Pocieszne barbarzyństwo
Transkrypt
Pocieszne barbarzyństwo
Pocieszny wandalizm W mojej tradycji rodzinnej przetrwało wspomnienie o dwóch niszczycielach. Babka opowiadała o pędraku, który z miejsca przedziurawił podarowany mu balon, bo chciał wiedzieć, „co jest w środku”. Opowiadało się też o skrzypku amatorze. To był człowiek już dorosły, ale równie nieodpowiedzialny, nieobliczalny jak dziecko. Własna nieudolność doprowadzała go do pasji. Był świadom dysproporcji między zapisem nutowym a wykonaniem; wściekłość z tego powodu skrupiła się na instrumencie. Został roztrzaskany przez wiolinistę niezdolnego zagrać paru taktów poprawnie. Potem sklejał szczątki cierpliwie i udało mu się doprowadzić rezonansowe pudło do stanu używalności. Historia powtórzyła się. Dwa, może nawet trzy razy miało miejsce to grzmotnięcie skrzypcami o podłogę, a następnie klejenie. Przeplatanka diabelskiej pasji i anielskiej cierpliwości. Co do naszego Tomeczka, to chociaż w dziecinnym pokoju brodziło się wśród popsutych zabawek, nie można było ich użytkownika nazwać wandalem. Po prostu nietrwałe są dzisiejsze zabawki. Co robić ze stosami kolorowych plastykowych szczątków? Na środku zasłanej dywanem podłogi zbudowałem wieżę. Budulcem były zdewastowane ciężarówki, jedne pozbawione kół, inne kabin, limuzyny z dwoma kołami, samoloty bez skrzydeł, jakieś puzzle nie puzzle, a także cała masa sprzętu wojskowego, czołgi, wyrzutnie rakiet, torpedowce – wszystko wraki. Wznosiłem piramidę z tą samą precyzją i ostrożnością, z jaką kleci się domek z kart. Widok budowli zdumiał naszego dwuletniego Tomcia. Obserwowaliśmy z żoną jego reakcję. Przydreptał do wieży większej od niego i machnął bosą nóżką. Wszystko się rozsypało, nie pozostał „plastyk na plastyku”. Moja małżonka była ubawiona. Rumor walącej się piramidy zmieszał się z kobiecym śmiechem. Dzisiejszy tandetny plastyk nie umywa się do dawnych solidnych materiałów, jak guma, ołów, drewno... Podczas wycieczki do kopalni soli w Wieliczce zobaczyłem na straganie wystruganego z drewna jelenia. Czyhający na turystów przekupień miał w swoim asortymencie kilka takich różnej wielkości byków. Poczekałem, aż moje towarzystwo ruszy w dalszą drogę, i ukradkiem kupiłem największy egzemplarz. Ukryłem rzeźbę wstydliwie pod połą płaszcza. Jeleń na rykowisku, symbol kiczu. Na początku lat sześćdziesiątych nie uświadczyłeś jelenia nawet w sklepie pamiątkarskim. Aliści gdzieś na prowincji, na przykład w Wieliczce, można było jeszcze znaleźć wspaniałego rogacza. Była to sprawna snycerska robota i gdyby nie zbanalizowany temat, mogłaby śmiało zdobić moje biurko. Owszem, spoczywała na biurku, ale czy zdobiła? Śmieszyła. Po to zresztą została kupiona: aby śmieszyć, rozweselać. Mnie i moich gości. Gdy przychodzili, pokazywałem, zwracałem ich uwagę na ryczącego zwierzaka i było to zachętą do śmiechu. Należało zawsze dać gościowi do zrozumienia, że ja tę figurkę umieściłem tu gwoli wesołości, a nie broń Boże ku ozdobie. Z biegiem czasu uprzykrzyło mi się to zachęcanie i dawanie do zrozumienia. Zmęczyło tak bardzo, że w końcu rzuciłem jelenia do pieca. Padł na żarzące się bryły węgla i ryk miłosnej tęsknoty przeistoczył się w ryk bólu.