Piątkowy wieczór

Transkrypt

Piątkowy wieczór
Piątkowe wieczory
Wieczór pierwszy
Połowa lata minęła, masywy ciemnej zieleni nigdy jeszcze nie były tak bujne. W
wyglądzie czworokątnych, pudełkowatych domów, postawionych trzydzieści bez mała lat
temu, nic się nie zmienia, ale drzewa żyją, ich kopuły rozrastają się coraz śmielej, czubki
sięgają dachów, przewyższają je, wychylają się spoza nich. Pną się w całej okazałości na tle
najbliższej ściany i ukazują swe wierzchołki także spoza ściany tamtej, niewidocznej. Powódź
zieleni wzbiera, zielona gęstwa wypełnia przestrzeń między blokami, działa łagodząco, czyni
swojskim, nieco bardziej przyjaznym dla ludzi zbiorowisko bezdusznych geometrycznych
tworów czysto użytkowej architektury. Niektórym mieszkańcom zieleń przesłania okna,
patrzą oni na świat poprzez zieloną plątaninę.
Do mojego ósmego piętra nic nie dochodzi; zbyt wysoko. Ale za następne trzydzieści lat,
gdy mnie już nie będzie, gdy w taki sam lipcowy wieczór – z księżycem na jasnym jeszcze
niebie – usiądzie na balkonie mój syn, to może jakieś gałązki będą sięgać balkonowej
balustrady czyniąc lodżię przytulną, przytulniejszą niż teraz, kiedy wystawiona jest na
dziesiątki spojrzeń – wysyłanych ku mnie spoza firanek niezliczonych okien.
Blask latarń z trudem przebija się przez gąszcz liści.
A tam, daleko – pełznące światełka samochodów. Lubię wyobrażać sobie, że w tym lub
owym blaszanym pudełku tkwi za kierownicą wracający na weekend właściciel tonącej w
zieleni willi. Dąży do niej jak do portu.
Wieczór drugi
Z wysokości ósmego piętra można wzrokiem sięgnąć daleko. Patrzę przez okno na drogę
prowadzącą z Warszawy na północ. Z tej odległości jadące od strony metropolii samochody
osobowe jawią się jako maleńkie, sunące powoli światełka. Wyobrażam sobie chętnie, że
każdy z kierowców zdąża do własnego domku w lesistej okolicy. Na weekend. Po dniach
gorączkowej, wyczerpującej krzątaniny każdy z nich śpieszy do portu, do przystani, do swego
azylu. Do domu będącego dla właściciela twierdzą. A tam, po wprowadzeniu auta do garażu,
po zamknięciu bramy, furtki i drzwi, po odświeżeniu się kąpielą, po przywitaniu się ze
stęsknioną (wciąż ponętną) małżonką można będzie zasiąść do kolacji, rozkoszować się
ciepłem kominka tudzież widokiem płonących żywicznych szczap itd., itd.
Coś podobnego działo się z rodziną mojej żony, zanim ją poznałam. Była jeszcze wtedy
dziewczynką, a może panną, chyba tak, bo starszy od niej o siedem lat Wojtek był już
dorosły. O dorosłości świadczyło, że ojciec raczył się od czasu do czasu napić ze swym
pierworodnym, dopuszczał go do męskiej zabawy, jaką jest obalenie pół literka.
Ten jegomość w sile wieku, ze staromodnym, krótko przystrzyżonym wąsikiem, lubił
wypić, owszem, za kołnierz, jak to mówią, nie wylewał. Wybierając się w podróż nie
rozstawał się z chlebakiem, w którym tkwiła buteleczka. Żona i córka mogły sobie brać
dowolną ilość walizek, ale to gromadzenie bagażu było wyłącznie na ich głowie; senior dbał
przede wszystkim o swój chlebak i jego zawartość.
I tak też się działo owego lata, gdy cała rodzinka, żona, córka, pater familias, dorosły syn i
jeszcze jeden synalek, pędrak, gdy oni wszyscy wybierali się (po raz piąty lub dziesiąty) do
Spały, lesistej miejscowości, i do ukrytego wśród sosen domku wczasowego, ich mety –
stałej, nieodmiennej, a to z tego względu, że pruszkowska fabryka ołówków tam właśnie
pobudowała letniskową rezydencję dla swoich pracowników, a więc i dla patriarchy, o
którym mowa (zmarłego przedwcześnie, przed zamążpójściem córki, wskutek czego nie
dostąpiłem zaszczytu zwania się jego zięciem).
W letnie popołudnie rusza autokar z Pruszkowa do Spały, by zawieźć na wczasy grupę
pracowników pruszkowskiej fabryki ołówków, członków załogi i ich krewniaków, wśród nich
naszą piątkę. Przybyli na miejsce późnym wieczorem. Było już całkiem ciemno. Nadchodził
rozkoszny moment: wysiadka, rozprostowanie kości, potem instalowanie się w dwuizbowej
kwaterze; w jednym pokoiku matka z córką i najmłodszym berbeciem, w drugim ojciec z
dorosłym synem. Trwa więc wnoszenie i rozpakowywanie walizek, tobołków, pakunków,
toreb – i raptem: a gdzie chlebak?! Cholerny świat, nie ma chlebaka, został w autokarze na
półce, zapomniany, przeoczony; przypomniano sobie o nim, kiedy pojazd już odjechał z
powrotem do Pruszkowa. A cały czas myślało się o tej błogiej chwili, po zakończeniu
krzątaniny, gdy nastanie spokój, gdy tamta trójka w pierwszej klitce ułoży się na spoczynek, a
w drugiej – właśnie, tu byłby punkt kulminacyjny – ojciec z synem, „dwa kolegi”, z dala od
babskich spojrzeń, zasiądą przy wyjętym z chlebaka płynnym chlebie.
Cóż, kiedy nie ma chlebaka!
Tu przerwę swoje opowiadanie, historyjkę zasłyszaną od żony, która pewnego dnia
uraczyła mnie wakacyjnym wspomnieniem. Przerwę, bo nasuwa się reminiscencja literacka.
Z lektury Czechowa. Treść noweli: mieszkaniec Moskwy, z zawodu lekarz, po tygodniu
ciężkiej pracy w szpitalu, udaje się w podróż do podstołecznej miejscowości. Z sakwojażem
pełnym smakołyków dąży do letniskowego domku, do swojej ponętnej magnifiki, tamże
przebywającej. Wyobraża sobie, że będzie cała seria rozkosznych przeżyć, kolacyjka, potem
spatuchny, uciechy stołu i łoża. A tu żoneczka pokazuje mu na powitanie zbolałą minkę. Jej
troska ma związek z jutrzejszym teatrem amatorskim, w którym ona wystąpi, ale w c z y m
wystąpi, skoro kostium teatralny niekompletny z braku tiulu. Nie sposób tu, w podmiejskiej
dziurze, zdobyć tiulu, którym koniecznie trzeba przyozdobić suknię, tiul został w
moskiewskim mieszkaniu, więc ona niemal z płaczem zwraca się do mężulka: w czym, na
Boga, pokaże się na scenie, „mój kochany, bądź tak dobry, jedź natychmiast z powrotem,
otworzysz tamtą szufladę i wyjmiesz tiul; pamiętaj: tiul, tiul, tiul”. Cóż miał robić potulny,
kochający małżonek, nawet nie siadał, nie napił się herbaty, tylko od razu, by zdążyć na
ostatni pociąg, wykonał w tył zwrot i pośpieszył na stację kolei żelaznej.
A naszemu Wojtkowi – by podjąć przerwaną opowieść o rodzince mojej żony – mojemu
przyszłemu szwagrowi nie pozostało nic innego, tylko także ruszyć do Pruszkowa, przebyć tę
samą trasę w odwrotnym kierunku, a to dla odzyskania bezcennego chlebaka. Bo jakżeż nie
wypić kielicha, a nawet paru kielichów w tę ciepłą letnią noc, w ciszy, w napływającym przez
otwarte okno żywicznym powietrzu – zgodnie z wieloletnim rytuałem. Wyrzec się tego nie
sposób. Więc podążyło się do Pruszkowa i uczyniło wszystko, żeby chlebak odzyskać i
ostatni punkt programu zrealizować, ale... to już było nie to.
Wieczór trzeci
Pokój zatłoczony książkami. Nawet parapet okienny posłużył jako książkowa półka. Jeśli
stojące tam gęsto jeden przy drugim stosiki przykryć złożonym kocem i oprzeć się na
łokciach, zyskuje się dobre stanowisko do obserwacji.
Lekko pochylony i wygodnie podparty łokciami, tkwię przy oknie i wyglądam na świat
Boży.
Widok dolny nieciekawy. Ot, drzewa okaleczone mechaniczną piłą, kryty czarną papą
dach z blaszanymi grzybami wentylatorów i ta znajoma, na pierwszy rzut oka rozpoznawalna
sylwetka kilkunastoletniego wałkonia, łażącego bezsensownie po alejkach między blokami.
Parę kroków przed siebie, przystanek, spojrzenie wstecz. Pójdzie dalej czy zawróci?
Zawrócił. Zawrócił, by po paru krokach znowu przystanąć, rozejrzeć się bezmyślnie – i tak
całymi godzinami.
Nieciekawy ten dolny widok – ale niebo! Widok nieba koi wzrok; widok ziemi, zwłaszcza
zaparkowanych samochodów – razi. Rażą wzrok wehikuły na pierwszym planie, co innego
wszakże te oglądane w dali. Lubię patrzeć na przesuwające się światła reflektorów. Cały
sznur błędnych ogników. Wracają. Może do domów, które godne są jeszcze miana
prawdziwych domów. Są czymś, co bez przesady można nazwać azylem. Ogród dookoła,
drzewa zaglądające do okien, a w środku kominek z buzującymi bierwionami, żywiczny
aromat zmieszany z zapachem ponętnego jedzenia przyrządzonego przez smakowitą panią
domu – zdaje się, że coś pokręciłem.