. Dźwięk dzwonów umilkł stopniowo. Na krótką chwilę zapadła
Transkrypt
. Dźwięk dzwonów umilkł stopniowo. Na krótką chwilę zapadła
. Dźwięk dzwonów umilkł stopniowo. Na krótką chwilę zapadła zupełna cisza, z której narastać począł dudniący odgłos wielu podkutych koni i szeleszczący, suchy szczęk blach. Odezwał się gromki dźwięk bojowych trąb.Łomot końskich kopyt przypominał brzmieniem nieustający grom. Goście zgromadzeni na trybunach powstali z miejsc. Trakt biegnący przez środek Rynku wibrował wyczuwalnie. Z za budynku Ratusza, krocząc ulicą, wyłonił się ogromny niedźwiedź. Ciemnobrunatna wielka bryła. Obok niego pojawił się drugi i trzeci. Tłum jęknął z przeraŜenia. Wątła niewiasta osunęła się w omdleniu. Kilkuletni malec stojący nie opodal wrzasnął cienko, po czym zaniósł się histerycznym płaczem. Olbrzymy kroczyły na przód wolno i dumnie, w jednej linii. Rozglądały się badawczo i uwaŜnie po zgromadzonej po bokach gawiedzi czujnymi, ciemnymi, wilgotnymi i przekrwionymi ślepiami. Tępo zakończone pyski, najeŜone były ogromnymi, ostrymi i lśniącymi kłami. Masywne szczęki potworów zniewolono Ŝelaznymi kagańcami. PotęŜne, grube, nabijane z dwóch stron ostrymi ćwiekami obroŜe, opasywały kark kaŜdej z bestii stalowym uściskiem. CięŜkie, monstrualnej wielkości łapy, zakończone długimi na pięć cali hakowatymi pazurami, zostawiały wyraźne odciski na ubitej nawierzchni traktu. Za kaŜdym z niedźwiedzi szedł rosłej postury poskramiacz, odziany w kolczy kaftan w odcieniu antracytu, z pod którego wystawała czarno barwiona, grubo pikowana przeszywanica. Kaftan opinała krótka granatowa tunika z herbem Legionu na piersiach. Plecy osłaniała mała, okrągła, obita blachą tarcza z puklerzem. Smolistej barwy nogawice z grubej bydlęcej skóry, schowane były w wysokich cholewach butów. Głowę pieszego ochraniał kolczy kaptur, na którym spoczywał hełm. Była to modna i bardzo solidna, głęboka salada w stylu tileańskim. Miała wyraźnie zaznaczony grzebień, opadający na plecy ochronny karczek i cienkie podłuŜne wizury . Całości odzienia dopełniał gruby skórzany pas z przytroczonym krótkim mieczem. W dłoniach ściskali solidne powrozy, które dawały im kontrolę nad bestiami. Za pierwszą trójką, wyłoniła się kolejna. Te olbrzymy mogły sobie mierzyć ponad siedem stóp wysokości w kłębie, a skoro zostawiały ślady głębsze od końskich, to na tych kosmatych łapach mogło kroczyć nawet kilkanaście cetnarów masy mięśni. Straszne ponoć dla wroga bywały skutki uŜycia niedźwiedzi w boju. Atakowały z szybkością i siłą przebicia niewiele mniejszą od jazdy pancernej, ale zwinnością i siłą znacznie ją przewyŜszając. Sama ich szarŜa potrafiła zmieść z pola walki ogromną liczbę chaosyckiego ścierwa. To, co zdąŜyło umknąć w chaszcze i zagajniki, niedźwiady brały na węch i dopadłszy, rozszarpywały kłami i pazurami, krusząc w szczękach zbroje, lub teŜ rozdeptując je razem z zawartością. Nie jadały rzecz jasna tego, co z owych pogniecionych pancerzy wypływało. Ludzie mówili, Ŝe to wyjątkowo rozumne zwierzęta, nawet jak na święte niedźwiedzie. Podobno Taal daje im swoją siłę i rozumienie. Brzydzą się Chaosem i tępią go z wielką zapalczywością. Nikt z gawiedzi nie był w stanie sobie wyobrazić widoku dziesiątek bestii rozpędzonych w bojowym szale. Jaka armia jest zdolna ustać w polu, widząc zbliŜającą się śmierć, w tak monstrualnej pierwotnej i gwałtownej postaci ? Niedźwiady kroczyły trójkami przez Rynek, zapełniając juŜ jego obrys w całości, kiedy oczy gapiów ujrzały nowy, równie odbierający moc w nogach i dech w piersiach, widok. Ukazał się Legion Gryfa. Na czele kroczył pieszy w łuskowej zbroi, z imperialnym basińcem na głowie. Czepiec kolczy skrywał boki jego twarzy, opadając na kark i ramiona. W dłoniach dzierŜył dumnie tęgi drzewiec okazałej chorągwi. Na czerwonym płótnie widniała tarcza sercowa. Znak Legionu. W granatowym polu gryf srebrny, wspięty w lewo, ze złotymi pazurami i dziobem. Ledwie wyłonił się z cienia Ratusza, jego blask przyćmiła pierwsza trójca zbrojnych konnych, na okazałych Landerach karej maści. Wierzchowce okryte granatowymi kropierzami , niosły na pancernych kulbakach jeźdźców w pełnej płycie. Na końskich bokach, nie opodal siodła, widniał herb Legionu. Obsydianowy blask i atramentowy granat z akcentami srebra, rozlał się aksamitną czernią po placu i ulicy. Szczęk blach przybrał na sile i począł dzwonić tępym, ostrym dźwiękiem w uszach. Nie do wiary, Ŝe to byli ludzie. Przypominali wyglądem upiorne demony. Czarne kratowe przyłbice, puszyły się pękami baŜancich piór, zatkniętymi na szczytach dzwonów hełmów. Oksydowane płytowe napierśniki lśniły wypukłością stalowych profili w ostrym blasku słońca, osłaniając w całości, korpus kaŜdego z rycerzy. W miejscu gdzie kończyła się jednolita blacha napierśnika, zaczynał się szeroki na trzy dłonie folgowy fartuch, opasujący jeźdźca gdzieś na wysokości brzucha. O ile górna część kaŜdej z jadących postaci przypominała wyglądem gigantycznego blaszanego Ŝuka, to podczepione poniŜej folgi, swoją segmentową budową przywodziły na myśl monstrualną dŜdŜownicę. Przymocowane rzemieniami do fartucha taszki, będące w istocie stalowymi płytami chroniącymi pachwiny, bębniły z łoskotem o nabiodrki okrywające uda zbrojnych, przy kaŜdym uderzeniu końskiej podkowy o drewniane bale. Nogi jeźdźców nie ustępowały reszcie sylwetki, zarówno pod względem kunsztu, krasnoludzkich z pewnością, mistrzów płatnerstwa, jak i siły pancerza. Nakolanki, nagolennice i trzewiki, sprawiały wraŜenie równie odpornych na wszelkie zadawane w boju razy, co reszta zbroi. Ręce legionistów równieŜ ukryte zostały w całości pod pancerzem. Naręczniki, zaczynając od segmentowego naramiennika, chroniącego barki i ramiona, przez opachę schodzącą aŜ do łokcia i nałokcicę, i lśniące gładkim blaskiem czernionej stali zarękawie niknące w folgowej rękawicy, sprawiały wraŜenie odlanych ze spiŜu. Czoło konnego pochodu zbliŜało się do Szewskiego Przejścia u wylotu placu, mijając prowizorycznie skleconą z drewna konstrukcję, będącą czymś w rodzaju kwadratowej platformy. Stał na niej siwy starzec, odziany w długi czarny płaszcz z sukna. Unosił w kierunku mijających go rycerzy prawą dłoń w geście błogosławieństwa. Podmuch wiatru oŜywił na chwilę krucze peleryny, okrywające plecy jeźdźców, a ich baŜancie czuby zamigotały przez moment cudowną tęczą barw. Postać skąpana była w świetle, bijącym z ustawionych w naroŜnikach podwyŜszenia, płonących Ŝeliwnych kotłów. Kapłan Ulryka. Białego Wilka. Boga wojny i zimy. Tego samego, który nagradzał łaskami za męstwo i odwagę w boju, a karał bez litości za tchórzostwo i nikczemność. KaŜdy, kto wyznawał tego boga marzył o śmierci w chwale, nie wahając się poświęcić Ŝycia i własnej krwi na ołtarzu wiary. Legioniści zbliŜając się do kapłana dobywali cięŜkich mieczy, unosili lśniące ostrza wysoko w górę, po czym opuszczając je, uderzali trzykrotnie klingami o masywne prostokątne pawęŜe trzymane z prawej strony. OręŜ Gryfitów był równie legendarny, jak oni sami. Szeroki, złocony jelec i głowica w kształcie pierścienia, z wpisaną wewnątrz, kutą w miedzi głową wilka. Brzeszczot sięgający dwóch łokci długości, wykonany został z najwyŜszym kunsztem. Kilkadziesiąt warstw najtwardszej stali, wytopionej podobno w tyglach wulkanów, wzbogacono warstwami srebra i przekuto kilkaset razy, aby w efekcie otrzymać idealną, śmiercionośną skuteczność ostrza, zabójczą doskonałość kształtu klingi i rozłoŜenie masy. Trzymany w jednej ręce, wymagał ogromnej siły, ale był w stanie zadawać potworne obraŜenia przeciwnikom. Uchwycony oburącz, mógł przerąbać jednym cięciem ciało orka odziane w skórzany pancerz, lub z równą łatwością pozbawić łapy trola. W obejściu z pospolitym goblińskim ścierwem, wymagana była pewna wprawa w uŜywaniu tej broni, albowiem gryficki miecz, dzieląc goblina na dwoje i nie napotkawszy godnego sobie oporu, mógł siłą impetu wysadzić jeźdźca z siodła. Wszystkie egzemplarze powstały w jednym miejscu. W tajemnej krasnoludzkiej kuźni, ukrytej w podziemiach twierdzy Karak-Ungor, gdzieś wśród stromych i niedostępnych granitowych skał Gór Krańca Świata, do których dostępu broniła wiecznie zaśnieŜona, okryta mroźną mgłą, przełęcz Białych Wrót.