Befsztyk, majstersztyk, Konzertstuck

Transkrypt

Befsztyk, majstersztyk, Konzertstuck
Befsztyk, majstersztyk, Konzertstück
Po czterech latach belfrowania przedzierzgnąłem się z nauczyciela w bibliotekarza. Nie
udzielałem lekcji, nie odwiedzałem klas ani pokoju nauczycielskiego, miejscem mojego
„urzędowania” była wyłącznie szkolna biblioteka, dwa pokoje zapchane książkowymi regałami.
Stało tam też pianino. W niektóre dni przychodził facet z ogniska muzycznego – nazwiskiem
Heintsch – i uczył przychodzących tu dzieci gam i palcówek. Pomieszczenie biblioteczne miało
swój kącik muzyczny.
Zwracała uwagę charakterystyczna aparycja Heintscha: śniada cera, ciemne oczy i czarne,
bardzo zmierzwione włosy. Wdałem się z nim w rozmowy o muzyce i zapałałem entuzjazmem do
tego człowieka znalazłszy w jego osobie rozmówcę, o jakim marzyłem: absolwent konserwatorium,
kopalnia wiedzy o sztuce dźwięków, o muzykach, o wydarzeniach muzycznych w kraju i na
świecie. Opowiadał mi o swych studiach, wszechstronnych, bo oprócz klasy fortepianu obejmowały
dyrygenturę. Opowiadał anegdoty o swoich profesorach, o tym, jak spotkał jednego z nich w
nocnym lokalu, gdzie on, Heintsch, produkował się jako taper. Przygrywał do tańca razem z innymi
członkami zespołu, również studentami, słowem, uprawiał niedozwoloną chałturę, rzecz zakazaną
przez władze uczelni. Na szczęście profesor był z dziwką. Nie mając, z racji kompromitującego
towarzystwa, twardego gruntu pod nogami, musiał puścić płazem to łamanie regulaminu.
Heintsch gawędził ze mną w wolnych chwilach, czasem też siadał przy pianinie, by zagrać
Mozarta lub Chopina.
Zapytałem go, czy mógłby mi udzielać lekcji, mnie również. „Nie jestem już dzieckiem –
dodałem – ale przecież nie myślę o zdobyciu nowego zawodu. Chciałbym tylko nauczyć się
podstaw, tak aby móc pobrzdąkać od czasu do czasu, przegrać sobie jakieś łatwe melodie.” Zgodził
się i początkowo nie chciał przyjąć honorarium, gdyż to by, jak twierdził, wprowadziło rozdźwięk
w przyjacielskie stosunki, jakie się między nami zawiązały. A więc certował się na początku, w
końcu jednak przyjął.
Zaprosiłem go do siebie i którejś niedzieli nastąpiły odwiedziny Heintscha. By dotrzeć do mnie,
musiał wsiąść do pociągu podmiejskiego i z Warszawy, gdzie mieszkał, przyjechać do Pruszkowa,
gdzie mieszkałem ja. Niedzielne popołudnie zeszło nam na przesłuchiwaniu płyt. Tę moją kolekcję
nagrań przybysz pochwalił, dając do zrozumienia, że świadczy ona o dobrym guście kolekcjonera.
Pomiędzy Bachem a Beethovenem zjedliśmy obiad. Moja matka przyrządziła befsztyki, co zostało
skwitowane drugą z kolei pochwałą Heintscha. Zjadłszy z apetytem uraczył gospodynię
komplementem: „Befsztyczek majstersztyczek.” Tak więc wrażenia smakowe gościa nie
ustępowały słuchowym. Gdyśmy się rozstawali, wtrącił między pożegnalne słowa takie oto pytanie:
– Ma pan jakieś drobniaczki?
Chodziło o pieniądze na powrotny bilet do Warszawy. Dałem mu je oczywiście.
Pewnego dnia, gdy jak zwykle siedziałem w swojej bibliotece, wpadł uczeń.
– Pilny telefon do pana! – zawołał od progu:
Zszedłem na dół, by usłyszeć w słuchawce podekscytowany głos Heintscha.
– Jest do nabycia pianino renomowanej marki w cenie... – tu wymienił sumę wynoszącą pięć
moich nauczycielskich pensji. – Bardzo dobry instrument, używany, ale w doskonałym stanie.
Może go pan mieć, tylko że musiałby pan od razu zdecydować.
– Od razu? Przez telefon taka poważna transakcja?
– To okazja, rozumie pan, trzeba chwytać okazję.
– Niech mi pan da czas przynajmniej do jutra.
– Są inni amatorzy, jutro już może być za późno.
– Nie mam tyle pieniędzy, musiałbym pożyczyć, a trudno przewidzieć, czy uda się zgromadzić
taką sumę.
Heintsch żywo reklamował swój towar, zapewniał, że nie będę żałować, bo to świetna okazja,
nie można zatem zwlekać itd., a ja w tym momencie doznałem olśnienia. Zebrały się do kupy
wszystkie elementy układanki: taper, honorarium, które oznaczało: kochajmy się jak bracia i liczmy
się jak Żydzi, no i to ostatnie posunięcie, polegające na działaniu przez zaskoczenie. Gdyby
przyszedł do szkoły i w bezpośredniej rozmowie przedstawił swoją propozycję, mógłbym się
namyślać, wahać, dyskutować i może w końcu powiedziałbym „nie”, bo kto dużo gada, mało
skłonny jest do czynu. Wobec tego zatelefonował, narzucił mi sytuację, kiedy nie można się
rozwodzić, długo zajmować linii, trzeba mówić zanim się pomyśli i większa istnieje szansa, że
oszołomiony, przyparty do muru delikwent powie „tak”.
Aha, jeszcze coś, co mi pozwoliło uświadomić sobie, z kim mam do czynienia; jeszcze jeden
element układanki: owe „drobniaczki”.
Wśród powierzonych mojej opiece zbiorów bibliotecznych znalazł się Jan Krzysztof Rolanda.
Wziąłem egzemplarz do ręki i zorientowawszy się, że jest to książka o kimś w guście Beethovena,
zacząłem czytać
Krzysztof Kraft, młody kompozytor, miał swoich zwolenników i wielbicieli. Pisali doń listy, a
niektórzy nawet zapraszali go do siebie w gościnę (podobnie jak ja Heintscha). Raz Krzysztof
postanowił skorzystać z takiego zaproszenia i pociągiem udał się do miasta odległego o pięćdziesiąt
kilometrów (dwadzieścia kilometrów wynosi odległość z Warszawy do Pruszkowa). Dwa
przyjemne dni spędził na muzykowaniu z tamtejszymi melomanami, ugoszczony, czym chata
bogata. Pożegnał się i ruszył w powrotną drogę. Nie starczyło mu „drobniaczków” do stacji
przeznaczenia, czyli do swojego miasta. Bilet, na który było go stać, pozwolił na przebycie trzech
czwartych trasy. Ostatni odcinek podróżny musiał przebyć pieszo. Krzysztof wiedział, że melomani
z radością pożyczyliby pieniędzy podziwianemu twórcy, wolał jednak nie prosić. Uważał, że będzie
piękniej, jeśli nie wspomni o pieniądzach.
A może i Heintsch, kupiwszy sobie bilet na podróż z Warszawy do Pruszkowa, odkrył, że nie
będzie go stać na opłacenie jazdy powrotnej? Nie, nie sądzę.

Podobne dokumenty