Odolański Sybir

Transkrypt

Odolański Sybir
Odolański Sybir
Siedzę przy biurku pochylony nad papierkami. Meldunki, raporty, zgłoszenia nieprawidłowości.
Na torze tym a tym nastąpił usyp węgla. Pociąg numer ten a ten ruszył w drogę z opóźnieniem.
Wagon numer taki a taki znalazł się na niewłaściwym torze. Należałoby przesłuchać ludzi. W
pierwszym wypadku płozowego, który prawdopodobnie nie schylił się w porę, by podłożyć płozę
pod koło, i w rezultacie staczająca się z górki rozrządowej węglarka uderzyła z całym impetem o
sąsiedni wagon. W drugim wypadku, w związku z owym opóźnieniem, przydałoby się zeznanie
dyżurnego ruchu. W trzecim trzeba wziąć do galopu kredowacza, który na ścianie wagonu wypisuje
kredą numer toru lub nazwę bocznicy. Sprawdzić w dokumentacji, czy zapis był właściwy.
Krótko mówiąc, muszę „na okoliczność” tych trzech spraw przeprowadzić dochodzenie. Należy
to do moich – urzędnika dochodzeniowego – obowiązków.
Przy sześciu sąsiednich biurkach siedzą inni urzędnicy dochodzeniowi, a wszystko razem składa
się na referat dochodzeń.
Moi koledzy mają podobne problemy. Oni także, dla sfinalizowania swoich spraw, potrzebują
zeznań, potrzebni są im ludzie, którzy daną sprawę mogliby „wyjaśnić”. A zatem, pierwsza rzecz,
ustalić nazwiska tych ludzi, kolejarzy pełniących w danym dniu służbę, a następnie wezwać ich na
przesłuchanie. Dać im sygnał, że są w referacie dochodzeń oczekiwani. W tym celu bierze się listę
obecności i obok nazwiska delikwenta robi się adnotację: ref. doch.
Niektórzy przychodzą. Wówczas urzędnik kładzie na biurku formularz protokółu z nagłówkiem
świadek lub obwiniony i zaczyna od ustalania danych: imię, nazwisko, staż pracy, stan rodzinny itd.
„Ile lat na kolei męczysz się pan?” – pada pytanie. A potem: „Ile dzieci? Troje? O, dobry jebak.”
Ale tylko nieliczni zgłaszają się na śledztwo. Większość lekceważy sobie wezwanie. Skoro góra
nie przyszła do Mahometa, Mahomet musi pójść do góry. Innymi słowy, nie pozostaje śledczemu
nic innego, tylko wziąć tyłek w troki i udać się na nastawnię lub inny posterunek i tam dorwać
delikwenta.
Jestem tu, na Odolanach, gościem. Moja macierzysta placówka znajduje się o trzy kilometry
stąd, w Ekspedycji przy Ordona. Przebywam tu, można rzec, na delegacji służbowej. Zostałem
oddelegowany i przysłany tutaj, aby pomóc, podciągnąć robotę, zmniejszyć zaległości. Moi koledzy
toną w morzu papierków i trzeba ich z tej głębiny wyciągnąć.
Wszyscy oni zostali za coś zdyskwalifikowani; każdy z nich znalazł się tutaj jakby na zesłaniu.
Listę „osób dramatu” otwiera siwy Krawczyk, sześćdziesięciolatek z włosami bujnymi i białymi
jak mleko. Jego poprzednim miejscem był dworcowy bufet. Powstałe tam manko sprowadziło
Krawczyka tutaj, na stołek biuralisty.
Co się tyczy nieco młodszego Urbańczyka, eks-dyżurnego ruchu, przyczyną dyskwalifikacji
było przytępienie słuchowe.
Za plecami Urbańczyka siedzi Sobański, otyły, z przylizanymi do łysej czaszki resztkami
włosów, które wyglądają jak trzy czarne nitki i ciągną się od czoła do ciemienia. Sobański doznał
kontuzji w wypadku kolejowym i teraz stara się o odszkodowanie.
Czwarty z kolei to dla odmiany chudzielec. Nazywa się Dutkiewicz i jest prawnikiem. Jedyny w
tym gronie człowiek z wyższym wykształceniem. Były pracownik Ministerstwa Komunikacji,
zwolniony stamtąd za popijanie w pracy i przeniesiony dyscyplinarnie na tę towarową stację.
Piąty, niejaki Kuziemski, uważa się za przystojnego, toteż w rozmowach telefonicznych z
urzędniczkami przedstawia się jako przystojniaczek. Ten także podpadł w swoim czasie.
Uczestniczył w wyładunku atrakcyjnych artykułów spożywczych i protokolarnie stwierdzał braki i
ubytki tam, gdzie ich nie było. Wobec czego przeniesiono go tutaj, w takie miejsce, gdzie z
wyjątkiem makulatury trudno by cokolwiek ukraść.
Wszyscy byli pod jakimś względem skrachowani i wpakowanie ich do biura dałoby się
porównać z odstawką na boczny tor wagonów-gratów.
W dłoni Krawczyka przez większą część urzędowania tkwił plik papierzysk; nie wypuszczał go
z ręki, aby w oczach naczelnika, gdyby tenże stanął raptem w otwartych drzwiach, robić wrażenie
zapracowanego. Cały blat jego biurka pokryty był „aktami”. Te najbardziej przyżółcone
wpadającym przez okno słońcem biuralista wpychał pod spód. Specjalnością Krawczyka były
sztuki magiczne. Brał monetę w palce prawej dłoni i przykładał ją do lewego łokcia. Moneta
niknęła, wtapiała się jakby w ciało. Tylko ja, dzięki temu, że patrzyłem na sztukmistrza z boku,
mogłem zauważyć, że pieniążek został wsunięty za kołnierzyk koszuli.
Po zademonstrowaniu sztuczki z monetą lub talią kart prestidigitator z powrotem brał do ręki
urzędowy papier, a za ucho wtykał długopis.
Przygłuchy Urbańczyk opowiadał swoją przygodę na wczasach. Nie miłosną, choć pod pewnym
względem zbliżoną do miłosnej. Ubrany w szorty podszedł do okna i chcąc się wychylić, zadarł
nogę. Uszło jego uwadze, że na parapecie zebrały się osy i krążyły wokół talerzyka z miodem,
pozostałością po śniadaniu. Osa wniknęła pod krótką nogawkę i dobrała się do najwrażliwszej
części ciała. Żądło trafiło w sam czubek penisa, który spuchł momentalnie. „Grzyb mi się taki
zrobił...” Wezwano pielęgniarkę, by usunęła żądło. Podczas operacji, dokonanej paluszkami
niebrzydkiej dziewczyny, doznania były mieszane. Wspominając je Urbańczyk poinformował
słuchaczy: „Śmiałem się i płakałem.”
Myśli łysego Sobańskiego bez przerwy krążyły wokół odszkodowania lub renty inwalidzkiej.
Pisał niezliczoną ilość podań, telefonował do Ministerstwa Zdrowia. Ludzi obserwujących jego
poczynania tudzież urzędników mających na tapecie jego sprawę uderzało dziwactwo faceta,
niezdrowa, niezmordowana aktywność. Nie kończące się odwołania, votum nieufności wobec
lekarzy, żądanie, aby powołano nową komisję, złożoną z ludzi, do których on będzie miał zaufanie
– słowem, pieniactwo. Na tej podstawie można by zakwestionować wszystkie pisma tego petenta,
uznać je za banialuki. Ale z drugiej strony, jako dzieło wariata, potwierdzały one słuszność
roszczeń, bo przecież petent na nic innego się nie uskarżał, jak tylko na zaburzenia świadomości
wskutek wstrząsu mózgu. A więc? Jakiś absurd tkwił w tym wszystkim, wewnętrzna sprzeczność,
ani tak, ani siak. Należy się forsa czy nie? Wariactwo jego przedsięwzięć tyleż przemawiało
przeciw odszkodowaniu, co za przyznaniem go.
Opinia Kuziemskiego o Sobańskim ograniczała się do krótkiego stwierdzenia: „Beznadziejny
typ człowieka.” On sam, przystojniaczek, nabił sobie głowę ożenkiem. W 35 roku życia zdecydował
się wreszcie na ten krok, wywołując dyskusję wśród kolegów. „Nie żeń się – zaklinał go Krawczyk.
– Nie zdajesz sobie sprawy, co robisz. Tracisz to, co najlepsze: swobodę.” Dawał siebie jako
przykład zniewolenia. Nawet marynarki nie wolno mu powiesić na oparciu krzesła, bo zaraz
rozlega się głos żony: „Od czego szafa?” Ech, gdyby był sam! Móc robić, co się chce, i te łachy,
cholera jasna, choćby na stół!
Prawnik Dutkiewicz, w przeciwieństwie do Krawczyka, pochwalał zamiar kolegi kawalera:
„Dobrze robi, że się żeni. Żyjąc tak jak dotąd, całkiem by złajdaczał.” Z ożywieniem włączał się do
dyskusji, lecz ożywienie szybko mijało przechodząc w skłonność do drzemki. Korzystając z tego,
że siedzi daleko od drzwi, plecami do wejścia, „łapał na oko”. Ktoś wchodził i na widok wtulonej w
krzesło nieruchomej postaci pytał z głupia frant: „Ej, panie, czy nie za długo namyśla się pan nad tą
sprawą?” Dutkiewicz ocknąwszy się odpowiadał: „Praca koncepcyjna, wymaga dokładnego
przeanalizowania.”
Dworowano sobie z pana magistra, a on z kolei lubił żartować z siwego Krawczyka. Powódź
szpargałów na biurku kolegi gorszyła go niby. Tyle nie załatwionych spraw! Ale nie to jest
najgorsze. Zgrozę budzi niefrasobliwość urzędnika, jego lekceważenie przepisów o tajemnicy
służbowej. Wszystkie dokumenty powinny być chowane do szuflad i zamykane na klucz.
– Wróg czuwa! – wołał Dutkiewicz powtarzając hasło popularne w czasach stalinowskich,
kiedy to władza ludowa użerała się ze szpiegostwem i sabotażem. – Niech pan pomyśli, co by było,
gdyby wróg wziął w ręce wszystkie te papiery i zapoznał się z ich treścią!
Twarz Krawczyka pozostawała pogodna.
– Niechby wziął. Może by coś załatwił.
Demonstrowanie cyrkowych sztuczek, pogawędki, przekomarzanki lub drzemka zmniejszały
nieco nudę ośmiogodzinnego przebywania w referacie dochodzeń. Nie można było jednak pozwolić
sobie na zupełne odprężenie, a to ze względu na obecność siódmego z kolei urzędnika, o którym
jeszcze nie wspominałem. Niejaki Przysztupa, choć często nieobecny w pomieszczeniu, mógł w
każdej chwili wrócić. Należało mieć się na baczności przed tym zausznikiem pana naczelnika.
Opowiadano, jak raz na korytarzu Przysztupa ukłonił się przechodzącemu naczelnikowi i zrobił to
tak gorliwie, że skłaniając w przód górną połowę ciała, wyrżnął w ścianę tyłkiem, po czym,
odbiwszy się od muru, omal nie wpadł na szefa. Przypisywano Przysztupie służalstwo i lizusostwo
wobec władzy oraz to, że donosił jej o wszystkich grzechach swoich współpracowników, jak
nieróbstwo, bumelowanie, urywanie się przed fajerantem. Urbańczyk, który pod pretekstem
przesłuchań wychodził z biura już o czternastej, czuł się śledzony. Nieraz odkrył, że Przysztupa
depcze mu po piętach, i w końcu wygarnął swemu prześladowcy: „Pan jesteś kapuś.”
Jeszcze dobitniej, już za plecami Przysztupy, wyraził się o nim Kuziemski: ten kurwa. Było to
w chwilę po powrocie z miasta. Gdyby mógł przewidzieć, że wróciwszy nie zastanie „tego kurwy”,
to przechodząc koło monopolowego kupiłby flaszkę i teraz, korzystając z nieobecności kogoś, kto
jest okiem i uchem naczelnika, spokojnie byśmy sobie strzelili po jednym głębszym. Przegapiona
okazja. Szkoda.
Dutkiewiczowi działała na nerwy przemądrzałość Przysztupy, który chciał jemu, magistrowi
prawa, zaimponować znajomością ustaw. Przygadał zadufkowi: „Pan wszystko lepiej wie!”
Jeśli kolejarz dostał się pod koła lub spłonął wagon z ładunkiem łatwopalnym, wstępne
dochodzenie przeprowadzał Przysztupa. Świadom, że wypadki to działka Przysztupy, Krawczyk
pokazał mu bliznę na nodze. Rozharatanie było skutkiem potknięcia się o położony na międzytorzu
stos klocków hamulcowych. Czy zatem kontuzjowanemu nie należy się odszkodowanie? Daleki od
chęci przysłużenia się komukolwiek, Przysztupa odrzekł: „Niech pan uważa, panie Krawczyk, żeby
to pan nie musiał płacić! Tak, tak, płacić za swoją nieostrożność, za lekceważenie przepisów BHP.”
W dniu wypłaty, którą po staremu odbierało się na Woli, spotkałem swego szefa. Staliśmy przez
chwilę na korytarzu; kierownik Ekspedycji à propos mego pobytu na Odolanach zauważył:
– Zasiedział się pan tam.
I padło polecenie:
– Niechże pan już wraca do nas.
Wróciłem na stare śmiecie i noga moja nie postała więcej w odolańskim referacie dochodzeń.
Jedynie wyobraźnia malowała mi rosnące na biurku Krawczyka sterty „akt”. Nie przypuszczałem
jednak, że te powiększające się zaległości będą szły na mój rachunek. Owszem, szły.
Opieszałego urzędnika wzięto „na dywanik”. Musiał się przed władzą tłumaczyć. Zrobił to
moim kosztem. To ja według niego narobiłem bałaganu. Nie wywiązywałem się z obowiązków,
przetrzymywałem sprawy, zagmatwałem je.
Pismo z zeznaniem Krawczyka dotarło do mojego szefa i zostało przezeń skomentowane:
– Przerobił pana.
Moim zamiarem jest także przerobienie faceta, oznajmiłem szefowi; i poprosiłem, żeby na to
wredne pisemko zareagował w sposób formalny. Żeby po prostu wszczął przeciw mnie
dochodzenie.
Znowu sięgnąłem po formularz protokółu z nagłówkiem obwiniony. I tym razem jąłem
wpisywać do rubryk swoje własne dane personalne. Niżej, w miejscu przeznaczonym na zeznanie,
wykazałem w kilku punktach, że wysunięte pod moim adresem zarzuty są nieuzasadnione, ba,
wyssane z palca. Udowodniłem, że obywatel Krawczyk od początku do końca minął się z prawdą.
Że jego oświadczenie, mówiąc bez ogródek, to stek kłamstw. Między wierszami dałem do
zrozumienia, że Krawczyk jest świntuch. Jest tchórzem niezdolnym wziąć na swoje konto własnych
zaniedbań.
W miesiąc później, gdym wsiadł do pociągu służbowego kursującego między Warszawą
Zachodnią a Odolanami, nastąpiło spotkanie z Przysztupą. Ja miałem wysiąść na najbliższym
przystanku, przy Ordona, zaś jego celem był przystanek końcowy, Odolany. Pierwszy odezwał się
do mnie, by przekazać nowinę. Nie ma już Krawczyka, umarł.
– Pismo pan na niego takie napisałeś...
Tylko przez oględność, można by pomyśleć, użyte zostało określenie pismo zamiast donos.
Była w słowach Przysztupy sugestia, iż siwowłosy przejął się moim donosem, i to tak bardzo, że
wykitował.

Podobne dokumenty