Jest druga po północy, co można odczytać na elektrycznym zegarze

Transkrypt

Jest druga po północy, co można odczytać na elektrycznym zegarze
Śpik
Jest druga po północy, co można odczytać na elektrycznym zegarze, którego duża wskazówka
odmierza czas skokami, poruszając się raz na minutę.
Dwóch ludzi w kolejarskich mundurach dzieli ściana, a łączy wybite w ścianie okienko.
Pierwszy wydaje drugiemu listy przewozowe kładąc je na parapecie okienka. Pierwszy to ja, a drugi
to młody odprawiacz. Odebrawszy ode mnie listy zwinie je w rolkę i zaniesie maszyniście pociągu,
już sformowanego, gotowego do odjazdu. Trzeba jednak najpierw podać mi numery wagonów,
wyczytać je na głos ze sporządzonego przez siebie wykazu. Odprawiacz czyta.
Mam przed sobą widoczną w obramowaniu okienka twarz chłopaka i słyszę jego głos
wyliczający po kolei numery platform, cystern i węglarek.
Po trzech minutach owej wyliczanki mowa mojego partnera słabnie, wyraźna na początku
dykcja zamienia się w mamrotanie, a przerwy między cyframi wydłużają się. Wreszcie litania
ustaje. Odrywam wzrok od stosu listów, by zerknąć przez okienko. Oczy tamtego są przymknięte, a
głowa skłania się i zniża coraz bardziej.
– Ej, ty! – wołam. – No co jest?! Ze spaniem się na kolej godziłeś?
Odprawiacz otwiera oczy i potrząsnąwszy głową wraca do swojej litanii. Trwa to pół minuty, po
czym – cisza. Już nie pomagają krzyki. Zmienia się widok po drugiej stronie okienka: zamiast
twarzy widoczny jest porośnięty jasnym włosem wierzch czaszki. Na koniec i to niknie; chłopak w
swoim pochyleniu dotyka niemal czołem kolan – kimono.
Co było najuciążliwsze w pracy na kolei, to nocne dyżury. Pracowało się w turnusie: po trzech
służbach dziennych – trzy nocne. W porównaniu ze swymi kolegami radziłem sobie nie najgorzej.
Morzyło ich, a ja wciąż przytomny. Nocne godziny mijały bez zmrużenia oka. Z satysfakcją pijaka,
któremu udaje się przetrzymać kompanów od kieliszka, obserwowałem, jak moi współpracownicy
„wysiadali” jeden po drugim, zasypiając w trakcie swoich czynności.
O pewnej kolejarce, dziewczynie mało odpornej, to prawda, trudno było jednak powiedzieć, że
„wysiadała”. Ona prezentowała zjawisko jedyne w swoim rodzaju.
Dwudziestoletnia, tryskająca zdrowiem dziewucha przybywa na nocną zmianę i do północy
trzyma się nieźle, nawet zbytkuje. Ale już o drugiej po północy zaczyna ją morzyć. Gdyby była w
domu, spałaby jak zabita. A tu trzeba czuwać. I wówczas okazuje się, że z tym zdrowiem nie jest
jednak tak świetnie, to znaczy – z psychicznym zdrowiem. Wychodzi na jaw, że ta dziewczyna to
lunatyczka. Gwałt zadawany łaknącemu snu organizmowi sprawia, że lunatyzm, zazwyczaj utajony,
objawia się z całą siłą. Dziewczyna wstaje z krzesła i śpiąc z otwartymi oczami zbliża się do
metalowej szafy; na ten mebel o wysokości dwóch metrów wspina się z największą łatwością.
Niesłychana sprawność fizyczna podczas transu, sprawność, która nie byłaby możliwa na jawie.
Owe wyczyny gimnastyczne powtarzały się, aż pewnej nocy sprowadzono karetkę pogotowia.
Ktoś powiedział do słuchawki: „Jest niebezpieczeństwo, że spadnie z szafy albo ze schodów i kark
sobie skręci.” Przyjechała karetka i zabrała kłopotliwe stworzenie.
Inna młoda kobieta, niedawno przyjęta na odprawę pociągów, opowiada o sobie i o swojej
koleżance:
– Myśmy się teraz zrobiły kinomanki. Po każdej nocnej służbie – do kina. Dzieci w
przedszkolu, mężowie przy pracy, a my wolne. Jest okazja do wypuszczenia się gdzieś, do
obejrzenia nowego filmu. Tylko że ona wciąż zasypia.
Mogę to sobie wyobrazić. Chce się jedna z drugą podzielić wrażeniami, więc nie odrywając
oczu od ekranu szeptem zwraca się do koleżanki: „Jak ci się ten aktor podoba?” I nic, żadnej
odpowiedzi. Pytająca zerka w bok: koleżanka tkwi bezwładnie w fotelu, głowa pochylona,
podbródek o pierś wsparty; drzemka.
Każda z moich profesji narzucała swoisty tryb życia. Praca w szkole to były wczesne wstawania
i wczesne powroty do domu. Potem praca na PKP z jej nocnymi dyżurami. Następnie praca w
księgarni, czynnej od 11 do 19. Nie trzeba było śpieszyć się ze wstawaniem, za to powroty późne.
Wreszcie praca w bibliotece, od 8 do 16. Ze względu na długie dojazdy trzeba było wstawać o
piątej, a wracało się na dziewiętnastą.
Ta ostatnia kombinacja, wczesne wstawanie i późne powroty, to był morderczy tryb życia, a ja
już niemłody, pięćdziesiątka na karku. Trzy godziny dziennie w jadącym autobusie, półtorej rano,
półtorej po południu, trzy długie godziny w zatłoczonym spalinowcu; o siedzącym miejscu ani
marzyć.
Po mojej dawnej odporności na śpiączkę nie zostało śladu. Zasypiałem na stojąco, a w
momencie odlotu trzymana w opuszczonej ręce teczka wyślizgiwała mi się z dłoni. To
wyślizgiwanie budziło mnie, dzięki czemu mogłem w ostatniej sekundzie zacisnąć palce.
Moja żona, gdym w rozmowach z nią wspominał swój etap kolejowy, nie mogła mi się
nadziwić. Dobrowolnie zgłosić się do pracy w turnusie! Jak mogłem to wytrzymać! Ona sama
nigdy by się czegoś takiego nie podjęła, a gdyby ją zmuszono, „tobym się chyba powiesiła”.
To fakt, że nie była stworzona do pracy połączonej z nocnym czuwaniem. Odznaczała się
czymś, co się nazywa „melodią do spania”. Leżąc obok niej słuchałem jej oddechu równego i
głębokiego. Nigdy nie miała trudności z zaśnięciem, nie wiedziała, co to bezsenność. Pierwsza
zapuszczała się w krainę snu i ostatnia stamtąd wracała. Ja w ciągu nocy budziłem się kilkakrotnie,
dreptałem do łazienki, ona – nigdy. Ciurkiem od wieczora do rana.
Wieczorami naprzykrzał się nam nasz małolat. Chciał z rodzicami oglądać telewizję – aż do
zakończenia programu. Zawsze istniał problem z zapędzeniem go do łóżka. Poza tym był niesforny,
jak to dziecko.
– Zachowuj się – grzmiała jego matka – bo cię zaraz stąd wygnam!
Tomeczek bronił się przed „wygnaniem”, nie chciał uronić nic z telewizyjnych obrazków.
Robiło się późno, a on ani myślał o spaniu. Mojej żonie wyrywał się rozpaczliwy okrzyk:
– Jak ty potrafisz umordować człowieka!
Wreszcie następował moment, gdy zaczynało morzyć pędraka; przez parę chwil trwał z
otwartymi oczami, ale widać było, jak ciążą mu powieki; zasypiał.
Matka brała go na ręce, by przenieść kilkuletnią kluchę do drugiego pokoju. W matczynych
objęciach spoczywał bezwładnie, z odchyloną głową i zwisającymi rączynami.
– Jak zastrzelony! – śmiała się Krystyna.
Trochę mnie gorszyło to porównanie.
Noc. Leżę obok głęboko uśpionej żony nie czując śladu senności. I mam wszelkie podstawy do
obaw, że nie zasnę do rana. Gdzieś tam na parkingu wyje samochód z uszkodzonym, nie
wyłączającym się urządzeniem alarmowym. Szybko wybiły mnie ze snu te miarowe, nieustanne,
niezmordowane sygnały. Mijają kwadranse i nie sposób od tego akustycznego draństwa odwrócić
uwagi. Ona zaś śpi.
Za oknem robi się szaro, a ciągle słychać ów nękający z piekielną regularnością klakson. Patrzę
na odziane w nocną koszulę ciało, jest wciąż bezwładne, nieprzytomne i zdawałoby się, że nic nie
przeniknie przez grubą skorupę sennego odurzenia, ale nie, moja połowica zaczyna wiercić się
niespokojnie, przewracać z boku na bok, wreszcie budzi się z jękiem, mamrocze przekleństwa.
Miarowe odgłosy były jak krople wody drążące kamień. Kamienny sen mojej żony „wziął” i pękł.

Podobne dokumenty