań i proszę nie wymagać ode mnie
babrania się w tym szambie. Nie jestem zbawicielem
świata i mam bardzo ograniczone cele. Pierwszym jest
filozofia (kontynuacja Europolitei), a dalej – opublikowanie kilku książek, które na różnym stopniu zaawansowania czekają na mój dla nich czas (zwł. Provokado, II
wyd.). Nowa gliwicka powieść już jest skończona i tylko
musi przejść czyściec wydawniczy. Tytuł ma liter pięć.
Skuteczność działań ludzi silnych władzą zależy od ich siły.
Skuteczność słabych – od wielkości ofiary. Tu może być
konieczna duża ofiara, bo wszystkie inne możliwości już wyczerpałem. Naroślami kacykozy próbowałem zainteresować ludzi
bardzo mądrych – nie mieli czasu, bo zajmował ich „przerób”
grantów. Próbowałem docierać również do sprawujących władzę.
Ci nie byli w stanie przeczytać ze zrozumieniem nawet
jednej strony. Próbowałem i ze zwykłymi ludźmi: „nie
masz nic lepszego do roboty”? Mam i całe życie to robię.
Ale szewc nie powinien naprawiać zegarków, a zegarmistrz nie
powinien budować domów. Bo to nie będzie dobre. Poeta też
nie może żyć bez pisania wierszy, choć nikt, nawet on sam
zwykle nie ma z tego żadnego pożytku bezpośredniego.
Ale rośnie w ten sposób twórczość! Tak jest i z filozofią.
Pozostałe sprawy w życiu uregulowałem. Wychowałem czworo dzieci na wzorowych obywateli (a raczej ja
na obywateli, żona na – daj Boże – wzorowych). Każdemu umożliwiłem ukończenie dwóch fakultetów, zaczynają się już doktoraty, kilka książek, wkrótce może pierwsza habilitacja. Nie wszystkim los sprzyjał…
Polska rozwija się bardzo ładnie i prawdopodobnie
przeżywamy najlepszy czas w tysiącletniej historii przeszłej. Myślę teraz o historii przyszłej. Żeby również dla
tej historii obecne czasy nie okazały się najlepsze. A tak
być może, bo najmądrzejsi i najbardziej przedsiębiorczy
z Polski, a z Gliwic masowo, uciekają. Natomiast ci, którzy zostają, muszą pokonywać głupotę lizusów i kacykozę przemądrzałych. Każdy ma swoją wieżę przed sobą.
Ja do swojej wieży szedłem całym życiem. Tu stoję!
Piszę o tym, bo już mam prawo wejść na wieżę. Swoją
podróż na ten szczyt opłaciłem i byłem w tym hojny. Nie
mam żadnych długów. Wobec nikogo! I nie zostawiam
żadnego majątku, bo inwestowałem w taki majątek,
który – pozostawiony – nie jest majątkiem. Mam prawo
znaleźć się na ziemi lub w ziemi i niech nikt mnie nie
poucza, zanim nie zrozumie „Europolitei”.
5/5

Podobne dokumenty